Odwaga to nie brak strachu, ale umiejętność panowania nad nim.
Tydzień temu w drodze do (albo z) Limanowej doszliśmy z Olą do wniosku, że skoro możemy tak daleko jechać, żeby godzinę pobiegać, to nic nie stoi na przeszkodzie żeby jechać do Zakopanego i cały dzień pochodzić po górach.
Decyzja była szybka. Jedziemy. Wycieczka miała być jednodniowa. Planowaliśmy że dojazd będzie 3 h powrót tyle samo – no i zostanie parę godzinek na połażenie po górach i pokazania ich dzieciom.
Szybko też wymyśliłem trasę. Długą, mało wymagającą i piękną. Plan mianowicie był taki, aby z Doliny Kościeliskiej wejść na Małołączniak, potem grzbietami do Ciemniaka i powrót do Doliny Kościeliskiej.
Dni mijały zbliżał się weekend. W pracy od rana miałem włączoną kamerę online na Czerwone Wierchy. Pogoda raczej nie nastrajała optymistycznie. Na szczęście w piątek się rozpogodziło. Sobota miała być w górach. Niestety Ola się źle poczuła i wyprawę przenieśliśmy na niedzielę, o ile się lepiej poczuje.
W niedzielę skoro świt ruszyliśmy. Jeszcze rzut oka przez kamerę na warunki pogodowe nad Czerwonymi Wierchami i gotowi na przygodę wyruszyliśmy.
Przemknęliśmy autostradą potem niesławną Zakopianką (bez żadnych problemów) i w okolicach jedenastej stawiliśmy się w Kirach u wejścia do Doliny Kościeliskiej. Pogoda idealna, niewielkie białe obłoczki słonko i ciepły lekki wiaterek. Ruszyliśmy. Najpierw z tłumem. Nie lubimy tłumów szczególnie w górach. Ola się obawiała, że tłumy nas nie opuszczą, ja, że zaraz po zejściu z drogi w dolinie tłum zniknie. Miałem rację. Ledwie skręciliśmy na szlak pod Reglami zrobiło się cicho, spokojnie i dziko. Piotrek miał nawigować niestety słabo mu szło, a Ola jako nasz rodzinny GPS wręcz rwała się do tego. Tak więc po krótkiej zmianie nawigatora wśród szumu strumienia szliśmy sobie cały czas w górę. Pomalutku, nie spiesznie.
Po drodze nieco uspokoiłem Julkę która zobaczywszy przy wejściu informacje o możliwości spotkania niedźwiedzia nieco się obawiała. Spytała mnie nawet czy ta tablica to nie był żart. Najprościej było odpowiedzieć, że tak, ale jeśli, a nóż widelec, spotkaliśmy misia to by było nieciekawie. Powiedziałem jej, że to nie żart, że misia czasem tu można spotkać, że trzeba wtedy powoli i spokojnie się wycofać, że misie nie polują na ludzi, że teraz jedzą sobie gdzieś daleko od szlaków i takie tam. Największe wrażenie na niej zrobiło, i najbardziej uspokoiło stwierdzenie, że misie z ludźmi spotykają się przypadkowo, kiedy np. miś chce przejść przez szlak na drugą stronę, a akurat tym szlakiem idzie turysta. Nie wiem czemu, ale to ją uspokoiło.
W miłej atmosferze dotarliśmy do Przysłopa Miętusiego. Tam zrobiliśmy sobie dłuższy postój (jak się później okazało jedyny taki) z jedzeniem i odpoczynkiem. Pogoda nadal była idealna, chmurki, wietrzyk i słońce. Rewelacja. Kilkanaście lat z Olą nie byliśmy w Tatrach i chłonęliśmy je najmocniej jak się dało. Dzieci też wyglądały na szczęśliwe.
Odpoczęliśmy nieco, posililiśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem już bezpośrednio niebieskim szlakiem na Małołączniak. Na szlaku tym jest jeden punkt z łańcuchami – ponoć niezbyt trudny. Nie mówiłem o tym rodzince, choć Piotrek cały czas marzył o łańcuchach (miał się z nimi przyjemność spotkać na Słowacji ale w wersji bardzo lekkiej) Julka za to bała się łańcuchów. Właśnie ze względu na nią nie mówiłem o łańcuchach tylko udając, że nie wiem czy są, powoli ją przygotowywałem.
Gdzieś na Wyżni Miętusia Rówień zobaczyliśmy, że chmurki zrobiły się ciemniejsze. Troszkę się łamaliśmy co dalej robić, czy iść na szczyt, czy wracać. Mając w pamięci ostrzeżenia, żeby uważać na pogodę i nie dać się złapać burzy na szczycie lub grani zawróciliśmy. Niewiele uszliśmy i zatrzymaliśmy się. Ciemne chmurki zniknęły, były tylko białe. W międzyczasie minęło nas kilka ekip idących w górę. Zmieniliśmy decyzję i znów ruszyliśmy w górę. Julia nie była szczęśliwa. Była już trochę zmęczona i bała się. Piotrek skakał za to jak kozica górska. Widać było, że był w swoim żywiole. Coraz bardziej zbliżaliśmy się do ściany Czerwonych Wierchów. Piotrek cieszył się coraz bardziej kombinując, że przy takich ścianach bez łańcuchów nie będzie się dało wejść na górę. Julka bała się, ale dzielnie szła naprzód pogodzona chyba z myślą, że łańcuchy mogą się zdarzyć.
Doszliśmy do Kobylarzowego Żlebu. Paskudny fragment - odłamki skalne, trudne podejście. Poziom strachu Julki był bardzo wysoki. Piotrek też wydawał się mniej beztroski. Jak później przyznał też zaczął się trochę bać. Doszliśmy do łańcuchów. Do tej pory asekurowałem Julię i pomagałem jej. Jak spojrzałem na łańcuchy troszkę się przeraziłem. Ściana była niemal gładka, a do niej przypięte łańcuchy. Asekuracja wydawała się niemal niemożliwa, bo musiałem tak jak ona trzymać się oboma rękami łańcucha, w dodatku żeby moje ruchy przy łańcuchu nie spowodowały jej odpadnięcia musiałbym trzymać się o jeden uchwyt niżej od niej to jakieś 3 m od niej. Ruszyliśmy. Julia trzymała się łańcuchów i wspinała się, a ja próbowałem nie łapać łańcucha – i wspinać się po skale. Obawiałem się, że moje szarpnięcie za łańcuch spowoduje jej utratę równowagi. Doszliśmy do 2/3 łańcuchów. Tam był zwrot. Nie widziałem szans żeby Julia przeszła nawet trzymając się łańcuchów, a ja nie byłem w stanie jej asekurować, nie było oparcia ani dla nóg ani dla rąk. Na szczęście nad łańcuchami wypatrzyłem dogodne miejsce do przejścia. Jula wspięła się tam. Cały czas, to wszystko robiła strasznie się bojąc. Szła nad łańcuchami słuchając moich instrukcji. Ja szedłem poniżej asekurując ją i przytrzymując się łańcuchów.
Dała radę. Była roztrzęsiona. Wiem jestem okropnym ojcem, ale za to jak byłem z niej dumny. Tego się nie da opisać. Dałem jej chwilę czasu na ogarniecie się i ruszyliśmy dalej. Znów żleb i odłamki skalne. Miałem już dość podejrzewałem, że dzieci też. Piotrek nadal śmigał, ale Julia już była zmęczona i przestraszona. W końcu wdrapaliśmy się na Czerwony Upłaz.
Zaczęło grzmieć, chmury zgęstniały i pociemniały. Ewidentnie zapowiadało się na burzę. Musieliśmy z Olą zdecydować. Wybór mieliśmy między powrotem przez żleb i łańcuchy albo dotarcie na szczyt i stamtąd w dół albo grzbietem Czerwonych Wierchów do Ciemniaka albo Kondrackiej Kopy.
Powrót odrzuciłem i bynajmniej nie ze względu na moją wybujałą ambicję, ale po chłodnej kalkulacji. Pewne było, że przed burzą nie zejdziemy poniżej łańcuchów. Trudno się na nie wchodziło – jeszcze trudniej by się schodziło (o ile udałoby mi się zmusić Julcię do powrotu na łańcuchy). Nie wyobrażałem sobie wykonania tego manewru na mokrych kamieniach, które zapewne by były zanim byśmy skończyli schodzenie z łańcuchów. Decyzja więc była prosta – jak najszybciej na szczyt, a potem na Kondracką Kopę jako mniej eksponowaną i szybciej schodzącą w dół trasę.
Dzieci po wspinaczce w żlebie były bardzo zmęczone, od Przysłopa nie było dłuższego postoju – tylko krótkie na napicie się. My jednak goniliśmy je dalej szybko i naprzód.
Czerwony Upłaz to paskudny fragment. Już się wydaje, że zaraz będziesz na szczycie, kilka kroków i się okazuje, że to był tylko troszkę bardziej stromy fragment i szczyt jest dalej. Taka sytuacja powtarzała się kilka razy. Morale u dzieci padło u mnie wisiało na włosku. Z Julcią zaczęliśmy wyzywać górę od oszustek, Piotrek sam walczył z sobą pojękując i postękując. Chciałem mu pomóc, powiedział żeby pomóc Julci. Julcia kazała mi pomóc Piotrkowi. Znów byłem dumny ze swoich dzieci. Sytuacja robiła się nieciekawa. Atmosfera gęstniała, w każdej chwili spodziewałem się burzy. Ola szła z przodu dopingując nas tym do szybszego marszu. W końcu weszliśmy na szczyt Oszustki (Małołączniak). Bez postoju ruszyliśmy w dół, w stronę Kondrackiej Kopy.
Zaczęło się.
Nie zdążyliśmy zejść ze szczytu kiedy zaczęła się burza. Gwałtowna ulewa z gradem padającym praktycznie w poziomie ze względu na silny wiatr, a my na odsłoniętej grani. Masakra, nie było śmiesznie. Ja osłaniałem od deszczu i wiatru Julię, ale Piotrek szedł przez chwilę sam, targany wiatrem na niezbyt szerokim grzbiecie. Po chwili wsparła go Ola i zeszliśmy za ścianę osłaniającą od najgorszego. Dzieci były przerażone, płakały ale szły dalej. Znów byłem z nich dumny, a na siebie wściekły za głupotę i to, że dopuściłem do takiej sytuacji.
Szybko cali przemoczeni doszliśmy do Małołąckiej Przełęczy i zaczęliśmy się wspinać na Kondracką Kopę. Na szczyt nie weszliśmy, skrótem doszliśmy do szlaku na Kondracką Przełęcz. Wiatr nami już nie targał, pozostał deszcz i grad, ale to już były drobiazgi. Piotrek szedł z Olą, ja z Julią. Julia klęła góry, że brzydkie, że nie ma w nich nic fajnego, że już nie przyjedzie do nich, że ich nie lubi itp. Jak później się dowiedziałem Ola w tym czasie walczyła ze sobą, żeby nie okazać strachu jaki nią targał.
W chwilach odpoczynku mogliśmy popatrzeć na chmury poniżej nas i chmury przewalające się nad grzbietami gór. Widoki piękne aczkolwiek w naszej sytuacji nie bardzo mieliśmy nastrój na ich kontemplację. Przełęczą Kondracką zaczęliśmy schodzić w dół do doliny Małej Łąki. Tu już definitywnie znaleźliśmy się wśród kosodrzewin i było już spokojniej – nadal mokro i dość ciemno, ale w miarę ciepło. Miliony śliskich i mokrych kamieni, ale mimo zmęczenia i strachu dzieci świetnie sobie radziły. Powoli systematycznie szliśmy do dna doliny. Z każdym krokiem strach puszczał.
Na dnie doliny droga już była w miarę dobra. Dzieci zaczęły rozmawiać. Julia przeprosiła góry za to co o nich mówiła na szczycie. Powiedziała im, że to że tak do nich mówiła pomagało jej w marszu (tak czułem dlatego tam na górze nie powstrzymywałem jej przed tym). Potem nawet stwierdziła, że łańcuchy były fajne. Doliną to już był spacerek. Szczególnie, że góry postanowiły chyba też nas przeprosić. Zaczęło się wypogadzać. kiedy przez Przysłop i Dolinę Kościeliską dotarliśmy do Kirów było już po dwudziestej. Przemoczeni, zadowoleni skończyliśmy naszą wycieczkę. Dzieci były tylko smutne, że nie mogły sobie kupić pamiątki czy choćby odznaki PTTKowskiej takiej jak kupiły na Stożku potwierdzającej, że byli tam gdzie byli. Nie mieliśmy ubrań na zmianę więc ja mokry, a dzieci na golasa pod kocami, ruszyliśmy do domu w ciepłym samochodzie. Krótki postrój w MC Donaldzie na jedzenie i do domu. Dzieci spały ja walczyłem ze snem i zmęczeniem, a Ola mnie zagadywała. To była dla mnie najcięższa część wyprawy. Strasznie ciężko było mi nie zasnąć, jechałem niemal na autopilocie, ledwie widziałem drogę.
Udało nam się.
Jestem dumny z moich dzieci okazały się być wspaniałe i niezwykle odważne – nadrabiając odwagą głupotę rodzica. Na siebie jestem zły, że do takiej sytuacji dopuściłem, ale z drugiej strony to była wspaniała przygoda i sprawdzian dla nas wszystkich – zdaliśmy go. Ola zaś jak to Ola, bez hałasu, ale była wsparciem dla nas wszystkich wtedy kiedy trzeba było, czy to zagadując mnie w aucie, czy narzucając tempo podczas marszu, czy w końcu wspierając Piotrka podczas burzy.
Wielkie dzieło powstało ale i wielkich wydarzeń się tyczy.
Aziya
13 lipca 2011, 12:52Powiem ci, że aż mnie w gardle ścisnęło jak czytałam twoją relację. Jesteś prawdziwym mężczyzną i dobrym ojcem! Gratuluję ci wychowania dzielnych dzieciaków i wspaniałej żony! Uważajcie następnym razem! Pozdrawiam!