Rozpocznę komentarzem, o który poprosił mnie portal przy dzisiejszym ważeniu, a który tego szarego chmurnego ranka aż cisnął mi się na usta (i potem pod palce na klawiaturze): jestem z siebie dumny.
Schudłem w ciągu tygodnia 1,5 kilograma.
Dla mnie to o tyle ważne, że mam poczucie, iż nie robiłem nic wielkiego, by to osiągnąć. Raptem trzymałem się ściśle diety i wymagałem od siebie trochę więcej niż zazwyczaj, by nie odpuszczać. Niby nic wielkiego, a kolejny raz odkrywam, że w tym właśnie tkwi siła sukcesu i rozwoju. Kropla drąży skałę, ziarnko do ziarnka a zbierze się miarka, bez pracy nie ma kołaczy. Banał.
Kuchenna waga staje się moją kumpelą. Na przyjaźń jeszcze za wcześnie, ale już widzę dzięki niej, jak samemu się wcześniej wciągałem w pułapkę tych potocznych miar (dwie brzoskwinie, pół banana, trzy łyżki etc). Okazuje się, że pół mojej brzoskwini może ważyć więcej niż vitaliowe trzy. Nie wiem, czy to warszawskie uprawy takie dorodne, czy vitalia swoje owoce uprawia na jakichś nieurodzajach i potem wychodzą jej takie wypierdki... Moja waga bezlitośnie reguluje wszystko i nie odpuści żadnemu produktowi. Dzięki temu wiem, ile to jest 160 g i jak się ma do dwóch brzoskwiń. I ćwiczę oko.
Jest jeszcze przynajmniej jeden ważny aspekt mojej dumy z tegotygodniowego schudnięcia, ten z tytułu wpisu: strach. To przez ten nieszczęsny weekend tak się bałem; ten weekend, który Ci, Kochany Pamiętniczku, opisywałem we wpisie sprzed tygodnia. Był to weekend smutnej rozpusty z mufinką w roli głównej i całą serią słodkości w rolach towarzyszących. Bałem się okropnie o to, że nie ma bata, by nie ugryzło mnie to w tyłek przytyciem. A tu siurpryza: spadek i to całkiem konkretny. O, radość! O, wesoło!
Prawdą jest, że ten weekendowy grzechokryzys przeraził mnie na tyle, że postanowiłem się nie dać. I zacząłem starać się bardziej. I wymagać, nie odpuszczać.
I spacerować. Łazić, sunąć, człapać. Wysiadać z autobusu o trzy przystanki "za wcześnie" i dalej iść pieszo, chodzić wieczorami wokół bloku z telefonem i spędzać ten czas na godzinnych pogaduchach z przyjaciółmi. Chodzić, robiąc cokolwiek. Byleby przynajmniej pół godziny dziennie (nie licząc spaceru z i do pracy) spacerować, koniecznie energicznym marszem. I choć mam tak raptem od kilku dniu, bardzo mi się to podoba.
Czy to tyle składników tego sukcesu?, zapytasz. Nie wiem. Póki co działa, a dzięki temu chcę więcej. Ludzie coraz częściej zauważają, że schudłem (póki co wciąż jeszcze "po twarzy"), a ja z dnia na dzień mam coraz więcej energii i zapału, do życia i do gotowania, i do odchudzania. Tak zupełnie na przekór zbliżającej się ciemnonocnej jesieni...
Do osiągnięcia kolejnego kroku został mi niecały kilogram.
To co, idziemy na spacer?
multi_mama
5 września 2015, 18:18Super! Bardzo ciesze się Twoimi sukcesami, motywują mnie do pracy! Więc trzymaj się dzielnie :)