Pierwszy dzień za mną. Było smacznie i wystarczająco.
Zaopatrzona w pojemniczki z posiłkami, butelkę wody i różnymi ziółkami uderzyłam do pracy. W brzuchu mi nie burczało, co stanowi przyjemną nowość, bo najczęściej mój żołądek hałasował jak Kraken wyłaniający się z oceanu. Jeszcze jak sobie siedziałam sama w biurze, to spoko, niech się drze, ale przeszkadzać w ten sposób współpracownikom to wstyd przecież. Wczoraj pierwszy dzień od nie pamiętam kiedy spędziłam w ciszy i spokoju, bez wizji nadciągającej z mojego wnętrza apokalipsy.
Dziś też mam smacznie, jestem po śniadaniu, woda się pije, pokrzywa zaparzona, w pogotowiu czeka drugie śniadanie, słońce świeci za oknem, szef nie stoi nad głową, czego chcieć więcej.
Szafa wysprzątana w 1/4, spędziłam nad tym cały wieczór aż padłam. Ale półki powycierane, zawartość zmniejszona o połowę, czyściutko, porządek, ładnie. Nie będę się z tym zarzynać, podziałam z tym na raty, do świąt zdążę.
Pojawił się natomiast inny problem. Muszę namówić Ukochanego na zakupy. I to nie byle jakie. Potrzebujemy nowego łóżka, materaca....poziomej powierzchni do spania. Aktualna powierzchnia trzeszczy i skrzypi tak, że strach się w nocy przewrócić na drugi bok, bo cały blok obudzony. Nie mówiąc już o......innych aktywnościach....
Ech, problemy pierwszego świata....
Miłego dnia!