i minął kolejny tydzień. Waga stanęła. Ani w przód, ani w tył... no dobra, trochę w tył o dwadzieścia deko :) Ale nie rusza mnie to jakoś specjalnie. Widzę wyraźną poprawę w sylwetce: szczuplejsza talia, płaski brzuch.. naprawdę zaczynam wchodzić w moje ulubione ciuchy, które powoli zaczęły "kurczyć się w szafie" i w związku z tym lądowały w pawlaczu poza tym przestrzegając diety o wiele lepiej sie czuję. Jem częściej niż przedtem ( w sumie to mam wrażenie, że cały czas coś jem ) ale jest mi jakoś tak... lekko.
Zdyscyplinowałam się, zaczęłam mysleć o sobie - dla mnie to niewątpliwie o wiele więcej znaczy, niż malejący wynik ważenia. Do tej pory skupiałam się na domu, pracy, dbaniu o rodzinę, pochłaniało to mój cały czas. Teraz muszę rozplanować dzień tak, żeby mieć czas również dla siebie.
Co do ćwiczeń, musiałam w ten tydzień odpuścić. Dopadło mnie okropne przeziębienie. Jestem egzemplarzem, który tego typu infekcje przechodzi bezgorączkowo, ale funkcjonuję jak zombi. Nie mam siły na nic. Niestety z przyczyn zawodowych zwolnienie lekarskie nie wchodziło w rachubę, więc w pracy typowy Kabaret DKD ( Doczekac Końca Dnia) a w domu od razu pod kocyk i hebka z cytrą. Starsza córa solidarnie pochorowała się razem ze mną, ale ona cały tydzień była na zwolnieniu i grzecznie przeleżała w łóżku. Jak to powiedział poeta: "Jesień, ach to ty???"
W piątek mieliśmy spotkanie integracyjne. Spięłam się i byłam. Było naprawde świetnie: ognicho, grill, muzyczka, tańce, chulanki, swawole :) Miałam w planie posiedzieć godzinkę i się zerwać. Zerwałam się.... o 1 w nocy a co tam, czasem trzeba poszaleć, prawda?