Kiedy patrzę na swój poprzedni wpis sprzed prawie 3 lat, to mi wstyd. Człowiek nigdy nie pamięta o podstawowej maksymie: "nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej". A teraz jest naprawdę kiepsko. Z 59kg w najlepszym okresie, przez 63kg w dniu ślubu dotarłam aż do 70kg teraz (Niedawno było nawet 74kg, czyli wyjściowa waga sprzed 5 lat). Przez dwa lata małżeństwa spasłam się jak świnia. I wiem nawet dlaczego.
Mylą się ci, którzy uważają, że jak kobieta złapie męża, to już nie musi się wysilać. Ja bardzo chciałam się wysilać, tylko zwyczajnie nie miałam na to czasu. Obowiązki spadły na mnie jak grom z jasnego nieba. Jakże cudowne było życie pod dachem rodziców, gdzie jedyne, co musiałam robić, to sprzątnąć swój pokój raz na jakiś czas... Obiadki same się gotowały, zakupy w magiczny sposób lądowały w lodówce, pranie się robiło i rozwieszało, a rachunki płaciły się bez mojego udziału. Nie było także papierkologii bankowo-kredytowej, nie było notariuszy i umów deweloperskich, nie było negocjowania wpisów, szukania ekip wykończeniowych i miliona innych rzeczy, które teraz są. I tak się rozpychają w mojej głowie, że nie ma już miejsca na myślenie o jedzeniu, planowanie składników posiłków, ich ilości, a przede wszystkim regularnych godzin.
I z tego właśnie powodu mój tyłek znów jest wielki. Wczoraj zrobiłam przegląd szafy (przy okazji rozwaliłam zamek w starych spodniach, które bezskutecznie próbowałam wcisnąć na zad) i z przerażeniem stwierdziłam, że 60% to szmaty do wywalenia, 20% to paskudne wory, w których chodzę, żeby ukryć brzuch, a pozostałe 20% to obcisłe kiecki i bluzeczki z czasów dobrobytu, których nie miałam na sobie od podróży poślubnej. Marzę o tym, by znów je włożyć i żeby kupić nowe ubrania... Tylko jaki jest sens robić to teraz, kiedy jestem gruba? Mam dość. Od dziś (a dokładniej od przedwczoraj) zaczynam się zmieniać na lepsze. Skoro raz się udało, uda się znowu.