Po obcięciu węglowodanów z poziomu posiłku dla słonia na porcję dla hipopotamka, czuję się znacznie lepiej. Psychicznie nadal jest ciężko (np. dzisiaj kiedy stałam przed ladą pełną drożdżówek, pączków i ciastek) ale za to nie czuję się taka ociężała i śpiąca. Mam więcej siły na gotowanie i spędzanie czasu z partnerem. Na razie nie liczę kalorii ani makro i staram się przyzwyczaić do nowej szamy.
Być może jest mi łatwiej niż statystycznej Polce, bo TŻ tuż przed naszym poznaniem schudł niewyobrażalną liczbę kg i nadal jest na stabilizacji, bardzo uważa na jedzenie. To duże wsparcie. W lodówce nic nie kusi. Razem lub na zmianę przygotowujemy posiłki i wyciąga mnie na siłownie. Grzeszki TŻa (już może ;P) to pizza, bardzo rzadko alkohol i chipsy. Tak jak to pierwsze mnie nie kusi bo zjem dwa kawałki i koniec, tak na zimne piwko zawsze mam chęć. Ale co zrobisz, nic nie zrobisz!
Szykujecie się psychicznie na jutro? To nasze święto :P A tak serio, to myślę, że Tłusty Czwartek to święto dla szczupłych osób, którym taka dawka kalorii nie straszna. My Grubasy musimy pączki omijać szerokim łukiem nawet jutro. Ja planuję zjeść jednego zamiast drugiego śniadania albo wcale, a wieczorem mamy wypróbować przepis na pieczone.
Nie trzeba być świętszym od papieża, ale zawsze świadomym konsekwencji.