Dlaczego tak jest, że kiedy w jednej sprawie układa się idealnie i problemy się rozwiązują, w drugiej jest zupełnie odwrotnie. Wczoraj przeżyłam chyba jeden z najszczęśliwszych dni w tym roku: wyjechałam z przyjaciółką za miasto, nic nie robiłyśmy konkretnego. Siedziałyśmy na ławeczce, jadłyśmy lody (tak lody, małe chwile przyjemności są też ważne), spacerowałyśmy i gadałyśmy o czym tylko chciałyśmy. Cudowne uczucie wolności, swobody, bezstresowego dnia, sloneczka świecącego i tego niepowtarzalnego klimatu radości. Tak niewiele czasem potrzeba: trochę słońca, trochę swobody, troche ptaków śpiewających i człowiek zaraz lepiej się czuje. Potem pojechałam do mojej mamy, spędziłyśmy razem fajne pól dnia, znowu w domu, jak to fajnie:) Może kalorycznie (jak to u mamy) ale cudownie. Wieczorkiem ćwiczenia, które sprawiły mi niesamowitą radość i już miałam w głowie światełko, że wszystko będzie dobrze,że podnoszę się z tego doła, ale... wróciłam do domu i pojawiły się problemy z partnerem. Nie jest już tak, jak kiedyś. Zmieniliśmy się. Praca nas pochłania maksymalnie. Jesteśmy zmęczeni, sfrustrowani, mamy zupełnie inne oczekiwania od życia i od siebie nawzajem i to teraz zaczyna być widać.. Bardzo go kocham, ale to, że ostatnio ciągle jest źle zaczyna mnie już męczyć. Nie twierdze, że ja jestem bez winy. Mam w tym dużo winy, ale nie chce mi się już działać, kiedy sa to przeskoki na chwilę, przebłyski tego, że jest dobrze i znowu dupa, szara codzienność, złość, frustracja. Nie oczekuję kolorowej rzeczywistości, ale spokoju w związku i radości.... my się już nie śmiejemy.... i to mnie boli najbardziej.
Jutro dietetyk. Trzymajcie kciuki. Wiem, że nie będzie dobrze, bo okazji do podjadania było dużo i do tego nie pilnowałam się ze złości na wyniki badan, na siebie, na swoje życie. Było mnóstwo problemów, które trzeba było zajadać. Jestem sama sobie winna. Mam tylko nadzieję, że parametry chociaż stoją miejscu a nie poszły w górę:/