Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Archiwum

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 12052
Komentarzy: 44
Założony: 16 kwietnia 2019
Ostatni wpis: 8 maja 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
xmcrying

kobieta, 26 lat, Kraków

168 cm, 53.00 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

24 kwietnia 2019 , Skomentuj

Wpis na ten temat miałam zamieścić już dawno, ale jakoś zawsze nie miałam okazji żeby się wziąć za pisanie o tym. Dzisiaj jest ten dzień! Do tego wpisu zainspirował mnie komentarz pewnej użytkowniczki pod jednym z moich pierwszych postów, gdzie opisuję ogólnie moją sytuację, uczucia, menu. Pozwolę sobie zacytować ;)

"Mnie zdziwiło, że za bezpieczne produkty uważasz kaloryczne, choć zdrowe, płatki owsiane i gorzką czekoladę."

Oj, jest w tym bardzo dużo prawdy.

Może powinnam zacząć od tego, czym w ogóle są te fear foods? Jest to po prostu jedzenie - bardzo specyficzne produkty/potrawy - których dana osoba (zazwyczaj z zaburzeniami odżywiania) po prostu się boi. Każda myśl o chociaż wzięciu tego produktu do ust tworzy, przeświadczenie, że na wadze w tym samym momencie pojawi się +50 kg a ciało momentalnie zaleje się tłuszczem. Wydaje mi się, że nie powinno się ich mylić z produktami, których na diecie ktoś po prostu stara się unikać. Każdy z nas na diecie unika pewnych rzeczy - słodyczy, cukrów, tłuszczy. Jednak unikanie czegoś, a odczuwanie przed jakimś produktem prawdziwego, fizycznego strachu to już zupełnie inna kwestia. Zobaczycie to pewnie już po mojej liście.

Można "bać" się różnych produktów i ciężko tak naprawdę powiedzieć, dlaczego akurat te. Co do niektórych sprawa jest jasna - wysoka zawartość tłuszczu, węglowodanów. Strach przed innymi produktami (zdrowymi i pożądanymi na diecie) może wydawać się po prostu dziwny i nielogiczny. Ale czy zaburzenia odżywiania właśnie nie są dziwne i nielogiczne?

Tak na marginesie - nie piszę tej listy w celu pochwalenia się ????? czy czegokolwiek innego w tym stylu. To jest mój pamiętnik, opisuję tutaj moje zmagania i przemyślenia, chcę też, żeby inni mogli lepiej zrozumieć osoby znajdujące się w takiej sytuacji :)

A nie, tak naprawdę spisanie tej listy ma pewien cel - mam nadzieję, że z biegiem czasu będę mogła odhaczać z niej kolejne produktu i dodawać triumfalne wpisy - zrobiłam to! (impreza)

Ta lista/spis nie jest uporządkowana od produktu, którego "najbardziej" się boję, bo wszystkie wywołują u mnie ten sam strach, który objawia się nie tylko w mojej głowie - ale także dreszczami, trzęsącymi się rękami, stresem  i czasami nawet odruchami wymiotnymi. Jak miło... :)

Ale z całą pewnością mogę stwierdzić, że na tej liście 90% produktów to te, które bardzo lubię. Jedzenie, które przez całe życie naprawdę mi smakowało i nigdy nie sprawiało żadnego problemu, ale moja głowa teraz nie pozwala mi ich zjeść. Nie uwzględniam tutaj słodyczy (oprócz gorzkiej czekolady) i fastfoodów - to rozumie się samo przez się, więc nie czuję potrzeby szczególnego wyliczania :)

1. Na początek cała kategoria, którą nazywam autorsko "Płynne kalorie" - czyli dosłownie wszystkie napoje, które zawierają jakiekolwiek kalorie. Każdy sok, mus, kompot, przecier, cola, fanta, jak i herbata z cukrem lub miodem, kawa z mlekiem lub sokiem, a nawet słodzikiem! Jedynymi "bezpiecznymi" dla mnie płynami są - woda, czarna kawa, zielona herbata i (o ironio) - cola zero i tiger/monster zero. 

2. Ser żółty - w sumie wydaje mi się, że akurat ten przypadek jest łatwy do zrozumienia. Nie zjem nic, co chociaż mogło dotykać sera żółtego - odpadają wszystkie tosty, pizza, mac'n'cheese itp

3. Masło - a może bardziej szczegółowa, chleb/kromka z masłem.Chociaż ostatnio udało mi się w pewnym sensie "odczarować" ten produkt (jest o tym nawet wpis przedświąteczny w moim pamiętniku), to jednak nie ukrywam, że nadal myśl o tym, że mogę jeść kromkę posmarowaną masłem (zbędne kalorie!!) przyprawia mnie o ogromny stres.

4. Banan 

5. Jabłka 

6. Winogrona

7. Lody W WAFELKU/ROŻKU - o ile same lody jestem w stanie zjeść (oczywiście odpowiednio wliczone do bilansu), tak lodów podanych w rożku nie jestem w stanie zjeść. Nie i już. 

8. Obwarzanek - chyba każdy Krakus poczuje tutaj ból :)

9. Makaron

10. Owoce suszone

11. Mak/kokos

12. Awokado

13. Sosy do posiłków 

14. Granola (musli typu crunchy ogólnie)

15. Alkohol (bardzo!)

16. Drożdżówki i wszystkie ciasteczka typowo z piekarni (te leżące zawsze za ladą.. ;))

17. Chipsy bananowe

18. Zupy zabielane

19. Rosół

20. Majonez (!)

21. Mleko

22. Kasza manna

24 kwietnia 2019 , Komentarze (3)

...nadal trwa, ale dzisiaj juź trochę z nim walczyłam. Nie za bardzo chcę wracać do tematu świąt, pod względem ilości jedzenia i kaloryczności było bardzo dobrze (znacznie więcej niż 1000 kcal), aczkolwiek psychicznie czuję się wyczerpana.

Update ostatniego postu - jednak zdecydowałam się zjeść całą porcję owsianki, bilans wczorajszego dnia - 630 kcal..

Dzisiaj było już odrobinkę lepiej, ale oczywiście nie idealnie. Dużo dzisiaj eksperymentowałam z jedzeniem (tak dokładniej to robiłam dziwne kombinacje żywnościowe xd, np. budyń do mojej ryżowej papki czy kukurydza z moim tradycyjnym jogurtem) i powiem tak - nic nie wyszło źle, ale też nic nie smakowało oszałamiająco dobrze ;) Spróbowałam z ciekawości, czy będę powtarzać? Wątpię :D

Tak ogólnie to muszę przyznać, że dojrzewa we mnie myśl o udaniu się do psychologa na uczelni. Z każdym dniem czuję, że coraz gorzej radzę sobie psychicznie. Myślę o jedzeniu, bez żartu, CAŁY CZAS. Dosłownie cały dzień spędzam na czytaniu artykułów, przepisów, vitalii - wszystko o jedzeniu. Mój cały instagram jest w kawiarniach i restauracjach z mojego miasta, na pintereście tylko i wyłącznie zdjęcia jedzenia, na youtubie tylko filmiki typu what i eat in a day/diet vlog/mukbang itp itd. Nie ma mowy o skupieniu się na jakichkolwiek zajęciach na uczelni czy na stażu, nawet w pracy weekendowej (gdzie w ciągu 12h zmiany nie mogę wyjąć telefonu) myślę o jedzeniu W KAŻDEJ MINUCIE. Ba, prawie codziennie mam sny o jedzeniu. NIE MOGĘ JUŻ TEGO WYTRZYMAĆ. Wyjście do sklepu po jeden głupi jogurt to jest dla mnie wyprawa na 40 minut..

Wczoraj popołudniu zaplanowałam sobie na kolację kefir. Z powodu nietolerancji pokarmowej muszę kupywać produktu bez laktozy i na kupienie go poświęciłam.. ponad 2 godziny. W drodze z uczelni wstąpiłam do 7 (!) sklepów, ale nigdzie go nie było. I w tym momencie normalna osoba pewnie by się poddała i po prostu zjadła coś innego, prawda? Ja specjalnie nadrobiłam 20 minut drogi do następnego sklepu, żeby w końcu go kupić, i mogę z całą pewnością stwierdzić, że jeśli w tamtym sklepie też by go nie było (był ostatni!), to do domu jeszcze dłuugo bym się nie wróciła.

Nie chcę tak żyć :( Zaraz sesja, egzaminy, a ja z nauką w lesie.. większość wykładów omijam, mam zaległe zadania do wysłania, jedynym krokiem w stronę stworzenia mojej pracy licencjackiej było zapisanie jej tytułu (a do sesji muszę oddać pierwszy rozdział..) ale po prostu nie mogę nic zrobić. Egzystuję z dnia na dzień, ale czuję, że w tym momencie moje życie nie ma żadnej wartości, po prostu kręci się wokół jedzenie, posiłków, wagi (i ćwiczeń)

Ale za każdym razem kiedy zaczynam poważniej myśleć o odwiedzeniu psychologa ten głupi diabełek na moim ramieniu mówi mi, że nie powinnam? Bo po co? Przecież wszystko jest w porządku. Przecież to jest normalne. Przecież jesteś lepsza od innych. Przecież nie jesteś aż tak chuda. Przecież ważysz za dużo. Z twoją wagą i wyglądem nikt nie uzna, że możesz mieć problem z jedzeniem. Psycholog cię wyśmieje. Jesteś normalna.

Ale przecież widzę wyraźnie że od normalności teraz jest mi bardzo daleko.

Nie wiem, w moim mózgu odbywa się po prostu ciągła walka. Co minutę zmieniają się moje myśli - w jednej chwili jestem mega zmotywowana i już brałabym za słuchawkę żeby umówić się na wizytę, a w następnej wsypuję z powrotem do paczki tą trzecią łyżkę płatków owsianych, które mam zamiar ugotować.

Chcę o tym opowiedzieć komuś z mojego bliskiego otoczenia, ale komu? Rodzicom zupełnie nie chcę - ufam im, ale 1) wiem,  że na początku na pewno nie wzięli by tego na poważnie, 2) ich "pomoc" polegałaby na ciągłej kontroli i wciskaniu jedzenia, 3) jedna z mich sióstr ma od wielu lat problemy psychiczne i czuję, że gdybym ja też im się do tego przyznała, bardzo by się załamali... Kocham ich bardzo i wiem, że mogę liczyć na nich i na ich wsparcie, ale nie wiem czy dostanę wsparcie, którego bym potrzebowała (przynajmniej na początku na pewno nie, minęło by trochę czasu, zanim dokładnie by zrozumieli jak się czuję).

Najbliżej jest mi do powiedzenia mojej najlepszej przyjaciólce, ale odczuwam. wstyd? zażenowanie? że musiałabym o tym powiedzieć. Bo kiedy powiem to komuś na głos, w realnym świecie przyznam się komuś, że mam problem, to ten problem stanie się prawdziwy. A tak to mogę wmawiać sobie, że to wszystko to moje wymysly i tak naprawdę wszystko jest w porządku..

Nie oczekuję, że ktoś przeczyta dzisiejszy wpis. Jest strasznie długi i dosyć mocno tutaj, za przeproszeniem, pierdolę o dupie maryny. Ale lubię tę stronę i czuję się lepiej, kiedy mogę zapisać gdzieś swoje myśli. I pomaga mi to co nieco uporządkować głowę.

Koniec z tymi pierdołami. Przechodzę do dzisiejszego (jak zwykle nudnego i monotonnego menu). Ogólnie miałam dzisiaj jakiś dziwny i rozlazły dzień, dlatego tylko 3 posiłki i to jeszcze w takich dziwnych porach.

1. Śniadanie - ok. 9.00

Płatki ryżowe błyskawiczne (40g), budyń waniliowy (1 łyżeczka), cynamon + po śniadaniu kostka gorzkiej czekolady - 185 kcal.

Zdjęcia nie mam, bo breja taka sama jak codziennie XD Na vitalii często czytałam że dziewczyny dodają do swoich owsianek łyżeczkę budyniu dla lepszego smaku i postanowiłam dodać ją do moich płatków ryżowych. Tak szczerze to ten proszek nie chciał się za bardzo rozpuścić i jego smaku tak naprawdę nie było w cale czuć.. potem doszłam do wniosku, że to pewnie rzez to, że ja gotuję na wodzie, a nie na mleku. Anyway, było zjadliwe.

2. Wczesny lunch - 12.00

Marchewka (105g), papryka czerwona (45g), ogórek zielony (60g), jajko (70g), chleb mieszany razowy (30g), masło (3g), musztarda (jakieś 3 łyżeczki) + mały korzeń pietruszki - 20g ale połowy nie zjadłam bo jakiś niesmaczny -  300 kcal.

Często na pintereście widziałam właśnie takie przygotowanie chleba z jajkiem - ja zazwyczaj po prostu kładłam usmażone na wierzchu kromki. Wyszło super i chyba od dzisiaj będę tak robić, reszta chlebka przyjemnie napęczniała jajkiem + ten wycięty kawałek usmażyłam na masełku i wyszedł mini-tost. Na wierzchu wielkanocna rzeżucha :) Warzywka moczyłam w musztardzie (polski dip haha)

3. Przekąską (?) - 17.30

Coca-cola zero + kawa czarna. Takie przeczekanie do kolacji. Zero kalorii ale jak już robiłam zdjęcie to wstawiam xd.

4. Kolacja - 19.30

ZOTT jogurt naturalny (180g), musli czekoladowe (benus, 20g), pół łyżeczki kakao (nesquik), śliwki suszone (2 sztuki), kukurydza z miodem prażona w piecu (bakalland, 20g) - 327 kcal

Ta kukurydza pojawiła się, ponieważ potrzebowałam czegoś na "podbicie" kalorii. Była smaczna, ale średnio mi do tego jogurtu pasowała. Pod koniec uznałam, że mogłam po prostu dodać więcej śliwek (ale wtedy nawet nie wiedziałam, że mam je w domu)

RAZEM - 812 kcal 

Dopiero teraz zobaczyłam jak genialnie "rozplanowałam" dzisiejsze posiłki, im później tym większa kaloryczność eh..

23 kwietnia 2019 , Komentarze (3)

I śniadanie - płatki ryżowe 40g, pół łyżeczki kakao, cynamon - 162 kcal

2 śniadanie - 140g marchewki, 110 g papryki czerwonej - ok. 80 kcal

Obiad - provena owsianka błyskawiczna bez glutenu (pól porcji - 20g) - 74 kcal

Kolacja - kefir bez laktozy 400g, viv musli orkiszowe 20g (? może) - 242 kcal

Razem - 558 kcal..

21 kwietnia 2019 , Komentarze (2)

Bilans śniadania wielkanocnego:

Kromka chleba pszennego (40g), łyżeczka masła, jajko kurze, 20g boczku, 10g kiełbaski wiejskiej, ok. 2 łyżeczki chrzany, ok. 3 łyżeczki musztardy, jedna łyżka sałatki jarzynowej - razem około 420 kcal. Połowa planowanego bilansu a jest dopiero 11 - dlatego dzisiaj już przestaję liczyć kalorie :) Po wczorajszym kryzysie obawiałam się dzisiejszego dnia, ale myślę, że będzie dobrze :) Na pewno będzie dość duża nadwyżka kaloryczna (hihi), ale nie będę się tym martwić - przecież w ciągu dwóch dni nie przytyję 10 kilo, prawda? 

Teraz kawka i wyczekana babka cytrynowa :) Wesołych świąt!

20 kwietnia 2019 , Komentarze (1)

Dzisiejszy dzień był.. cięższy niż się spodziewałam.

Wiecie jak to jest przed świętami, przygotowania, zamieszanie.. Znowu musiałam spontanicznie zmieniać mój plan posiłków i chyba stąd właśnie baardzo kiepskie samopoczucie u mnie dzisiaj :(

Z dobrych stron - chleb posmarowany masłem chyba zacznie gościć w mojej diecie (impreza) Chociaż dzisiaj musiałam go zjeść aż 3 razy - jak dla mnie na typ etapie to jest stanowczo zbyt dużo, ale przez to całe gotowanie i pieczenie niestety nie mogłam porządnie przygotować sobie swoich posiłków :(

Pomimo tego do 17 jakoś się jeszcze trzymałam.. ale potem stało się coś, co doprowadziło moją chorą głowę do szaleństwa - rodzicielka poprosiła mnie o spróbowanie ciast świątecznych.

Kurczę, niby nic, prawda? Przecież to jest właśnie ten mega wyczekiwany moment pieczenia - spróbowanie pyszności, nad którymi tak się męczymy :). Kiedy mi to zaproponowała, jeszcze nie było tak źle - miałam co prawda w tym momencie zjeść coś innego ("bezpieczniejszego"), ale uznałam okej, przecież to nic wielkigo, zwykłą rzecz, co mi grozi :)...

Już na etapie krojenia kawałków moje ciało znowu zaczęło reagować. OGROMY niepokój, stres, kołatanie serca.. w pewnym momencie powiedziałąm jej, żeby ukroiłą tylko dla siebie i reszty domowników, a ja sama sobie nałożę.

To były tylko dwa ciasta - ale wiecie, takie świąteczne, na biszkoptach, z masami, polewą, kokosem, orzechami. Ukroiłam małe, naprawdę małe kawalątka.Ale kiedy tylko próbowałam je zjeść.. dosłownie stawały mi w gardle. Są pyszne, naprawdę pyszne, ale kiedy patrzyłam, jak siedzą na moim talerzu, dostawałam odruchu wymiotnego. Za każdym podniesieniem widelca byłam pewna, że zaraz zwymiotuję na talerz.. masakra :( Zjadłam je, ale co przeżywałam w tamtym momencie, szkoda mówić. To naprawdę nie były duże kawałki, 2x2 centymetry? Ale odczuwałam dosłownie FIZYCZNY ból jedząc je, każdy gryz utykał mi w gardle.

I po tym już przez resztę dnia czułam się baardzo źle, i psychicznie, i fizycznie. Nie mogłam zebrać myśli, zaczęła mnie boleć głowa, nawet kiedy to piszę to czuję to wszystkow  gardle i mam chotę zwymiotować :(

Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej. Kurczę, przez ostatnie dni czułam się taka silna i pewna siebie, a dzisiejszy dziń był dla mnie ogromną walką. Planowałam jutro i pojutrze nie liczyć kalorii (pierwsze takie dni od 6 miesięcy!) - oczywiście pewnie zjadłabym ok. 1000-1200 kalorii (w końcu ta wczorajsza babka <3) ale teraz nie wiem czy nie będę musiała ich policzyć po to tylko, żeby zmusić się do zjedzenia tych 800 kcal. Bo obawiam się, że kiedy jutro zobaczę tę górę jedzenia na stole, to nie będę potrafiła walczyć z tym tak jak dzisiaj.. :(

Eh idę spać, jutro o 6 rezurekcja. Z bólem serca dodaję dzisiejsze menu - po tych ciastach na podwieczorek zmusiłam się, żeby koło 21 zjeść jakąkolwiek kolację i dobić tych kalorii. Nie ma zdjęć wszystkiego - ale też tak naprawdę nie było nic ciekawego dzisiaj ;)

Trzymajcie kciuki, żeby jutro było lepiej. 

--

1. Śniadanie - 8:00

Chleb razowy 30g, masło 5g, szynka z piersi kurczaka (plasterek), połowa dużego pomidora, cały ogórek - 146 kcal

2. II Śniadanie/lunch ? Nie było kiedy zjeść - 14:00

To samo co na śniadanie, tylko zamiast pomidora pół czerwonej papryki - 150 kcal

3. Obiad - 16:00

Płatki ryżowe błyskawiczne 40g, kakao (1 łyżeczka), kostka gorzkiej czekolady, mały banan, cynamon (60g bez skórki) - 254 kcal

Banan tutaj jest sukcesem, bo to jest mój "fear food" - ale był taki malutki, że uznałam to za idealną okazję aby wkomponować go w posiłek i jakiekolwiek witaminy zażyć :)

4. Podwieczorek - 17:30

Te dwa kawałki ciasta.. podliczyłam kaloryczność przepisów, i na oko razem miały ok. 100 kcal.. tak, mówiłam, że bardzo małe kawałeczki, a nawet z tym był problem :( zdjęć nie mam z oczywistych względów (ale może jutro przy świątecznym stole zrobię)

+ 5 ogórków kiszonych jakieś 1,5h godziny później (przygotowanie sałatki ;)

Ok. 150 kcal

5. Kolacja - 21:00

Kromka chleba pszennego (upieczonego przez mamę, 40g), łyżeczka masła, łyżeczka miodu - 180 kcal

RAZEM - 880 kcal :)

19 kwietnia 2019 , Komentarze (1)

Jeszcze na samym początku, chcę wam bardzo podziękować za wszystkie komentarze pod poprzednim wpisem - zarówno te wspierające <3 jak i te dające bardzo mocnego kopa w tyłek! (kreci) 

Dzisiejszy dzień był... ciężki, ale całkiem udany.

Chyba stanę się na vitali znana z moich "papek" na każdy posiłek hah :x

Dzień był ciężki, ponieważ nic dzisiaj nie szło po mojej myśli (w kwestii jedzenia). Odkąd moje zaburzenia odżywiania się pogłębiły, baaardzo ważne jest dla mnie planowanie posiłków. Zazwyczaj wieczór wcześniej planuję posiłki i ich kaloryczność, ponieważ tylko wtedy wiem, że będę się do tego planu stosować. Jeśli podchodzę do tego spontanicznie, to jest uż pewne, że przez dzień nie zjem nawet połowy ilości jedzenia, jaką powinnam.

Oto dzisiejsze menu:

1. Śniadanie - 7:00

Jedyny posiłek dzisiaj, który był zaplanowany i mnie zadowolił ^^

Płatki ryżowe 40g, pół łyżeczki kakao nesquick, kostka gorzkiej czekolady - 180 kcal.

2. II śniadanie - 11:00

kromka chleba pszenno-razowego 35g, łyżeczka masła, łyżeczka miodu, później przekąszone pomidorki - ok. 180 kcal

Całkowity spontan, ahh

Nie chodzi o to, że mam wyrzuty sumienia dotyczące tego, co zjadłam - zupełnie nie! Ale ta z pozoru prosta i malutka przekąska baardzo mnie zestresowała :/

Tak jak pisałam w poprzednim wpisie, jest wiele produktów/dań, które są dla mnie "zakazane". Po prostu w pewnym momencie restrykcji mój mózg uznał, że więcej nie może jeść danego jedzenia, i baardzo ciężko mi zmienić sposób myślenia i przemóc się. 

I tak mam między innymi z kanapką z masłem. Dla wszystkich zdrowych, normalnych osób to jest całkowicie normalne - z czymkolwiek tak naprawdę się nie robi kanapki, zawsze używa się jakiegoś masła/margaryny. Nic wielkiego, nic, co miałoby spowodować +50kg na wadze i tonę tłuszczu na ciele. Ale u mnie posmarowanie chleba masłem wywołuje.. strach. Co jest głupie, bo jadłam tak całe życie i uwielbiam ten smak! Ale moja choroba sprawia, że po prostu trudno mi jest posmarować głupią kromkę chleba głupim masłem, a co dopiero to zjeść...

Ale dzisiaj się udało. Pierwszy raz od 5 miesięcy (!) zjadłam kanapkę posmarowaną masłem, i jakkolwiek bzdurnie i głupio to dla was nie zabrzmi - ja jestem z siebie dumna. Przyniosło mi to wiele stresu (bo po pierwsze, plany na ten posiłek miałam zupełnie inne i wyrwało mnie to z "rytmu"; po drugie, jest to rzecz, której praktycznie od początku swojej choroby nie jem; po trzecie, mama patrzyła mi się na ręce ;_;). 

Ale też ta sytuacja jeszcze bardziej otworzyła mi oczy na to, jaki problem mam z jedzeniem i jak długa droga przede mną, żeby zacząć funkcjonować i myśleć normalnie. Mój chory mózg wysyłał mi dosłownie fizyczne sygnały - przygotowując tę jedną, małą kanapkę czułam ogromny niepokój, stres, serce biło mi szybciej, zaczęły trząść mi się ręce, w głowie milion sprzecznych myśli.. wszystko przez jedną, zwyczajną, głupiutką kanapkę.

Ale udało mi się. Przezwyciężyłam wszystkie obawy, zjadłam ją, ba - była pyszna! Jeden z moich ulubionych przed-chorobowych posiłków. I kurczę, coś czuję, że zacznie pojawiać się w moich jadłospisach w większych ilościach :D

Dziewczyny, doceniajcie to, że macie zdrową relację z jedzeniem, że wy same jesteście zdrowe, naprawdę. Jeszcze rok temu w życiu nie przeszłoby mi przez myśl, że zjedzenie głupiej kanapki będzie dla mnie drogą przez mękę.

A oto właśnie ten ogromny sprawca tego całego zamieszania ]:>

3. Obiad - 14:00

Ugotowany rano, zjedzony po południu - płatki owsiane górskie 50g, łyżeczka miodu, cynamon - 220 kcal.

Zdjęcie kiepskie, ale smakowało pysznie :D

4. Podwieczorek - 17:00

Schrupane dwie duże marchewki - ok. 60 kcal

5. Kolacja - 21:00 (znowu tak późno, ale to wszystko przez świąteczne pieczenie ;) )

ZOTT jogurt naturalny 180g, musli czekoladowe (benus) 20g, cynamon - 195 kcal

RAZEM - 835 kcal. (impreza)

Tak, wiem, dalej mało. ALE:

- popołudniu dużo gotowałam z mamą więc było też troszkę próbowania - tu troszkę migdałów, tam jakaś śliwka w kompocie, odrobinka masy makowej, spróbowanie lukru czy smaczny.. do 900 kcal pewnie doszło ;)

- tak naprawdę kiedy wczoraj wieczorem planowałam menu, to kalorii miało być mniej. Dopiero  dzisiaj po południu zorientowałam się, że w moim podbijaniu kalorii nie chodzi o to, żebym doszła np. do tych 800 na dzień I ANI JEDNEJ WIĘCEJ. Przez połowę dnia obliczałam i zmieniałam jadłospis 10 razy, żeby wyszło równiutko 800 kcal i ani jednej więcej.. ale to nie powinno przecież tak wyglądać! 800 kcal to DALEJ NIC, czym to się różni od dni, w których jadłam ich 750? 730? Co to jest, jeden gryz kanapki więcej? Kilka gram kakao więcej? MUSZĘ zmienić sposób myślenia, MUSZĘ starać się bardziej, CHCĘ być zdrowa! Nie mogę panicznie bać się dodać 30 kalorii do jadłospisu, bo gdzie tu normalność, gdzie tu jakakolwiek rekonwalescencja..?

Kurczę, czuję się bardzo zmotywowana do walczenia o siebie. I wierzę, że mi się uda, nieważne jak ciężko będzie i ile mi to zajmie - w końcu będę zdrowa!

Żeby zakończyć ten wpis pozytywnym akcentem, zobaczcie, jakie cudo dziś wyczarowałam z mamą - babka cytrynowa z przepisu Ewy Wachowicz, jeśli by kogoś zainspirowała :D Babka to definitywnie moje ulubione ciasto wielkanocne! Oczywiście musiałam podliczyć przepis i wyszło mi, że jeden kawałek bez lukru to jakieś 220 kcal.. ale wiecie co? Jestem przekonana, że w te święta na jednym kawałku tej piękności się nie skończy :)

Ale ten zielony lukier kiepsko osiadł, zastygł zdecydowanie za szybko, cięzko było z nim pracować!

18 kwietnia 2019 , Komentarze (10)

Dzisiejszy jadłospis ze zdjęciami (prawie wszystkiego (swiety))

Ostrzeżenie - czytając te wywody po napisaniu całego wpisu... wiem, że to może dla was wyglądać śmiesznie. Żałośnie. Więc błagam, takie komentarze sobie darujcie - piszcie tylko wtedy, jeśli naprawdę chcecie jakoś pomóc :)

Uprzedzając komentarze, które mogą się pojawić - wiem, że to jest bardzo mało. I monotematycznie.

Ostatnio mocno zdałam sobie sprawę z tego, że po prostu mam problem z jedzeniem. Pod koniec października zaczęłam ograniczać kalorie do 1000 dziennie. Nie z chęci schudnięcia czy poprawienia figury - miałam wtedy baaardzo ciężki czas i nie wiem, chyba kontrola tego co jadłam po prostu polepszała mi nastrój, bo była to jedyna rzecz, jaką mogłam kontrolować w swoim życiu.

Od października schudłam ponad 15 kilogramów. Mam prawie 170 cm wzrostu, jeszcze w wakacje ważyłam 64 kg, dzisiaj rano waga pokazała 47.5.

W sumie już od dłuższego czasu zaczęłam zauważać, że dzieje się ze mną (i z moją psychiką) coś złego. Na początku nie wykluczałam z diety żadnego posiłku, po prostu starałam się zmieścić w limicie kalorii. Dzisiaj ponad połowa normalnych dla wszystkich produktów jest dla mnie "zakazanych" (co już widać po samym dzisiejszym jadłospisie). Mam tylko kilka takich safe foods, które mogę jeść bez stresu. Są to jogurty naturalne, płatki owsiane, płatki ryżowe, gorzka czekolada i musli (ale oczywiście mocno ograniczone). Jeszcze dwa tygodnie temu jadłam też na posiłek kromkę chleba razowego ze smażonym jajkiem i dużą ilością warzyw, ale dzisiaj już nawet taka "kanapka" (dosłownie kromka suchego chleba z położonym na wierzch jajkiem) jest czymś, co po prostu... boję się zjeść.

Do marca jeszcze nie było ze mną tak źle. Owszem, wiele restrykcji co do jedzenia, bardzo małe porcje, ale jednak codziennie jadłam to 1000 kcal na różny sposób (a to zupa, a to jakieś wafle razowe w czekoladzie, warzywka na patelnię, dużo jajek). Od połowy marca, praktycznie z dnia na dzień ograniczyłam kalorie do 600-700 dziennie. Dlaczego? Kurczę, tak naprawdę sama nie wiem. Plany wtedy miałam ambitne (pisałam o tym nawet wpis na forum) - od kwietnia miałam zacząć basen i w tym samym czasie przejść na stabilizację, stopniowo zwiększać kalorie i porcję zwiększając przy tym ilość ruchu (przez cały ten czas nie uprawiałam żadnego sportu, a basen po prostu kocham i chciałam tylko wymodelować sobie sylwetkę z obwisłej skóry, która została po tak nagłym zrzuceniu tylu kilogramów :) )

Ale plany planami, a w mózgu coś mi się poprzestawiało. I od połowy marca nie jadam codziennie właśnie około tych 600-700 kalorii. Czasem jest to np. 560, czasem 760, ale nawet do 800 nigdy nie dobijam. Do tego doszedł oczywiście ten basen - praktycznie codziennie godzina na orbitreku wodnym (mój park wodny oferuje coś takiego jak siłownia wodna, ogólnie super sprawa).

W połowie marca ważyłam jakieś 52 kg, minął miesiąc, a na wadze jak pisałam wcześniej, 47.5..

Wiem, że to nie jest w porządku. Wiem, że nie mogę żyć w taki sposób, bo co to za życie tak naprawdę? O jedzeniu myślę CAŁY CZAS. Non stop, na uczelni, w pracy, nawet w nocy śni mi się, że jem! Kocham jedzenie, co jest strasznie ironiczne, bo tak naprawdę praktycznie nic nie jem. Nie mogę na niczym się skupić, wszystko obraca się wokół jedzenia, kalorii, następnego posiłku, mojej wagi..

Chcę to zmienić, naprawdę. Czasami przeglądam coś w internecie, oglądam fimiki na youtubie zdrowych, wysportowanych dziewczyn i w takich chwilach czuję, że mogę to zrobić! A sekundę później zamieniam się w zupełnie inną osobę, zaprzeczam sama sobie i dalej brnę w restrykcję... Samo napisanie i dodanie tego wpisu zajęło mi jakieś 4 dni - za każdym razem kiedy znajduję w sobie siłę i wolę, kiedy chcę przyznać się wszystkim, że mam problem - pojawiają się te złe myśli, które mówią mi, że nie robię nic złego, że postępuję dobrze, że dobrze mi jest w takim stanie..

Czy jest mi dobrze w takim stanie? Nie potrafię sobie nawet odpowiedzieć na to pytanie. Od 3 miesięcy nie mam miesiączki, włosy wypadają garściami, skóra jest okropnie sucha, żadne zadrapanie czy siniak nie chce się wygoić. Ale najgorsze jest chyba zimno, bo zimno mi jest cały czas. Dzisiaj tak pięknie świeciło słońce, na polu jakieś 18 stopni, wszyscy w sweterkach lub zwykłych bluzkach a ja w swetrze, szaliku i moim zapiętym futerku... Nie mogę też spać - od jakich 3 tygodni codziennie budzę się rano o 4, 5 - i już po spaniu. Nawet jeśli kładę się spać po północy. Chodzę zmęczona, rozdrażniona..

Chcę jeść więcej, ale się boję. Pomimo tego, że moja waga jest dosyć niska (zdaję sobie z tego sprawę), to nie wyglądam na wychudzoną. I to jest najgorsze, bo gdybym to faktycznie widziała, to łatwiej byłoby mi się wziąć za siebie. I nie mówię tak dlatego, że mam zaburzone postrzeganie samej siebie - ja nigdy (ani ważąc 64 kg, ani ważąc 48) nie uważałam siebie za grubą. Pewnie, wtedy miała trochę więcej "ciałka", ale wyglądałam dobrze, normalnie, jak każda osoba w moim wieku. I teraz też tak wyglądam, nawet w opinii innych osób. Jestem po prostu szczupła, tak jak wiele dziewczyn wygląda naturalnie. Ale strach przed jakimkolwiek przytyciem po prostu mnie paraliżuje.

No ale kończę ten wywód, bo jest baaardzo długi, a ja mogłabym jeszcze pisać i pisać. Ale muszę się tym z kimś podzielić, bo naprawdę chcę zmienić swój stan.

Dzisiaj postanowiłam, że zmiany wprowadzę metodą bardzo małych kroczków, żeby po prostu powoli pracować nad psychiką i dążyć do celu :). Wiem, że zdrowie psychiczne jest ważniejsze niż wygląd i powinno stać na pierwszym miejscu! Na pewno muszę pracować nad swoją relacją z jedzeniem!

Tak więc wczoraj, po dłuuugich walkach z samą sobą postanowiłam, że przez następne dni postaram się dobijać do 800 kcal dziennie. Niby "tylko" tyle, ale dla mnie "aż" tyle. Powoli, ale skutecznie do przodu.

Muszę wam powiedzieć, że dzisiaj chyba nawet udało mi sie odrobinkę przeskoczyć ten próg. BARDZO małą odrobinkę, ale nawet kilka kcal zmian na lepsze robi chyba różnicę, prawda?

Wiem, że niektóre z was na pewno będą pisać, żebym od razu wskoczyła na swój poziom ppm i potem dodawała co tydzień sto kalorii. Ale swojej psychiki naprawdę nie przeskoczę. Ja nie chcę ze sobą walczyć, ja chcę się wyleczyć.

Okej, już serio kończę pisanie i przechodzę do meritum, czyli mojego dzisiejszego menu :) Chętnie z wami porozmawiam, odpowiem na jakieś pytania czy po prostu się zapoznam, więc jeśli chcecie, to po prostu piszcie :)

Moje "menu" jest bardzo monotematyczne, bo tak jak pisałam - jest naprawdę nie wiele rzeczy, których nie boję się jeść. Po czasie pewnie zauważycie też, że zawsze jem w tej samej misce, tą samą łyżeczką.. to też się niestety ostatnio u mnie w zachowaniu pojawiło.

1. Śniadanie - 7:00

Płatki ryżowe gotowane na wodzie (mam nietolerancję laktozy) 40g, z połową łyżeczki kakao Nesquick (dla smaku) i cynamonem. Do śniadania zawsze jem jeszcze kosteczkę gorzkiej czekolady 80% (piję bardzo dużo kawy i drgają mi powieki hah) - razem 185 kcal.

Dzisiaj wyjątkowo kawy na śniadanie nie było, było bardzo wcześnie i nie chciałam ekspresem budzić domowników :)

2. Drugie śniadanie - 10:30

Sałatka z ogórka gruntowego i pomidora (przegryzka w pracy) - ok. 50 kcal. Tutaj zdjęć niestety nie mam, za szybko zjadłam, nawet nie pomyślałam ;)

3. Obiad - 13.30

ZOTT jogurt naturalny (bez laktozy) 180g, musli wielozbożowe pełnoziarniste (benus) 20g, żytnie płatki zbożowe (Milzu) 10g + cynamon do smaku - 230 kcal.

Do czasu obiadu wpadła butelka wody niegazowanej (700 ml) i dwie herbaty miętowe.

4. Podwieczorek - 18:00

Znowu ogórek z pomidorkami koktajlowymi (tyle, ile jeden duży pomidor) z pieprzem, + 5 orzeszków ziemnych (takich w skorupce, do łupania. Tak wiem, że aż takie szczegółowe odliczanie nawet głupio wygląda..) - znowu ok. 50 kcal, tych orzeszków nie będę liczyć (nawet nie wiem jak, na zdrowie!)

Później czarna mocna duża kawa z cynamonem *u*

Spróbowałam w tym czasie jeszcze marchewki z groszkiem z zasmażką.. tylko jedną łyżkę, na więcej nie potrafiłam się zdobyć, chociaż baardzo kocham, jedna z moich ulubionych potraw :(

5. Kolacja - 21:00 (zazwyczaj jem odrobinę wcześniej)

ZOTT jogurt naturalny 180g, pół łyżeczki kakao, musli orkiszowe (Vivi) 30g, żytnie płatki zbożowe (Milzu) 10g, + cynamon - 270 kcal

I herbatka na trawienie, chyba nawet zrobię sobie zaraz jeszcze jedną bo jakoś mam ochotę ;)

RAZEM - 785 kcal. Z tymi niewliczonymi orzeszkami i łyżką potrawki idealnie :)

Ponadto dzisiaj (chyba 3 raz w tym miesiącu) nie byłam na basenie (zawsze godzina na orbitreku), więc przygotowując kolację lekko mną "trzepało" z tą myślą, czy w ogóle to zjeść.. ale zjadłam, było pyszne, staram się o tym nie myśleć :)

16 kwietnia 2019 , Skomentuj

Hej dziewczyny!

Vitalię śledzę już od naprawdę długiego czasu, ale dopiero ostatnio postanowiłam założyć tutaj konto i zacząć pisać pamiętnik :)

Zazwyczaj wieczorami będę dodawać wpisy z menu z danego dnia i innymi rzeczami, przemyśleniami - zapraszam do czytania!

Chętnie też znajdę tutaj nowych znajomych :)

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.