Liczyłam po cichu, że uda mi się dzisiaj dobić do 65 kg, ale miałam jajeczkowanie i poczłam w drugą stronę- 68,4. No i co? Trudno. Nie będę ryczeć przecież. Centymetrowo prawie identycznie jak ostatnio i 36% zamiast 35%. Trudno. Zdarza się, nie? Po prostu od dzisiaj znowu muszę się bardziej pilnować. Bo w tym tygodniu znowu sobie pofolgowałam. Wczoraj dzień nauczyciela i poszłam w tango- ciasta w szkole, potem tosty z masłem w domu (naszło mnie i koniec), a potem uroczysty obiad dla nauczycieli w restauracji. Obiad i deser oczywiście. Deseru zjadłam mniej niż połowę, kawę sobie odpuściłam. Niestety, mało nam było plot i poszłyśmy w mniejszym już gronie na ploty....do pizzerii. Miałam nie jeść, ale wiecie, w towarzystwie to ręka sama sięga po kolejny kawałek. Zjadłam 2 i popiłam soczkiem. I znowu- trudno. To był miły wieczór i nie będę się katować. Dobrze, że do świąt zostało jeszcze dużo czasu. Jest sens walczyć. Potem motywacją będą arcowe urodziny, Wielkanoc i dopiero wakacje. Więc powinnam dać radę :)
Idę gotować zupki na zapas. Bo z tym mam największy problem. Jak nie mam zapasu w lodówce, a brakuje czasu, wtedy podjadam inne rzeczy. Dzisiaj zrobię mega zapasy i liczę na lepszą wagę za tydzień.
Swoją drogą, ta dieta zaleca ważenie się raz w miesiącu. Ja bym popłynęła totalnie a potem pewnie ryczała. Ważenie raz w tygodniu daje mi kontrolę w sensownych odstępach czasu. Mogę szybko zareagować na wzrost wagi, a spadek dodaje motywacji na kolejny tydzień. Raz w miesiącu by się u mnie totalnie nie sprawdziło. A jak jest u Was?