Jako, że trafiła się cała wolna niedziela, dobro bardzo deficytowe, trzeba było ją wykorzystać na coś dużego. Tak więc:
- Cel: przejechać na rowerze 100 km w 4 godziny brutto. Najlepiej bez zsiadania z siodełka, wtedy brutto będzie równe netto. Cel dodatkowy: życiówka netto.
- Paliwo: standardowe śniadanie, na drogę banan, knoppers dwupak, żel energetyczny aptonia, woda.
- Odzież: standardowo kolarki, opaski kompresyjne na łydki, na to getry, długa koszulka z dri-fitu i kurtka biegowa, oczywiście kask i rekawiczki.
- Sprzęt: rower szosowy, a na kierę pożyczona kamerka (za kilka dni trzeba już oddać). Trasa poza miastem, więc standardowo także spd i mp3.
- Pogoda: znośna, 8*C bez deszczu, gdzieniegdzie trochę kałuż.
Najpierw na wschód - do Mińska krajową dwójką. Nie ma tu pobocza, więc bezpieczeństwo umiarkowane. Na szczęście mało kto tam przekracza 70tkę bo się nie da, wciąż wysepki. Parę km poszło równoległą asfaltówką lokalną. Wooolno, średnia prędkość zaledwie 25 km/h, co jest grane? Aha, wiatr w twarz.
W Mińsku zjazd na krajową 50-tkę do Kołbieli i tu zonk – zakaz wjazdu dla rowerów, a objechać nie bardzo jest jak. Trudno, nieprawomyślnie łamię zakaz, najwyżej mnie złapią. Trzymam się pobocza, na szczęście teraz jadę na południe i nie walczę już z wiatrem, więc poginam szybciej i jest bezpieczniej. Po tej drodze jeździ dużo TIRów, dziś był to mały bonus bo zasłaniają na chwilę przed wschodnim wiatrem.
Na słynnym rondzie w Kołbieli zawijam w prawo i pruję na północny zachód drogą nr 17. Puls zjeżdża ze 160 do 150 – serce jeszcze może, ale pary w nogach coraz mniej. To już prawie 2 godziny, więc zjadam banana w siodełku. Jednak po pewnym czasie jestem zmuszony się w końcu zatrzymać aby założyć pod kask balaclavę, bo robiło się zimno nawet w klatę, a mózg to już w ogóle prawie mi wywiało. Dojeżdżam do Zakrętu, co zamyka trójkąt. W nogach już 62 km i wiem, że drugiego trójkąta nie wykręcę. Zawracam to Kołbieli tą samą drogą.
Po 70 km kryzys, który trzymał już do końca. Ból tyłka, grzbietu i karku, zdrętwiałe ramiona. W pewnym momencie zauważyłem, że nie wiem, gdzie jestem. Dobre 15 sekund trwało, zanim na trasie, którą znam na pamięć, udało mi się wreszcie umiejscowić. Dezorientacja to jedna z oznak odwodnienia – takie dystanse pokonuje się z niższą intensywnością, więc przy tym chłodzie łatwo nie czuć pragnienia i w pewnej chwili o tym zapomniałem. Szybko uzupełniam płyny.
Do Kołbieli nie dojeżdżam, nie mam siły, zawracam w takim punkcie, żeby na mecie była pełna setka. Ostatnie 20 km to walka o przeżycie. Widzę na zegarku, że średnia prędkość całej trasy spada, ale już nie myślę o życiówce, tylko żeby dojechać. W pewnym momencie zwalniam wręcz do 20 km/h. To dobry moment, żeby wciągnąć ostatni dopalacz – żel energetyczny. Trochę pomaga, ale nie na długo.
cdn.
Magdalena762013
10 listopada 2014, 07:47Fajna przejazdzka. Ale szczerze, to dobrze, ze na 50tce zakaz dla rowerow. Nie raz tamtedy jezdzilam i naprawde czesto trzeba zjezdzac na pobocze autem, zeby przepuscic kogos, kto wyprzedza na trzeciego... Zyciowki brak, ale chociaz proba byla. I niedziela wykorzystana.
strach3
10 listopada 2014, 08:51Zgadza się, ma sens ten znak. Dlatego więcej pewnie tamtędy nie pojadę.