Tracę siły, tracę wiarę, tak bardzo jak tego chcę, tak bardzo nie mam na to siły. Pewnie nie jedna z Was mnie rozumie.
Dzisiaj zdałam sobie sprawę, że sama jestem przyczyną wszystkiego co niemiłe w moim życiu. Mam chore ciało (bo grube) i mam chorą głowę (bo głupią).
Zamknięte koło: jestem nieszczęśliwa bo przez to jaka jestem fizycznie blokuję się na wszystko co mogłoby mi teoretycznie przynieść satysfakcję.
Uwielbiałam kiedyś jeździć na łyżwach ... a teraz jak sobie wyobrażę siebie, takiego wieloryba w figurówkach to mnie trzęsie.
I tak jest ze wszystkim, nigdzie nie mam ochoty wyjść, NIE, źle to ujęłam: nie mam ochoty sie nigdzie POKAZYWAĆ
Macie też tak?
Mam świadomość krzywdy jaką sobie wyrządzam, a z drugiej strony nie potrafię, nie mam sił się temu przeciwstawić.
Miałam kontakt (pośredni, ale jednak) z pewną panią, która choruje potocznie mówiąc, na głowę. Ona przed atakiem choroby to czuła, wiedziała co sie dzieje, a jednak sie temu poddała, nie potrafiła sie temu przeciwstawić.
Ze mną jest tak samo. Każda sfera mojego życia cierpi przez moje kilogramy. Życie towarzyskie, intymne, zawodowe ...
A z drugiej strony jestem tak głupia, że mój durny mózg mówi: "nie daj się, przecież TY to nie twoje ciało, naprawdę jesteś inna, jesteś fajna, masz przyjaciół ...
Tak, ale zamykam sie w sobie, zaczynam unikać wszystkiego co dawniej było dla mnie czymś super. Dążyłam do spotkań z dawnymi znajomymi, kolegami, koleżankami, a teraz ... tak naprawdę cieszę się, że nikt niczego nie zaplanował, a może??? tylko nie zostałam zaproszona...
Przynudzam, wiem. Staram się, a ten diabeł z boku mówi, daj spokój i tak ci się nie uda. A najgorsze jest to, że ja mogłabym Wam wszystkim wykłady strzelać jak być twardym i dzielnym bo sie opłaci. Dlaczego mnie nikt tak nie wesprze?? Mąż?? Najgorszy pomysł, to ostatnia osoba, która by mi pomogła bo czuję sie przy nim jak RZECZ, jak sprany sweter, taki ukochany, którego nie wyrzucam z sentymentu. Taki co go mam, ale już się w nim nie pokażę bo wstyd ....