Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Uczę się życia z dwucyfrową wagą.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 37388
Komentarzy: 581
Założony: 3 czerwca 2017
Ostatni wpis: 15 kwietnia 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
silene_1310

kobieta, 30 lat, Białystok

179 cm, 75.40 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

5 czerwca 2017 , Komentarze (20)

Przewrotnie zacznę od dywagacji nad drugą częścią tytułu, bo ostatnio interesuje mnie temat zaburzeń odżywiania, które nie są tak do końca jasno sklasyfikowane jako choroba i które ciężko u siebie zauważyć, zdiagnozować i po prostu się do nich przyznać. 

 W okresie październik'16 - kwiecień'17 miałam sześć cheat day'ów, z których każdy opiewał na mniej więcej 4 000 - 5 000 kcal i zapiski po każdym jadłospisie z takiego dnia brzmiały mniej więcej tak samo: czuję się okropnie, mam fale gorąca i zimna na przemian, boli mnie brzuch i wszystko się w nim przelewa i pulsuje, pocę się jak świnia, zapadam w drzemki i budzę się zlana zimnym potem, prawie umarłam w drodze z pizzerii. 

Na szczęście w żadnym przypadku nie pojawiło się ani słowa o wyrzutach sumienia, a to głównie dlatego, że moje cheaty nigdy nie były spontaniczne, zawsze najpierw rozmawiałam z trenerem i to on dawał mi sygnał do popuszczenia pasa. I tutaj kończyłaby się jego kontrola nad sytuacją, i moja trochę też. Bo według niego cheat day to: pozwól sobie na jeden czy dwa wysokokaloryczne posiłki, zjedz hamburgera i lody, zaszalej, wrzuć nawet 2 000 kalorii. A według mnie? W drodze z siłowni do domu zahaczałam o supermarket po podłe batony (w stałym menu były Góralki i Karmelove z Wedla), do tego pączki albo drożdżówki, ewentualnie mrożone dania. Kilka rarytasów pożerałam już w drodze do domu w zastraszającym tempie (pożerania, nie pokonywania tej drogi - dla jasności). Chomikowałam jedzenie przez cały dzień, rzadko zdarzało się, żebym była w stanie zjeść wszystko, co kupiłam, czasami szoku cukrowego dostawałam już po pierwszym posiłku, raz w United Chicken (pod którym stałam 20 minut przed otwarciem, tak nie mogłam się doczekać jedzenia) po małej tortilli złapał mnie okropny atak alergii, raz zdarzyło się obudzić o drugiej nocy na siku i 7days'a z 50 gramami masła orzechowego w ramach dopełnienia dnia obżarstwa. 

5 000 kcal dalej nie brzmi tak ekstremalnie jak popularne na YouTube challenge kulturystów idących w dziesiątki tysięcy, ale uwierzcie mi, to była naprawdę kupa chaotycznego jedzenia, zwłaszcza na początku. I teraz pytanie: czy to jeszcze normalne, czy to już kompulsywne objadanie się? Z perspektywy czasu jestem pewna, że bardziej niż z głodem na diecie (bo takowy mi nie doskwierał) miało to związek z nawykami z przeszłości. Bo dla mnie z przeszłości za duża ilość słodyczy i przekąsek nie istniała. I hołdowanie starym nawykom pod przykrywką cheata było najgłupszym, co mogłam zrobić i w efekcie nie dawało wcale oczekiwanej satysfakcji, spowalniało proces odchudzania, i przypominało o tym, jak żałosne było objadanie się tak na co dzień w przeszłości (a więc jakieś pozytywy z tego były). 

Od Wielkanocy zmieniłam podejście przez wizytę w domu rodzinnym. Spędzając tydzień na wsi, bez dostępu do sklepów i restauracji, w święta jadłam tylko domowe potrawy w większości z ekologicznych składników, starając się przestrzegać kilku zasad (mięso jadłam tylko z warzywami, nie dopychałam się pieczywem, nie jadłam żadnych kupnych smakołyków, do pieczonych ciast dodawałam połowę porcji cukru, sałatki robiłam tylko z oliwą/jogurtem, jadłam z trzy-czterogodzinnymi odstępami pilnując, żeby non stop nie łazić między lodówką i kanapą, itd.) po trzech dniach jedzenia naprawdę objętościowo dużych porcji czułam się zdecydowanie lepiej, niż po jednym dniu w towarzystwie przetworzonego żarcia. Od tego czasu cheatowałam trzy razy: raz odwiedzając Legal Cakes i Krowarzywa w ramach dwóch kolejnych posiłków, raz jedząc nadprogramowo pączka i pół bajaderki na kolację, i raz ze względu przebywania poza domem o późnej porze zjadając batoniki białkowe zagryzane morwą suszoną, żeby zaspokoić ochotę na słodkie rozbudzoną QuestBarami. Wahania wagi po tych cheatach? Żadne. Samopoczucie? Stabilnie dobre. Wyrzuty sumienia? Brak, za żadnym razem nie przekroczyłam nawet 2 000 kcal w dziennym bilansie. W dodatku ta duma, że umiem się opanować, zadowolić i najeść sensowną dla zdrowego człowieka porcją, zatrzymać w dobrym momencie. I liczę, że tak już mi zostanie. 

Czas na obiecane zdjęcia z grubych czasów: 

I dla odmiany zdjęcie z dzisiaj, jedno z gatunku tych idiotycznych a'la fit girl, na których biodro wygląda jak oponka po nieudanym photoshopie i tylko proste fugi między kafelkami potwierdzają autentyczność tego kolca biodrowego:

3 czerwca 2017 , Komentarze (10)

Właściwie tytuł mówi sam za siebie. Teoretycznie nie mam tu już czego szukać, bo zakładana ponad rok temu waga docelowa została osiągnięta, ale wydaje mi się, że to właśnie teraz będę najbardziej potrzebować miejsca na dzielenie się przeżyciami z tego najtrudniejszego etapu wychodzenia z bycia grubaskiem - utrzymania. 

Przez kilkanaście tygodni zimą korzystałam z konta na Vitalii, ale później zdecydowałam odciąć się na chwilę od wszelkich tematów związanych ze zdrowym stylem życia i fitnessem w sieci, bo pochłaniając masę sprzecznych informacji i rozmawiając z ludźmi, z których każda osoba była inna i na każdą co innego działało, stawałam się tylko coraz bardziej skołowana i zdezorientowana. 

Od jakiegoś czasu śledziłam znowu vitaliowe życie z ukrycia i zatęskniłam za możliwością wygadania się tutaj, zwłaszcza że mam już co nieco do powiedzenia na temat odchudzania - moje formalnie się zakończyło. Formalnie, bo przede mną jeszcze sześć tygodni typowej redukcji i prawdopodobnie zejście do wagi niższej niż na końcówce paska postępów, wszystko w celu spalenia jak największej ilości tłuszczu i wykorzystania w pełni efektywnie czasu zakładanego na początku cyklu redukcyjnego. Uprzedzając pytania: spokojnie, zejście poniżej bezpiecznego progu 18% tłuszczu zdecydowanie mi nie grozi. 

Jak to jest mieć wreszcie BMI w normie i nosić rozmiar 36 po dwudziestu dwóch latach odpowiadania "Proszę największy jaki jest" na pytania ekspedientek w sklepach z ciuchami? Powiem szczerze, że... normalnie. Dalej mam takie samo życie jak przed odchudzaniem, taką samą pracę, partnera, studia (i lenia do nauki), obowiązki i znajomych. Pod tym względem absolutnie nic się nie zmieniło, stare życie zostało takie jakie było, czyli fajne. Za to nowe perspektywy jawią się już o wiele sympatyczniej:

  • poznaję dużo nowych osób w miejscach związanych ze zdrowym stylem życia (siłownia, fit knajpy i cukiernie, sklepy sportowe, wykłady), mogę pogadać z nimi o sporcie i dietach bez obaw, że zamęczę ich tym tematem
  • pierwszy raz w życiu wyczekuję wysokich temperatur, lata, słońca i chodzenia w białych szortach i crop-topach
  • kiedy jest chłodno jak teraz, mogę ubierać się na cebulkę i nic mnie nie uwiera, dżinsy nie kojarzą się ze zjeżdżającym z tyłka przy każdym ruchu koszmarem, a stanik nie robi mi drugiej pary cycków na otłuszczonych plecach
  • mam ochotę wychodzić z domu, oglądać nowe filmy, jeść nowe rzeczy, dokształcać się w nowych dziedzinach, pracować więcej - normalne życiowe sprawy przestały mnie po prostu męczyć
  • włosy, skóra i paznokcie nigdy nie były w lepszej kondycji, a chroniczne biegunki/zaparcia i bóle brzucha nie odwiedziły mnie nawet w ostatnie święta, kiedy jadłam srogie porcje typowych wielkanocnych dań przez trzy dni z rzędu
  • wydaję śmiesznie mało na jedzenie, więc budżet wreszcie pozwala mi na niespożywcze zachcianki, kino czy koncerty.

A co jem? Właściwie to... wszystko. Kiedy ktoś mnie o to pyta, dokładnie tak odpowiadam, bo w przeciągu ostatnich kilku tygodni zdarzył się i sernik, i owoce suszone po 20:00, i coca-cola zero... Ale jest kilka produktów, które zawsze mam w kuchni i na których podstawie zazwyczaj komponuję swoją pudełkową dietę. Białka dostarczam najczęściej z cielęciny, jajek i chudych ryb, chociaż awaryjny cycek z kurczaka musi być w zamrażarce na wypadek, gdyby nie chciało mi się akurat bawić z wykrawaniem błonek, ścięgien i tłuszczu cielęcego. Węglowodany to kasze (tak, te glutenowe też, pęczak jęczmienny rządzi!) i ryż brązowy. Tłuszcz to oleje tłoczone na zimno (z ostropestu to mój top of the top) i żółtka jaj. Oczywiście nie zawsze tak było i raczej tak nie zostanie, to tylko udziwnienie na koniec redukcji - moja miłość do orzechów, bekonu i awokado jest zbyt duża, żeby całe życie zadowalać się kulturystyczną łychą oleju lnianego. Chciałabym powiedzieć coś konkretnego na temat owoców, na przykład że ich nie jem, albo o nabiale, że wykluczyłam z diety - w codziennych jadłospisach nie pojawiają tego typu rzeczy, ale od czasu do czasu zdarza mi się zjeść jedno albo drugie (ewentualnie jedno i drugie naraz) i nie powoduje to u mnie większych rewolucji, ale też nie brakuje mi tych produktów na co dzień. Warzywa? Tutaj szaleję najbardziej i jem właściwie wszystkie i do każdego z czterech posiłków - ulubione połączenia to bakłażan z kminem rzymskim, brokuł, z którego różyczki sparzam a głąb zjadam po obraniu na surowo, buraczki surowe z octem balsamicznym i czosnkiem i kalarepa jedzona na surowo po posypaniu wędzoną ostrą papryką. Ostatnio próbowałam szparagów po raz pierwszy, ale cóż, staram się do nich zbytnio nie przywiązywać mimo walorów smakowych i odżywczych, bo nie dość, że sezon na nie krótki, to jeszcze cena przyprawia o palpitację. 

Czy mogłabym tak jeść całe życie? Zdecydowanie tak. Zwłaszcza że, jak wspomniałam, normalną sprawą jest mieć chęć na smakołyki od czasu do czasu i mnie też to dotyczy, a wtedy po prostu tę chęć zaspokajam, rzecz jasna kosztem któregoś z przygotowanych akurat na ten dzień pudełeczek. Ale o tym, jak będąc na diecie nie popaść w kompulsywne objadanie się zwane pieszczotliwie cheat dayem, innym razem. 

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.