Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Początek


2 dzień (1.10.2013)
8.30   płatki z mlekiem
11.00 serek wiejski z łyżeczką miodu
13.30 jogurt z musem brzoskwiniowym
15.30 grochówka wegetariańska x2 (obżarstwo)
17.00 wywar z lnu ok. 300ml
18.30 kawałki kurczaka, sałatka z białej kapusty

3 dzień
6.30   płatki z mlekiem
9.30   jogurt pitny 210kcal
12.00 grochówka wegetariańska mała 1x
12.15 banan
16.30 jajecznica 3 jajka + barszcz z torebki
19.00 kurczak(mały kawałek) + surówka (dużo)

"Pójdzie jak z płatka" chciałoby się powiedzieć. Tyle, że byłaby to prawda jeszcze 3 lata temu, ale teraz gdy mój organizm jest przyzwyczajony do kurczaka, sałatek, jogurtów etc., diabeł tkwi w szczegółach.

Pierwszy szczegół: słodycze. Główny winny, bo to coś, czego nie sposób sobie odmówić. Choc i tak od jakiegoś czasu jem mniej słodkości, bo odkąd się wyprowadziłam 3 miesiące temu, nie mam ich po prostu na stanie. Pojedyncze sztuki kupuję dla Radka albo jak się ktoś zapowiada, ake wtedy im mniej tym lepiej, bo wieczorem wchłaniamy każdą pozostałą ilość. Gorzej u rodziców, mania naleśników i nutellowa złośliwość taty życia nie ułatwiają, ale i u nich też słodyczy jest mniej niż kiedyś, odkąd to ja jestem "głową rodziny". Tak więc słodycze bolą, ale jak ich nie kupię to da się je ominąć. Następna impreza urodzinowa dopiero w listopadzie. Przynajmniej taka, gdzie piecze babcia albo ciocia. Impreza czeka mnie w sobotę u kumpla, ale jak pojadę autem (Radek się ucieszy), to szkoda mi będzie zmarnować dietę ciastem czy pieczywem. Natomiast owoce, sałatki i mięcha bez ograniczeń, znam się za dobrze, żeby się nie złamać na coś, muszę być wypchana czymś zdrowszym i mieć co przeżuwać całą imprezę haha :)

Przyznaję, że trudniejszy będzie do wyeliminowania problemator praca. Nie jest prostym się nie złamać, kiedy masz zakład wędliniarski. Co gorsza jeżdżę sama i sprzedaję wędliny z samochodu obwoźnego, kwestia oszczędności kilku stów miesięcznie na pracowniku. Latem dałoby się to przeskoczyć, wożąc sobie owoce, jogurty itd., ale teraz gdy temp. coraz bardziej spada, niespecjalnie uśmiecha mi się jedzenie mrożonek a warunki raczej niedostosowane do grzania czegokolwiek. Nawet owsianka "z tytki" zalewana wrzątkiem w końcu się znudzi. Ale bułki, nawet z ziarnem, odpadają. Zjem jedną, to zjem i drugą, a z czym jak nie z pasztetem itp. Póki raz nie ruszę chłodni, jestem bezpieczna :P

Póki co siedzę w pracy i się nie złamałam. Za godzinę (9.30) machnę jogurt pitny, koło 12 zgrzeję sobie szybko resztę wegetariańskiej grochówki z przepisu na blogu "Psychodietetyka z czerwienią na ustach" a potem jadę do rodziców po Nutellę, bo dzisiaj wet będzie jej oko wycinał niestety. Kłótnia o psy była jak u rozwodzących się rodziców, ale brudną robotę muszę załatwić jak zwykle ja. Nie narzekam, bo takie rzeczy załatwiam lepiej i tak że psiaki się mniej stresują, ale sam fakt jest irytujący.
Tak więc do 15 minimum mam spokój z jedzeniem a potem machnę kurczaka z surówką...znowu.

Na razie się nie ważyłam, żeby się nie przerazić. Waga celowo została u rodziców. Za to się pomierzyłam. Jak zejdzie pierwsza tura wody 1-2 tygodnie, to się zważę. Musi się udać, kiedyś się dało, to teraz też się da :)


© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.