Zmiany, zmiany, zmiany.
Nowy gach - nie na stałe, tylko w formie pocieszacza, na lepsze samopoczucie, że ładna, że mądra, że mam z kim wyjść, a nawet się przespać.
Nowa fryzura, nowy kolor, wariactwo, na które się kiedyś nie zdecydowałam. Paznokcie, ciuchy, zmiana stylu ubierania.
Zmiany w moim życiu, które zwykle po dłuższym związku jest zastane w marazmie - zaczynam żyć, zmuszam się i najczęściej jakoś mobilizuję do nowego hobby, żeby się ogarnąć i coś ze sobą zrobić, żeby rzucić palenie, ćwiczyć, schudnąć, chodzić do solarium, kosmetyczki i na jogę.
Zmiany często też w towarzystwie, w którym się obracam, związane z nową pasją, w którą się rzucam, albo z pracą, czymś co zajmie mi czas i nie będę myśleć i się użalać nad sobą.
Ofkoz użalanie się czasem też działa - muszę się wygadać, utwierdzić, że dobrze zrobiłam, że tak musiało być, ze to koniec, nie ma co wracać do tego itd. Jak trzeba to się opić raz i drugi jak bąk, nawet i z barmanem przy barze, z uryczeniem się i kacem gigantem przez następne dwa dni.
No i czas. Staram się coś robić konstruktywnego w czasie największego rozpieprzenia, żeby nie przeciągnęło się to w nieskończoność i żebym nie wpadła w mega dół i jakąś depresję. Wręcz zmuszam się do różnych rzeczy - robię grafik i trzymam się go kurczowo, jakby od tego zależało moje życie. Po jakimś czasie wpadasz w rytm. A na myślenie i rozpieprzenie nie ma czasu.