Coś popieprzyłam z numeracją dni w poprzednim poście i przez chwilę trochę się z tym zamotałam. Podejrzewam, że w najbliższym czasie popieprzy mi się to jeszcze bardziej, w związku z czym niniejszym postanawiam nie przywiązywać się za bardzo do tych głupich numerków, o ile oczywiście nie dotyczą one mojej wagi. Bo to wciąż niestety są dla mnie tak cholernie ważne numerki, że potrafią spieprzyć albo poprawić mi humor na cały dzień, mimo że plus minus ten 1 czy 2 kg wyglądałabym identycznie. To tak tytułem wstępu.
W weekend no cóż hmmm... poszalałam delikatnie mówiąc. Efektem tego (sobotniego) szaleństwa było pięć bełtów w niedzielę i przespanie jej większej części. Juhuu, niech żyje picie z umiarem!
No ale nic, oprócz tego z dietą szło (i wciąż idzie) w miarę dobrze, zresztą poprzedni tydzień traktowałam bardziej jako rozgrzewkę przed wrześniem - bo to nie dość, że nowy miesiąc, to jeszcze zaczyna się od poniedziałku! No istne cudo, nic, tylko się odchudzać.
Powiedziała Gosia 142523673836. raz w swoim życiu.
W każdym razie zjadłam tyle kalorii ile trzeba, mało tłuszczu, w miarę dużo białka, jak zwykle za dużo węgli. Poćwiczyłam z Ewą Ch.
Jeszcze z 80 podobnych dni i będę jak ta lala.
Na dobranoc ukochane Die Antwoord i boska Yolandi. Taka zgrabniutka! I to jeszcze z dzieciakiem na karku. Ech.