BOŻE, BOŻE, BOŻE pomóż mi bo jestem dziecię we mgle.
Dobra, w tym momencie powinno mi się oberwać od niebios za wzywanie Pana Boga na daremno bo moje problemy nie są aż tak ważne.... ale kurde są problemami.
- Nie widzi mi się jednak ten wyjazd. A już zupełnie nie widzę poukładania relacji między nami wszystkimi. Jedyna nadzieja w wódce.
- Totalnie nie jestem spakowana, BA!! nawet nie mam wypranych rzeczy a jutro o 9.00 muszę odstawić swój plecak pod drzwi.
- Okazuje się że nasz domek jest na absolutnym zadupiu... Ba!! Na żadnej z moich map nie ma takiej ulicy, samo google ma szczątkowe informacje. A my niestety, jesteśmy młodzież spociągowana.... bez samochodu.
- Ten mój powiedzmy... absztyfikant to taki nieśmiały twór, że aż zaczyna mnie wnerwiać. Dziewczyny nie są od przejmowania inicjatywy... Ja chyba sobie daję spoko, i tak z 'hiszpańska' powiem: perdole'to! Najwyżej będę wiecznie samotną oziębłą mloszką.
Wyobrażacie, ze Mama przez cały zeszły tydzień łaziła za mną i tylko gadała ze nic nie jem, że jestem za chuda, ze będę anorektyczką tak jak kiedyś.... i gotowała najcudowniejsze obiadki - aż w końcu mój dekiel nie wytrzymał i w piątek zaczęłam wpierdalać (akurat przed wyjazdem)... a co moja Matka na to? "skończ żreć już jak świnia, w trans wpadłaś?"
edit: to już 4.00 (rano? w nocy?) a ja ledwo zakończyłam wieczór spa i zaległości internetu. nienawidzę pakowania.