No więc tak: po długim weekendzie (8-10) pojechałem z przyjaciółmi na trzy dni nad morze. Sporo chodzenia (co mnie cieszy, wysiłek fizyczny to będzie dla mnie na początku spacerowanie - ważę 120kg, na razie nic innego nie ma sensu), jedzenie jakieś tam średnie (żadnych fastofoodów, ale i nie gotowałem sam).
Wróciłem do chaty i zabrałem się do pracy nad życiem. Najpierw wyjaśnienie: nauczyłem się dość skrupulatnie spisywać to, co jem. Spisuję na jakichś kartkach, potem pracując przy kompie przepisuję se na kartkę większą i podliczam kalorie (tak, musiałem wykupić Fitatu po tym, jak zlikwidowali Vitaliusza...). Postanowiłem sobie, że będę twardo liczyć ile jem kalorii, nawet jeśli nie jest to jedzenie idealne.
Moje odkrycie na dzisiaj:
1. Na ogół jako odchudzający się mamy taki schemat działania, że jak już "upadniemy", to staczamy się do dietetycznego rynsztoka. Włącza się opcja "Hulk lubi lodówkę"... Wyżerka, potem poczucie winy - i cykl od początku.
2. Odkryłem, że jeśli liczę kalorie także wtedy, gdy np. zjem swój ukochany chleb z żółtym serem i ketchupem, to zachowuję pewną kontrolę nad jedzeniem. Okazuje się np., że zjadłem oczywiście sporo kcal, ale wciąż poniżej mojej dziennej przemiany materii (przy mojej wadze to 3500kcal, naprawdę sporo). Nie myślę "i tak wszystko stracone, więc nawpierd..am się do bólu". Upadam, ale nie kontroluję upadek. Mogę analizować co się stało i wyciągać wnioski. W piątek po ważeniu wrzucę post z informacją jak ten kontrolowany rollercoaster przedstawiał się przez 10 dni i jakie daje efekty.
a teraz - spać!
Maks