Niedziela, wpół do drugiej - noc.
Wróciłam z piwa z Duśką. Podchmieliła mi się trochę koleżanka, kończąc wieczór wypisując smsy z byłym chłopakiem. Z racji, że nasze grono znajomych powyjeżdżało na wakcje/jedzie na wakacje/wraca/pracowalo/(po prostu im się nie chciało - wystawili nas;p) spotkanie z mojej strony sprowadziło się do kontemplacji - nie będe przecież gadać z telefonem komórkowym Duśki.
Siedzę, gapię się właśnie na tv, zreanimowałam trzydniowe bułki do stanu "chrupiąco-da-się-zjeść" i obejrzałam Requiem for a drem i parę innych dzień sztuki filmowej. Zwróciłyście kiedyś uwagę na wątek odchudzania w Requiem? Trochę nierealny, ale piękna przestroga.
Trzeba zmienić ten swój żywot, z resztą mamy na to wpływ. (hasło banał, ale nie jako uderzająco-głęboki wniosek po seansie filmów "życiowych") Niech mnie, ale schudnę! Nauczę się do reszty języków (pracujemy nad perfekcyjnym cv!). I skończę któreś z nw studiów. Zrobię wreszcie to prawko. I do skutku szukając, nienachalnie, z klasą, sugestywnie - znajdę własnego chłopaka. A.... i rzucę fajki. I będę biegać.
Mam nadzieje, że pogoda jutro ma zamiar się objawić - ostatni dzień wolnego, a zionę bladością.