Coś mi nie idzie to chudnięcie. Od dawna mi nie idzie. Jak się w zeszłe wakacje zatrzymało na 60 - 62 kg, tak stoi. Ja wiem dlaczego tak jest. Bo mi motywacja siadła. Stwierdziłam, że dupkę mam już na tyle zgrabną, że mi więcej nie trzeba no i klops. Bo trzeba. Kusi mnie wizja 57 kg i nic na to nie poradzę. Kiedyś tyle ważyłam... Owszem, byłam wtedy wychudzoną nastolatką, ale tak to już jest, że człowiek ma sentyment do przeszłości. Również tej wagowej. Więc muszę się wziąć w garść i zrzucić te ostatnie kilogramy. Tylko jakoś niespecjalnie mi przychodzi do głowy jak to zrobić. Mniej jeść nie mogę bo mi metabolizm zdechnie. I tak jem za mało. Nie dlatego, że sobie odmawiam, czy coś. Po prostu więcej mi się nie chce. No więc chyba muszę częściej ćwiczyć, niż te 2 razy w tygodniu na treningach. Innego wyjścia nie widzę.
Ale tak właściwie to zaczynam się zastanawiać po co mi to wszystko. Po co być piękną, zgrabną i powabną? Ani trochę szczęśliwszym się człowiek od tego nie staje.