Wtorek, środa bardzo ładnie. Emocje, stres, rozdrażnienie, dużo nauki i jakieś dziwne bóle w nogach, biodrach, do tego ten cholerny śnieg i tydzień temu choroba, wciąż fizycznie jestem dosyć słaba, alee --> nie objadałam się. Cudowna walka, cholernie ciężka, mozolna, prześladująca. Dziś też się trzymam. Gorzej, bo po treningu jedząc kolację tata mi jakoś zwrócił uwagę, aż głupio pisać, ale wywołało u mnie to taki efekt w stylu: "źle, że jem?- jeszcze dopchnę, mam prawo" xD. Tak z perspektywy obserwatora to w sumie śmieszne. No ale nic stało się, zjadłam 1/2 małej bagietki i miseczkę makaronu z erytrytolem. Nie ma tragedii, tylko wcześniej na kolację po- treningową był jeszcze omlet z 2 jaj, łyżki mąki jaglanej z warzywami, wcześniej gruszka i domowy izotonik. Generalnie to będę około zapotrzebowania dzisiejszego , mam spalone 2800.
Nie zaczęłam wyjadać wszystkiego z szafek, nie zjadłam bochenka chleba, który leżał na blacie, nie dokończyłam tej bagietki. Nie obżarłam się wczoraj kiedy myślałam że nie wytrzymam i zamiast treningu zacznę jeść. O to chodzi. Nie o diety cud tylko ogarnięcie żarcia emocjonalnego, lekki deficyt, świadome wybory. Więc bagietka pszenna i biały makaron to był wybór pod wpływem impulsu, zdaję sobie z tego sprawę. Źle się czuję po glutenie, czuję że jestem uzależniona od pieczywa i wzbudza we mnie nienaturalne poczucie szczęścia. Ograniczam, ale powoli. Dzisiaj świat się nie zawalił.
Jutro mam usg jamy brzusznej z oceną jelit. Dlatego tak rodzice się czepiają, że jadłam kolację, ale w sumie przeczytałam że nie można jeść 6h przed, a ja będę miała 11 to chyba mogliby ze mnie zejść. Inna sprawa, że rzeczywiście badanie może się u mnie nie udać, bo wzdyma mnie wszystko. Dosłownie- każde warzywo, owoc, zboża, pieczywo, szczególnie zwykłe, białe (tsaaa lekkostrawne bułeczki jak to mówi moja mama), mięso, ryby, o nabiale i strączkach nie wspomnę. Trwam w tym stanie tak z 7 lat. Zaczęło się po anoreksji, nie wiem czy to się z tym wiążę. Pewnie bardziej z napadami obżarstwa zaraz po niej. No. Generalnie jak się jeszcze zastanawiacie to nie polecam. Napady to nie tylko +15cm w dupie. To też rozwalony kompletnie układ pokarmowy, wzdęcia, które uniemożliwiają trening w grupie czy jakikolwiek związek (serio, nie wyobrażam sobie mieć chłopaka) i to nie tylko po napadach, teraz mam takie codziennie. Także po 24h poście. Wtedy kiedy odstawiam nabiał. Jadam codziennie len mielony. Piję ziołowe herbaty. Ulgix czy espumisan też nic nie daje, żadna dawka. Robiłam hydrokolonoterapie, w wakacje co tydzień lewatywy. Jeszcze gorzej, nic nie dało. Dostałam antybiotyk na jelita za 160 zł za opakowanie na tyg. Zero poprawy.
A no to się pogrążyłam, trochę ponarzekałam, ale w sumie jestem w trakcie diagnozy, pod opieką gastroenterologa i kto powiedział, że to się nie skończy? Warunek nr 1 jest oczywisty- nie objadać się. :)
Za tyg jadę na zgrupowanie. Zimowe obozy w górach to jest jakaś katorga. Czuję się jak na zsyłce na Sybirze. Nie no śmieje się. Kocham biegać. Ale zimą jest ciężko- góry, śnieg do kostek, średnio 20 km dziennie, 2 treningi, ośrodek niezbyt luksusowy, nie zawsze można wziąć ciepły prysznic, jedzenie z lekka jałowe, więc człowiek musi łykać ażeby się nie rozłożyć. Plusów też jest sporo, spoczko. Forma rośnie, organizm przywyka do surowych warunków, hartuje się ciało i umysł, oduczam się narzekania, wiosną bardziej się cieszę z biegania, nogi się wzmacniają po tym śniegu, no a do tego efekt odchudzający niezaprzeczalny . Chociaż ze mną to różnie bywa. Ale jak się udaje nie obżerać, to spokojnie 3tys zdrowych kcal i po obozie jest spadek, zawsze trochę się wysuszę,. To miłe. :) A potem żeby tylko się nie rozchorować i tyrać do wiosny na przełaje. W marcu już powinno pyknąć. Jak nie z wagą to chociaż z formą. Wiem, że praca nad moją wagą będzie mozolna i długa. Mam zaburzenia odżywiania, więc to nie kwestia obcięcia kcal na miesiąc. Trzeba wgl oduczyć głowę kompensowania emocji jedzeniem. Ot, taka dieta cud. :) Trzymajcie się ciepło. :)