Cud pierwszy.
Niejako normalny, oczekiwany.
Moja waga współpracuje. Zbliża się leniwym kurcgalopkiem do stanów przedświątecznych. Każdy poranek, gdy staję na szklanej tafli, budzi mi uśmiech w kącikach warg.
Cud drugi. (proszę czytać pooowooooli)
Cud chciany, nieoczekiwany. Cud do ostatniej chwili niepewny.
Pisałam, że mi córczęcie okradli ze wszystkiego. I że nie wpuszczą jej do samolotu bez dokumentów, i że ma rezerwację też dla kota i że lot ma 4 stycznia, a 6 są egzaminy i nie ma drugiego terminu.
Złożyła podanie o przyspieszony tryb wyrobienia dowodu. Obiecali, że powinien być po Sylwestrze. 3 nie było, bo się okazało, że dowody z wytwórni wartościowych papierzysk przywożą w dni parzyste. 4 od 10 rano co chwila telefon do urzędu, czy już są, czy może już dowieźli i czy jest jej. O 15:30 ostateczne pogrążenie, nie było dzisiaj dostawy, nie przyjechały żadne dowody, ot, tak sobie. Przez Sylwestra po prostu nie zrobiono nic, wszyscy chcieli mieć wolne.
Chmury gradowe w porównaniu z nami wszystkimi to były barankowe obłoczki.
Próbowało córczę ubłagiwać telefonicznie biuro SASu. Panienka telefoniczna chętna do pomocy. Ale dupa blada. Nie ma zgody od celników.
Szukanie połączeń kolejowych, promowych. Syn by polecial z kotem, a ona jakoś się dotoczyła. Do Świnoujścia już nie zdąży. Pociągi są 3, podróż po kilkanaście godzin. I znowu wydatek. Co robić ?!
Oboje spakowani, kot w uprzęży i uciekający przed pudełkiem. Ważenie obu walizek. Szukanie po domu jakichkolwiek dokumentów para-urzędowych, byle ze zdjęciem. Stary, nieważny paszport, patent, co jeszcze? Kotu ogłupiacz głęboko do gardła (to ja).
Każemy jechać obojgu. Bo nadzieja zdycha ostatnia. Samolot o 17:40, a my z domu wypadamy o 16:29. Synowa_in_spe ze Staśkiem już warują na lotnisku, a my dopiero skręcamy w pierwszą przecznicę od domu. Popołudniowe korki w całym mieście. Na szczęście synalek usiadł za kierownicą, chwilami dociskał pedał aż do podłogi, całą Łazienkowską przejechał niedozwolonym buspasem, zaciskając zęby w małobezpiecznych momentach. Chyba starł sobie całe szkliwo. A Żwirkami pędził, jakby miał koguta na dachu.
Kot już ogłupiały, oczu nie potrafi chwilami otworzyć, nie tryka łbem w pokrywę pudełka, ledwo uszy może unieść nad brzeg. Synowa w telefon prawie płacze, że już wszyscy odeszli od odprawy, że wywołują ich głośnikami, że zamknęli już 2 z 3 stanowisk odpraw.
Hamowanie z piskiem na taxipostoju. W locie z bagażnika wyrywane torby wielkie i torby podręczne oraz kosz z kotem. Pan i Władca jedzie odstawić srebrnego, a my biegiem, z rozwianymi włosami do hali. Odprawy nie trzeba szukać, stoi przed nią synowa_in_spe ze Staśkiem i rozpaczliwie/gwałtownie rękoma machają. Odprawy ekonomiczne zamknięte, została tylko biznes, panienka wyraźnie na nas czeka. Najpierw się odprawia syn i kot, bagaż pojechał, a potem on mówi, że tu siostra ma taki malutki kłopot!.... !? (MALUTKI????)
Wyjmują wszystkie dokumenty. Stary, nieważny paszport. Zgłoszenie kradzieży na policję. Pisemko z urzędu, że dowód miał być załatwiony w trybie przyspieszonym. Panienka dzwoni do celników. Książeczka i patent żeglarski. Zaświadczenie o studiach w Dani. Telefon odmowny. Ale jeszcze dzwoni i mówi, że potrzebny koniecznie chociaż jeden aktualny dokument państwowy ze zdjęciem. A ona prawa jazdy też nie ma. Ja popiskuję z boku o duńskich egzaminach pojutrze i tulę nieprzytomnego kota. Ale matura jest przecież państwowa. Wydłubują z teczki świadectwo dojrzałości, jak to dobrze, że ono ze zdjęciem. Panienka znowu dzwoni i mówi, że jest dokument oficjalny. Celnicy po drugiej stronie druta wyrażają zgodę.
O christosie! Cuda się zdarzają????
Poganiają nas do rozstania. Stasiek buczy, że z tatą za krótko się żegnał. Mąż mi w telefon krzyczy, żeby ich zatrzymać, bo się musi pożegnać, a od parkingu biegnie. Znowu wywołują ich przez głośniki. 21 minut do startu samolotu, a oni jeszcze przez bramki nie przeszli. Mąż dobiega, ma mokre oczy. Całusy już przez pasy i barierki. Stasiek płacze. Ja stoję w stuporze umysłowym i tylko nogami tupię, poganiam. Kot bramkę obudził. To czip w szyi zabrzęczał, trzeba było dokument czipowy wydłubać z dokumentów innych.
Poszli. Zanim my wyszliśmy z lotniska, oni już dojeżdżali "osobistym" busem do samolotu.
A zanim my odwieźliśmy Staśka z mamą do ich domu, zanim się dwa razy przebiliśmy przez centrum, już nie na wariata, oni byli w 2/3 drogi do Kopenhagi.
Po raz pierwszy od pół roku ponad poszliśmy spać przed północą. Padliśmy, nieżywi od przeżytych emocji dni ostatnich i dnia dzisiejszego, przy włączonym tivi i migających lampkach choinkowych.
O 2 w nocy Córczę zadzwoniło, że kot się ocknął i wariuje. Łagodny, spokojny i dobrze ułożony Szat`n biega, rzuca się na ludzi i warcząc - boleśnie gryzie. Odbiło mu po ogłupiaczu. Zasnął nad ranem.
Jakim cudem ona poleciała???? Przecież to jakaś nienormalna sytuacja!
Wsiadła do samolotu na książeczkę żeglarską i na maturę. Poleciała na prawdziwych wariackich papierach.
Cud trzeci.
Normalny.
Idę na siłownię. I mogę dzisiaj kręcić do oporu. Nigdzie się nie będę śpieszyć. Nikt na mnie nie będzie czekać. Nikt nie będzie ode mnie czegoś niespodziewanego oczekiwać.
Tylko ja i PiW. Tylko my. Tylko czasem Stasiek.
Musi minąć trochę czasu, zanim pomyślę o tęsknocie.
Zanim zabraknie mi codziennych tarć i pojedynków słownych z synalkiem.
Zanim będę chciała poczuć ciepło córczęcego ciała przy wspólnym tivi.
Zanim zabraknie mi rozsypanego kociego żwirku pod bosymi stopami o świcie.
to jest moje potomstwo, synowa_in_spe, Stasiek i brązowy koszyk z kotem, na Okęciu
anusiek.anna
6 stycznia 2011, 20:54do Polski i mial isc expresem max dwa dni, a w piatek rano mieli z wujem zarezerwowane miejsca w busie.W czwartek zaczelam dzwonic do firmy w poszukiwaniu paszportu, za kazdym telefonem mialam sprzeczne informacie, a to ze jest juz w Polsce, a to ze jeszcze w Londnie. A jedna panienka to nawet mnie poinformowala ze Polska to jest tak daleko, ze nie wie kiedy moze ten paszport dojsc. W piatek rano kazalam mamie dzieci zapokowac do busa, a my w nocy wyjechalismy do Francji i tak moj synus przeszedl granice francusko-angielska na angielskim akcie urodzenia.A dla nas to tez byl cud w Calais.
renianh
6 stycznia 2011, 15:31No Jolu ale adrenalina ,emocje sięgające zenitu ,dobrze że cuda jednak się zdarzają .To chyba od tej adrenaliny waga leci w dół ,no ale wiem że pomagasz tej wadze jak możesz ,to musi współpracowac.
barpolit
6 stycznia 2011, 11:25myślałam, że do końca tej wariackiej opowieści nie dobrnę z powodu ataku serca.
zoykaa
6 stycznia 2011, 07:57uda sie nie uda?zadzialaja cuda:)Jolek przeczytalam wpisa jak knige,plus dla Ciebie:)ciesze sie ze mlodzi dolecieli i kot tyz:)
szkuda
6 stycznia 2011, 07:44czytajac.... cos mnie poruszylo... w klatce scislo... lezka sie zakrecila... dlaczego? hahah swietny styl pisania po raz kolejny... pozazdroscic:) ps dobrze, ze cuda sie zdarzaja:) pozdrawiam:)
otulona
6 stycznia 2011, 01:37I fioletowa sukienka tyż.
kitkatka
6 stycznia 2011, 00:38ta unia chociaż do tego się przydaje, że na wariackich papierach można wyjechać. Chociaż ja miałam taki cud, że jak za PRL-u dostałam paszport to jakis idiota zapomniał mi dowód zatrzymać w paszportowym. Więc przezpół roku miałam jak w normalnych krajach dowód i paszport. To był dopiero numer. I napewno ktoś poszedł za to siedzieć. Yeraz bedziesz miała ogromną tęsknotę. I ogromny luzik, hi hi hi. Pozdrówka
bbbbwro
6 stycznia 2011, 00:19piękne cuda opisałas!
elasial
5 stycznia 2011, 22:02Nadzieja umiera ostatnia. Przepowiednia się sprawdziła. Tak jak chciałaś. Nic nadzwyczajnego! A że troszkę emocji przy tym było? Ale jak fajnie się skończyło!!!! Potomstwo będzie opowiadać wnukom swoim... Lekkie masz pióro. Pisz!!! Bo piszesz z zagryzem!
sthlike
5 stycznia 2011, 21:30Łomamo, ale się emocjonowałam tym wszystkim w czasie czytania :P Dobrze, że jakimś cudem udało się wszystko tak jak trzeba :)))
uliczka7
5 stycznia 2011, 20:00Jejku ale to wszystko fajnie opisałas- czytałam jak ksiażkę i nawet sie wzruszyłam jak pisałaś o biegnacym od parkingu panu i władcy, który gnał by pożegnać potomstwo.... Cud...prwadziwy cud :)*
mikrobik
5 stycznia 2011, 18:46Dołączam się do zachwytów nad Tobą w tej nowej sylwestrowej kreacji.
mikrobik
5 stycznia 2011, 18:45Historia tak zwariowana, że wydaje się nieprawdziwa. Wszystko dobre co się dobrze kończy.
Ciupek
5 stycznia 2011, 16:19cholercia, czyli maturę lepiej zdać, bo jakby mi na odprawie kiedy kto kuknął a tam jak byk jakieś marne 20% z nie_wiem_czego to kiepska sprawa...
wiosna1956
5 stycznia 2011, 16:00Ała...... super napisane , a tak na marginesie to ja zawsze myslałam że tylko moja rodzina dostarcza mi takich emocji -czyli nie jest żle więcej jest takich na wariackich papierach pozdrawiam - Iwa-
deepgreen
5 stycznia 2011, 15:55Po 1 .tego sie NIE DA wolno czytac! Po 2 uffff-to faktycznie cud.Po3-zaluje ze nie mam polskiej TV,bo zaloze sie ze w wiadomosciach o Was glosno.Po4.Bez problemu masz z 5 kilo mniej-z samej adrenalinki. Pozdrawiam cieplutko.Rozkoszuj sie samotnoscia zanim zaczniesz tesknic...
jf1231
5 stycznia 2011, 15:34czytałam powoli a i tak mi adrenalina skoczyła hhihihihi
haanyz
5 stycznia 2011, 15:09opisalas jaku Chmielewskiej, moze podsun jej pomysl.. taki w jej stylu... i fakt, to sa cuda!
alkapisz
5 stycznia 2011, 15:04rośnie w miarę czytania i nagle ulga............. wielka ulga..........poleciała ;-) ..uuuuuuffff
baja1953
5 stycznia 2011, 14:54Cuda są wśród nas!! A najczęściej spotykają cudownych ludzi!! To jest prawda, Jolu!! Pomijając wszelkie metafizyczności, po prostu uczciwie zasłużyłaś na te cuda..:) Emocje sięgały zenitu, ale finał cudowny;)