i od tamtej pory wchłonęłam chyba milion pięćset tysięcy kalorii... jakiś mnie kryzys dopadł - tzn. na wesele szłam z założeniem, że będe jeść wszystko normalnie, bo nie ma sensu świrować i robić z siebie dzikusa jakiegoś - zwłaszcza że nie chodzi tu o obżeranie się bez przerwy - tylko od wielkiego święta...
gorzej, że jak tak zaczęłam w sobotę, to do teraz jakoś przestać nie mogę...
mam plan, żeby od jutra już sie naprawdę trzymać diety - zwłaszcza, że za trzy tygodnie następne wesele i widziałam cudowną sukienkę - jeszcze cudowniejsza by była jakby jakimś cudem udało mi się wejśc w mniejszy rozmiar... nie mówiąc już o tym, że pierwszego lipca koniec zakładu z bratem, a nie do końca uśmiecha mi się płacenie "grubej kasy" jak nie schudnę... no nic co... zobaczymy jutro...