Większą część weekendu spędziłam na działce. Cicho (no powiedzmy, pustynia to nie jest, sąsiedzi mają dzieci, kosiarki, psy, motory, quady, kolegów i piwo i nie wahają się ich używać), zielono, niebo nad głową, grządki do obrabiania pod kolanami... Kocham to! Minus jest jeden - świeże powietrze zaostrza apetyt, utrzymanie diety staje się ponad miarę trudne. Złamałam reżim dwiema dużymi truskawami i jednym kawałkiem babki piaskowej (ale naprawdę malusim) na deser, kieliszkiem wytrawnego, białego wina wypitym przed kominkiem wieczorem i żelkami Frugo wynalezionymi w szafce i wsuniętymi mimochodem przy porannej niedzielnej lekturze w łóżku. No i pękło mi morale, psia kostka!
Ale odpoczęłam, wyspałam się, ubabrałam w ziemi i nabrałam energii. A waga wskazuje, że mimo wszystko schudłam, czego i innym życzę!