Schudłam już ponad 7 kg (prawie 8, choć nie wiem, czy wierzyć ważeniu po pracy, w środku dnia).
Widzę różnicę - spodnie są coraz luźniejsze, sukienki, które czekały na "szczuplejsze czasy" już pasują i nie mam mini ataku paniki na myśl o wejściu do sieciówki.
Wydawałoby się, że te kilka kilogramów nie spowoduje większej różnicy w moich relacjach międzyludzkich - błąd.
Moja samoocena poleciała w górę - to na pewno ma częściowy wpływ na zjawisko, które obserwuję. Nie wydaje mi się jednak, by chodziło tylko o to.
W obecnej pracy - sklepiku osiedlowym - jestem już chyba od 2 lat (głównie w wakacje). Przez cały ten czas byłam grubsza - jedyna "przy kości" z kilku pracujących tam dziewczyn. W przeciwieństwie do koleżanek, nie miałam problemu z panami proszącymi o numer telefonu czy zapraszającymi na kawę.
Wszystko zmieniło się tydzień-półtora temu. Nagle spora część klientów zaczęła się uśmiechać, częściej żartować, rzucać mniej lub bardziej kulturalnymi "miłymi" komentarzami, przepuszczać w przejściu czy pomagać dźwigać zgrzewki wody. Nawet "dzień dobry" odpowiadają częściej. Na początku nie zauważyłam korelacji ze spadkiem wagi, wytknął to dopiero mój chłopak.
Nie zaprzeczę - to wszystko pomaga zachować motywację do trzymania się diety i ćwiczenia (mniej więcej). Nie mogę jednak pozbyć się poczucia złości na nich wszystkich. Ekspedientka zasługuje na "miłego dnia" tylko gdy jest zgrabna?
Tak, wiem, że wszystko to można udowodnić naukowo. Wiem, że sama podświadomie też jestem milsza dla przystojnych klientów i pięknych klientek. Ale patrząc z perspektywy osoby, która była gruba i już nie jest, nie mogę pozbyć się tego lekkiego poczucia żalu.
08.07.2019 75.4