Kolejnego dnia wyruszyliśmy na spacerek nad nasz lokalny zalew, traska ok 15 km, była cudna pogoda, zero ludzi - dosłownie - na olbrzymiej plaży byliśmy sami, a do tego okazało się się serwują tam - niepolitycznie - genialną pizze! Wiał cudny wiaterek i jak brodziłam nogami w wodzie, miałam wrażenie, że idę brzegiem morza
Wczoraj natomiast porwaliśmy się z motykami na księżyc i padło na wycieczkę do Turawy. Częściowo pociągiem, reszta o własnych siłach. Luby obiecał, że jak coś będzie wnosił oba rowery, a że od zawsze prowadzę rower jedną ręka - plan wydawał się wykonalny.
Początkowo, ponieważ myślałam głównie o mojej drugiej połówce (a on lubi plażować) szukałam jakiegoś ładnego zejścia do wody. Potem okazało się, że na poważnie wziął moje słowa o jeżdżeniu a nie siedzeniu plackiem - chciał okrążyć całe jeziorko. 35 km, częściowo po wałach, część lasami, przy plaży po piachu, cudna i pięknie męcząca trasa :) Z obolałymi częściami ciała po ostatniej kraksie uważam to za wyczyn :) Normalnie to raczej żadna trasa... ale dla lubego - dla którego rower służy do przemieszczania max do 5 km - to wyczyn kosmiczny :) W przerwie małe plażowanie, niestety woda jak co roku pełna sinic, więc odważyłam się wejść tylko do kolan
To taka mała, malutka, maciupeńka wycieczkowa rekompensata urlopu, który z przyczyn ode mnie niezależnych, spędzam niestety cały w domu.