Padam na twarz. Ostatnie dni były bardzo intensywne – dużo ciekawych i mniej ciekawych zadań, 1000 km za kółkiem, a w tle walka z przeziębieniem… A było to tak.
W czwartek po pracy wsiadłem w auto i pojechałem na Mazury. Przed wyjazdem rundka po mieście, aby pozbierać pasażerki z blablacar. Dotarłem na dziesiątą i rozpaliliśmy z ojcem ognisko. Patrząc w górę można było uczyć się astronomii – niebo rozgwieżdżone jak w sierpniu. Na trawę właśnie wchodził szron. Nie chcąc pogłębiać przeziębienia ubrałem ciepłe kalesonki, dwie pary grubych skarpet i nawet kominiarkę. Blisko ognia wcale nie było zimno. O północy zjedliśmy kiełbaski i wypiliśmy parę piw. Miód malina, sami wiecie…
W piątek urlop. Rano zaspałem i ledwo zdążyłem na umówione spotkanie, a zaraz po nim śniadanie, znów w auto i z powrotem – także z pasażerkami. W Warszawie podmianka pasażerów na innych i z nimi do Łodzi - tak się tnie koszty paliwa. Z Łodzi powrót na A2 i wreszcie do Koła. Pół roku temu przyjaciel tambylec namówił mnie na Bieg Warciański – niezbyt dużą (niespełna 500 osób), ale bardzo szybką dyszkę. Że kontuzja? Nie szkodzi, bo tym razem wystąpiłem w zupełnie innej roli – jako członek ekipy organizatora. Jak to się stało? Org potrzebował ludzi, ja miałem czas i wejście przez wspomnianego przyjaciela (pracownika MOSiR), byłem z nim umówiony akurat w tym terminie na wizytę towarzyską i chciałem spróbować czegoś nowego. Poza tym nikt z aktualnego składu ekipy nie znał się dobrze na bieganiu, więc mogłem im podpowiedzieć parę rzeczy od strony uczestnika. Propozycję przyjąłem bez namysłu.
cdn :)
kronopio156
27 października 2014, 07:57Blablacar;-) Tylko czekałam aż ciepłe skarpetki lub kominiarka staną w ogniu ;-))