Wczoraj dzień był dość trudny ale owocny, bo sporo spraw popchnęłam do przodu. Dziś też sporo zajęć mnie czeka. Mam do zrobienia kilka słoiczków bigosu z kabaczka. Mam zrobić koloroterapię wahadłem. Mam poprawić cały płot, bo Krzysiek nie malował dokładnie. No i mam kurs. Jutro ostatni dość trudny dzień w tym tygodniu. Od czwartku już trochę luźniej będzie. No i dobrze, bo naszła mnie ochota na malowanie. Chodzą za mną akwarele, a konkretnie kot i koń.
Na zajęcia z rysunku sztalugowego już się wstępnie zapisałam. Są dopiero od października i będą trwały do końca czerwca. Trzeba będzie chodzić raz w tygodniu na 2,5 godziny. Na ikonę też się zapisałam. To pięć zajęć. Zajęcia mnie oczywiście bardzo cieszą, droga mniej. Jeździć na zajęcia będę autobusem, bo mam blisko przystanek. Wracać będę taksówką. Tak to jest gdy samochodu się nie ma, a chodzenia się nie lubi.
Jem mniej i waga od razu spadła. Nie mam jednak zamiaru jakiś walk prowadzić. Ważę ile ważę i oby więcej nie było. Po to przeszłam na dietę. Czy schudnę czy nie nie bardzo mnie interesuje w tym momencie. Przestało mi na tym zależeć i przestałam wierzyć, że jeszcze kiedyś będę szczupła. Uczę się wszystko robić z tą wagą, którą mam. Ciężko mi to przychodzi ale trudno. Już w cuda nie wierzę. Nie wszyscy muszą być szczupli i w mojej rodzinie szczupłych kobiet po klimakterium nie było. To niby dlaczego ja bym miała szczupła być. Lubię jeść i nie lubię ruchu i nie mam zamiaru się zmieniać Efekty są jakie są...