Po wczorajszej imprezie prababciowourodzinowej - dzisiaj na wadze... hihi, mniej!
Oj! Wiem, że to efekt małojedzenia z ostatniego tygodnia. Wiem, że wczoraj imprezowałam żarciowo, aż miło. I wiem, że waga pogrozi mi paluchem jutro albo pojutrze. Więc dzisiaj tylko się cieszę chwilą.
Nad ranem przestało padać.
Zimny ostry wiatr wysuszył chodniki. Potem przestał wiać.
Temperatura zrobiła się znośna.
Chwilami nawet słońce... no nie, ono zza chmur nie wychodziło, całe niebo jest na szaro. Ale chwilami było widać, gdzie to słońce za chmurami jest.
Pan i Władca dzisiaj szaleje w kuchni. Lepiej mu zejdę z oczu. Na kilka godzin. Na wszelki wypadek.
Rower. Amore mio! Owszem zimno, ale przecież ubranie sportowe oddychające niepotliwe posiadam. Trzy czerwone migacze na tył, dwa białe na przód, licznik, kurtka odblaskowa, muza douszna, opaska i rękawiczki z polaru i fruuuuuuuuu!
Zmęczyłam się zimną jazdą koło 25 km. Ale NIE CHCIAŁAM WRACAĆ.
Zaczęło mżyć, potem kropić, potem padać. Ale NIE CHCIAŁAM WRACAĆ.
Bo mi licznik obiecywał nagrodę.
I dał.
Koło starych warszawskich filtrów, z zapadłym zmroku, w padającym deszczu - puściłam kierownicę i ręce uniosłam jak kolarz docierający do mety.
Licznik pokazał mi przejechane w tym roku 4500 km.
Dla uczczenia samej siebie do domu w deszczu wracałam Jerozolimskimi. Jezdnią! Nieważny deszcz. Nieważne ronda. Nieważne wieczorne niebezpieczeństwo. Nieważny okropny ruch, tramwaje, bryzgające kałuże, zmiany pasów. Nieważny nawet jeden kretyn, co na mnie trąbił. Czemu, durny, trąbalisz? Mam więcej świateł niż trzeba, widać mnie, sciezki obok nie ma, jeżdżę zgodnie z przepisami i płacę podatki na drogi, więc mnie kretynie z jezdni nie przegonisz! Nieważny patrol policyjny pod dawnym KC, pomachałam im dłonią ze słonecznym uśmiechem na paszczęce.
Na moście wiatr wywiał ze mnie radochę. Poczułam zimno i zmoknięcie. Tylne kopytka mi się przemoczyły. Okulary pełne kropel.
Ale do domu rower wnosiłam z triumfem.
Może i wyglądałam jak zmokła listopadowa kura - jak mnie zgodnie nazwali synalek oraz Pan i Władca.
Ale za to żadna kura nie ma na liczniku ponad CZTERECH I PÓŁ TYSIĄCA kilometrów !
To więcej niż 1/10 równika.
luckaaa
7 listopada 2010, 19:28Piekny rezultat ! Gratulacje . Alez ty grzejesz tym rowerem !
elasial
7 listopada 2010, 18:40szacun masz!! Jak najbardziej! Ja nie lubię jeździć ,ale muszę z wiadomych względów i to robię. Zadek mi zawsze odpada! Podziwiam,naprawdę!
galaksy
7 listopada 2010, 18:37Kłaniam w pas. Jesteś wielka. Pozdrówka.
dziejka
7 listopada 2010, 18:25Brawo Szurkowski. Nr. JEDEN na pudle.Ja po ulicach nie jeżdżę ,kiedyś do pracy jeździłam ,do czasu. Az mnie idiota ( rano ,widoczność była dobra ) przycisnął do wysokiego krawężnika. Jezdnia wyjątkowo szeroka, spokojnie trzy auta się mieszczą .Koło się zablokowało o krawężnik ,a ja pięknym lobem przeleciałam przez chodnik i wylądowałam w krzakach. Nie mam pojęcia dlaczego się nie połamałam .
baja1953
7 listopada 2010, 18:14A ja triumfowałam! Nie czekałam na męża( on planował wyprawę po obiedzie, bo w niedzielę to on MUSI spać do 12 w południe..taka tradycja), pojechałam po śniadaniu i w ten sposób uniknęłam deszczu:) Od ok. 13 pada cały czas.;)Ach, ach, jaka jestem mądra i przewidująca:) Jolu, gratuluję!! Ja się zbliżam do 3000 km, wynik 4500 km potrafię doskonale docenić i zrozumieć... Chylę czoło w podziwie i szacunku:) Cały tydzień mało jadłaś, jestem pewna, że trwale schudłaś..;) Wiwat, Jolu!!!
mikrobik
7 listopada 2010, 17:56Żeby to jakaś interesująca książka to zrozumiałabym takie zaczytanie, ale to naprawdę było jakieś durne kolorowe czasopismo. Chyba złe mnie ciągnęło w ten mało znany mi świat. Z tym rowerem w ciemnicy listopadowej radziłabym uważać mimo tych świateł i odblasków. Za taki wynik należą Ci się gratulacje!
filipinka1
7 listopada 2010, 17:53jesteś WIELKA :)))