Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

29 czerwca 2014 , Komentarze (6)

Trzy dni emocjonalnego objadania się i na szczęście od wczoraj powrót do normalności. Jeszcze wczoraj rano obudziłam się z ogromnym emocjonalnym napięciem po kolejnej, piątkowo-nocnej rozmowie z Samcem. To była jakaś mieszanina złości, smutku, poczucia winy, bezsilności. Patrząc na to z boku, to były emocje nic nie wnoszące do sprawy. Gnębiłam nimi siebie, mieliłam to w sobie, ale to nie było nic, co napędzałoby mnie do podjęcia jakiejkolwiek sensownej decyzji odnośnie wakacji ani nie zmuszało do jakichkolwiek sensownych działań poza leżeniem na łóżku i gapieniem się w sufit.

Całą posiadaną jeszcze siłą woli wyciągnęłam siebie z rozpamiętywania przeszłości i martwienia się o przyszłość i wcisnęłam samą siebie w teraźniejszość. A teraźniejszość była taka, że był sobotni poranek i świeciło słońce…

Na weekend Samiec pojechał na zlot starych samochodów. Coś takiego tam się dzieje na tych zlotach, że bardzo trudno mi wejść w grupę jego znajomych. Czuję się tam bardzo samotna. Choć wyglądam na mega śmiałe, silne i odważne stworzenie (tak mnie podobno postrzegają inni ludzie), to naprawdę mam ogromny problem z umiejętnościami społecznymi. Początkowo namawiana przez mojego partnera zgodziłam się pojechać, ale ciągle czułam w sobie ogromne psychiczne napięcie. Decyzja nie do końca była w zgodzie ze mną. W końcu doszłam do wniosku, że jednak nie pojadę. Właściwie nie było w tym zlocie niczego takiego, co chciałabym dla siebie wziąć z tej imprezy. Godziłam się jechać tylko dla Samca no i ewentualnie po to, żeby zobaczyć jak mi tym razem pójdzie zżywanie się z uczestnikami. Zrezygnowałam więc z wyjazdu, a pieniądze które miałam przeznaczyć na spełnienie potrzeby Samca (jadąc na ten zlot, który nie bardzo pociągał), postanowiłam przeznaczyć na spełnienie SWOJEJ potrzeby, która snuła mi się pod czaszką co najmniej od dwóch czy trzech lat, a wciąż mi było szkoda pieniędzy.

Tym sposobem po starannym przemyśleniu czego chcę, udałam się do sklepu rowerowego i wyszłam z niego z piękną i pojemną torbą rowerową. Hurrrra!!!! No NARESZCIE ją kupiłam. Tak długo o niej myślałam!!!

Torbę oczywiście postanowiłam natychmiast wypróbować. Zapakowałam do niej mapy, półtoralitrową wodę mineralną (kupując torbę warunek był taki, że półtoralitrowa flacha zmieścić się tam musi i basta!), wrzuciłam banana i batonika jako szybkie źródła energii. Ostatnio kolega odkrył fajne stawy, opowiadał zafascynowany że fajne miejsce i że jak wracał do domu z rowerowej eskapady to zmókł jak szczur i tyle energii było w tej jego opowieści, że mnie też się zachciało poczuć tę jego radość. Wyszperałam na googlach wspomniane stawy, wypatrzyłam po drodze jeszcze jedno bajorko które można by obejrzeć a o którego istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia, ułożyłam sobie 30-kilometrową traskę przez las i ruszyłam w drogę. Podziwiałam nowe leśne dróżki, zachwycałam się odkrytym bajorem, cieszyłam się że widoki po drodze są piękne, las pachnie a ptaszki ćwierkają. Skupiona na pilnowaniu właściwego kierunku trasy, odkrywaniu nowych miejsc i pożeraniu wzrokiem urokliwych widoczków, zupełnie zapomniałam o zgryzocie z trzech ostatnich dni. Ewidentnie istniało tylko „tu i teraz”. Przeszłość ze swoją złością i poczuciem winy i przyszłość z nierozwiązanym problemem wakacyjnego kierunku odpłynęły w niebyt. Nie istniały. Istniała tylko praca mięśni napędzająca rower, koncentracja na trasie, zachwyt nad żabim kumkaniem i ptasim ćwierkaniem. Czasem przystawałam oniemiała i gapiłam się z zachwytem na jakiś kawałek czegoś moim zdaniem pięknego…

Dojeżdżałam już prawie do celu, kiedy zdałam sobie sprawę, że jakoś tak coś pociemniało. W chwilę później granatowe niebo rozdarł świetlisty piorun i głośny huk zatrząsł wsią, przez którą akurat przejeżdżałam. Z nieba lunął deszcz. Przykryłam torbę foliowym płaszczykiem który był do niej dołączony i zrobiłam w tył zwrot. Deszcz tymczasem padał coraz bardziej. Już nawet nie próbowałam wracać do domu urokliwymi leśnymi ścieżkami, tylko prułam asfaltem wybierając nie tyle drogi najkrótsze co najszybsze. Patrzyłam na licznik na rowerze i nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że właśnie pobijam swoje życiowe rekordy prędkości. Na początku jeszcze przystawałam i przecierałam szkła okularów żeby dobrze widzieć drogę, ale w końcu rozpadało się tak bardzo, że przecieranie nie miało już sensu, bo nim założyłam je z powrotem na nos, to były całe zadeszczone. W ciągu paru minut ulice opustoszały i nawet ilość samochodów mocno się zmniejszyła. Ulicami płynęły strumienie wody, które rozchlapywane kołami roweru wlewały się do moich butów. Od góry też już byłam cała mokra, a gdzie jeszcze woda nie dotarła, tam wlała się dosłownie strumieniami, kiedy na chwilę zeszłam z roweru, bo miałam wrażenie, że nie wjadę pod górkę jadąc pod prąd rwących strumieni wody – wtedy to co było na górze spłynęło na dół i już byłam naprawdę cała mokra. Mokra jak szczur jechałam slalomem między piorunami, ustami łapałam powietrze bo deszcz wdzierał się do nosa i dosłownie się topiłam, czułam ból na gołych rękach, bo krople spadały z taką siłą jakby je ktoś z armaty wyrzucał, prawie jak grad… Bałam się, że zaraz jakiś piorun mnie trzaśnie. Czułam się jak skończony głupek na tym rowerze, ale tęsknota za zrobieniem czegoś głupiego nie pozwalała mi zsiąść z roweru i jak człowiek schronić się pod czymś i przeczekać nawałnicę. O nie, co to - to nie, co to za urok przeczekać burzę na przystanku?!?!? Nie wiem ile czasu zajęło mi przyjechanie do domu, bo nie miałam czasu patrzeć na zegar na komórce. Ale czułam, że zrobiłam to bardzo szybko. Dopiero jak zeszłam z roweru, to poczułam rozgrzane, pulsujące mięśnie, zdałam sobie sprawę z mocno przyspieszonego oddechu, prawie zadyszki. Buty zdjęłam przed domem. Z każdego z nich wylałam przynajmniej po szklance wody. Dżinsy i koszulkę zdjęłam w przedsionku i niosłam ostrożnie do łazienki, żeby za bardzo nie kapały. Całą siebie wsadziłam od razu do wanny pod gorącą wodę. Wytarłam się w puszysty ręcznik. Teraz byłam już sucha i bezpieczna.

TYM SAMYM SEZON WAKACYJNY 2014 UWAŻAM ZA OTWARTY!!!

Myślałam że to koniec przygody, ale najfajniejsze było jeszcze przede mną. Kilkanaście minut później poczułam niesamowitą lekkość w mięśniach i energię w ciele. A w duszy ogromną radość i chęć do życia. Chodziłam i podskakiwałam sobie jak mała dziewczynka. Włączyłam muzykę i tańczyłam. I czułam się radosna a świat wydawał się piękny. Nie pamiętam już, kiedy wysiłek fizyczny tak na mnie wpłynął. I co się takiego stało, że akurat dziś tak to zadziałało? Jeździłam już trudniejsze i łatwiejsze trasy, dłuższe i krótsze, ale żadna nie podziałała na mnie tak energetycznie jak ta deszczowa przejażdżka. A może to energia z tych piorunów?!?!? :)

Problem dokąd pojechać na wakacje nadal jest nierozwiązany, ale czy uwierzycie mi, że teraz naprawdę nie ma to większego znaczenia?? Wyprane ciuchy suszą się już na strychu, wystarczy tylko wrzucić je do torby. Wiem już czego mniej- więcej chcę od tych wakacji, a GDZIE to będzie – co to ma za znaczenie? Samo się wymyśli…

27 czerwca 2014 , Komentarze (9)

Mam kryzys jedzeniowy.

Miałam przedwczoraj niefajną rozmowę z Samcem. Nie dogadujemy się w sprawie wakacji, które zaczynają się dla mnie już za parę godzin...

Wściekam się bo z trudnością znajduję punkty styczne miedzy tym co ja mogłabym chcieć, a jego priorytetami. Włącza mi się w głowie "nie wiem już czego chcę" i "ja już właściwie niczego nie chcę".

Czuję się niezrozumiana, nieważna, taka bylejaka dla niego...W takich sytuacjach tracę poczucie siebie i autentycznie nie wiem czego mogę chcieć, żeby spełniało to jego warunki i mi dawało satysfakcję...

Rok i dwa lata temu udało nam się znaleźć ciekawe miejsce w leśnej głuszy. Byliśmy sami, tylko jeziora, czyste strumienie, góry, las i miliard gwiazd... W tym roku jakoś ciężko mi się dogaduje, mam wrażenie że COŚ jest pod tą całą moją irytacją i złością, coś głębszego, czego nie potrafię nazwać a czego nie widać gołym okiem...

No i uspokajam to swoje napięcie jedzeniem... Przedwczoraj i wczoraj po 3 tysiące kalorii na liczniku...

25 czerwca 2014 , Komentarze (13)


Jajecznica z minimum trzech jajec z duuużą ilością sera: syci. :)
Po takim posiłku można kilka godzin rowerem jeździć.

Odchudzona jajecznica z mniejszą ilością tłuszczu z i tylko z dwóch jajec z niewielką ilością sera: nie syci!!! (szloch)
Po takim posiłku po dwóch godzinach siedzenia w biurze Ogr zaczyna spoglądać na kwiatki na parapecie jak na składniki do zrobienia sałatki...


* * * * * * *

Moja waga łazienkowa chyba mnie polubiła, znowu pokazuje coraz niższe cyfry. Dziś już 82,5 kg, znaczy się przekroczyłam upierdliwe 83 na którym zaliczyłam tygodniowy kryzys niedawno... I tym samym od 23 maja jest mnie mniej o 5,5 kg :)


* * * * * * *

Z cyklu rozmowy damsko męskie między Samcem i Ogrzycą:

Mój Samiec kupił sobie kolejny stary samochód do kolekcji. Natychmiast zadzwonił do Samicy Ogrzycy żeby się pochwalić.
- Przyjechał na własnych kołach czy na lawecie? - zapytała Ogrzyca żeby powiedzieć cokolwiek mądrego.
- Sam jeździ! - odparł z dumą Samiec. - ... tylko trzeba pchać!
I gadaj tu z facetem...

23 czerwca 2014 , Komentarze (7)

Na dziś przygotowałam sobie do jedzenia dokładnie to samo co na wczoraj, z tą jedyną różnicą, że wczoraj był dzień wolny, dziś był dzień roboczy. Co z tego wynikło?


Nigdy nie jem I śniadania w domu. Zawsze w pracy i zawsze na szybko, przeklinając cały świat, że nie mogę sobie spokojnie zjeść. Tym razem poprzysięgłam sobie uroczyście, że I śniadanie zjem w domu. Wczoraj wyliczyłam, że na przygotowanie i zjedzenie królewskiego I śniadania potrzebuję pół godziny. Wstałam więc odpowiednio wcześnie, co ciekawe obudziłam się nawet bez budzika, co zdarza mi się niezwykle rzadko i zabrałam się za szykowanie. Przygotowanie śniadania dzień wcześniej wieczorem odpadło – moje wewnętrzne jestestwo zażyczyło sobie świeżego, cieplutkiego, pachnącego śniadanka. Tak też się stało. Przygotowałam. Zjadłam. Popędziłam rowerkiem do pracy.
Zwykle natychmiast po przekroczeniu progu pracy zaczynałam odczuwać głód. Tak naprawdę jest to pierwszy moment danego dnia, kiedy po śpiesznym porannym wychodzeniu z domu mam nadzieję na chwilę spokoju. Niestety, w firmie transportowej o 8 rano czasu na zjedzenie spokojnego śniadania nie uświadczysz. Zresztą to chyba nie miejsce i nie czas na spokojne pierwsze śniadanie. Otwierając drzwi i włączając komputer skupiłam się dziś na odczuciach z ciała i z głowy. Czy jestem głodna? Czy mam ochotę coś zjeść? Ciało odpowiedziało: „brzuszek mamy pełny”, a mózg mu zawtórował: „zostaliśmy nakarmieni iście po królewsku, nie jesteśmy teraz głodni”. Szczęka opadła mi ze zdziwienia. Poranny głód po wejściu do pracy naprawdę skłonna byłam przypisywać bardziej stresowi z faktu rozpoczynania kolejnego 8-godzinnego dnia pracy niż prawdziwemu głodowi. A tu zonk: brzuszek najedzony, nie odczuwamy głodu mimo wejścia do pracy. No proszę…

Radocha nie trwała długo, bo po trzech godzinach od pierwszego śniadania przez żołądek przeszła znajoma fala ciepełka i lekki skurcz, informujące delikatnie: „zjedlibyśmy coś może”. Nagle uświadomiłam sobie, że takie samo śniadanie przygotowane i zjedzone w takim samym czasie (pół godziny) w dniu wolnym zapamiętałam jako królewskie, wypasione i celebrowane, ale identyczne śniadanie w dniu roboczym zapamiętałam już tylko jako fajne. Ilościowo, objętościowo, jakościowo – było identycznie. Ale mój mózg w dniu, w którym po śniadaniu śpieszyłam się do pracy owo śniadanie zapamiętał jako znacznie mniej wypasione. Wedle mojego mózgu zjadłam więc dzisiaj mniej!!!! Co Wy na to?!?!

Odczekałam do dwunastej (pięć godzin po I śniadaniu) i zabrałam się za pałaszowanie II śniadania. Żołądek mocno już dopominał się am am. Kiedy przygotowywałam sobie jogurt bardzo truskawkowy z płatkami i bananem, otworzyłam słoiczek z przygotowanym rano truskawkowym miksem i uderzył mnie zapach truskawek. Cudowny, słodki, bajeczny. No po prostu truskawkowy. Na krótki moment nie istniało nic poza tym cudownym zapachem. I wiecie co? Ten króciuteńki moment, ten bajkowy zapach został we mnie jako wspomnienie II śniadania. W sensie że zapamiętałam że w ogóle je miałam. I to wspomnienie jest we mnie do teraz i jest bardzo przyjemne.
II śniadanie dało mi energię na kolejne trzy godziny (czyli znowu o godzinę krócej niż wczoraj), po czym znowu poczułam nieprzyjemny, fizyczny głód.

Odczekałam do 15.30 (czyli 3,5 h od II śniadania) i zabrałam się za III śniadanie (które wczoraj było podwieczorkiem). Podobnie jak wczoraj, tak i dziś zaplanowałam sobie chlebek z miodem przed rowerową wycieczką (czyli powrotem z pracy do domu). Ale dziś nie wytrzymałam i dobrałam sobie do zaplanowanej kanapki z normalnego chleba jeszcze dodatkowo jedną kromeczkę chlebka Wasa (PS Polecam Wase z miodem – mmmm mniam!). Po pracy skręciłam rowerem do lasu i urządziłam sobie godzinną 15-kilometrową wycieczkę po leśnych dróżkach. Podobnie jak wczoraj energii z tej kanapki z miodem starczyło mi na pierwsze 10 kilometrów, a potem znowu poczułam głód. No cóż, może w miejsce białego chleba lepszy byłby tutaj razowy chleb, żeby węglowodany uwalniały się dłużej, ale akurat takowego pod ręką nie miałam. Wtedy węglowodanki z miodu dałyby mi siłę chwilę po jedzeniu, a węglowodanki z razowca energię na potem. Nic to. Wypróbuję w przyszłości.


Do domu przyjechałam głodna jak wilczyca. Pora obiadu wypadła zupełnie podobnie jak wczoraj, mimo że dziś wstałam o 4 godziny wcześniej niż wczoraj (co oznacza że dziś miałam dłuższe przerwy między posiłkami, i byłam bardziej głodna). Wprawdzie wczoraj kotlety sojowe były przesolone a dziś niedosolone (diabli wiedzą co gorsze), kasza jaglana mi się jakimś cudem pierwszy raz w życiu przypaliła (chociaż dałam więcej wody niż zwykle) i w efekcie tego przypalenia odpadło mi dobre 15% porcji, a pieczarki wydawały mi się „mocno wczorajsze”, ale nic to! Byłam tak głodna, że dzisiejszy obiad zjadłam z prawdziwym apetytem i w ogóle do głowy by mi nie przyszło, żeby narzekać tak jak wczoraj, że obiad mdły i bez smaku. Znaczy się głodna byłam jak cholera, skoro tak wszystko ze smakiem zjadłam.
Niestety, wczoraj się tym obiadem najadłam a nawet przejadłam. Dziś wstałam od stołu głodna. Trudno powiedzieć, czy to wynik zubożenia dzisiejszego obiadu o straty węglowodanowe pod postacią przypalonej kaszy, czy też kwestia dłuższych przerw między posiłkami, fakt faktem, że po obiedzie nadal byłam głodna, choć w brzuszku czułam, że mam pełno. Jednak coś wewnątrz nadal domagało się jedzenia. Miałam nadzieję, że po kilkunastu minutach do mózgu dotrze informacja o najedzeniu, ale nie… Mijała już prawie godzina a mnie nachodziły fantazje o kiełbaskach sojowych maczanych w ogromnych porcjach przecieru pomidorowego… No otrząsnąć się z tego nie umiałam i koniec.


Chcąc nie chcąc, godzinę po obiedzie powlokłam się do lodówki po wczorajszą fasolkę z ryżem, stanowiącą podobnie jak wczoraj kolację. Wczoraj zjadłam ją z wielkim smakiem po wycieczce rowerowej (uzupełniłam mięśniom białko i węglowodany). Dziś w godzinę po obiedzie ten posiłek nie smakował mi w ogóle i naprawdę wiele siły woli mnie kosztowało, żeby nie przyprawić mdłej potrawy całym słoikiem majonezu. Za to po z jedzeniu… fantazje o kiełbaskach sojowych jak ręką odjął. No normalnie spokój wewnętrzny poczułam i luzik. Może i teraz po powrocie  z pracy rowerem (czas wycieczki podobny do wczorajszego) potrzebowałam tego białka i węglowodanów? Dziwne tylko to, że wcale mi to nie smakowało, czyli mogłam przypuszczać, że jedzenie nie wynika z prawdziwego głodu. No to z czego wynikało? I dlaczego fantazje o kiełbasce sojowej znikły po zjedzeniu ryżu z fasolką? Czy chodziło o białko?


Podsumowując cały ten bełkot, to chcę zauważyć, że w dzień wolny od pracy potrzebuję trochę  mniej jedzenia niż w dzień roboczy, choć przecież pracuję w biurze, nie w kopalni, więc nie o wysiłek fizyczny tu chodzi!!! W dzień wolny mam więcej czasu na celebrowanie posiłków i już sam ten fakt powoduje, że mój mózg lepiej zapamiętuje, ile zjadł. W dzień roboczy żyję w biegu i mam znacznie mniejszy kontakt z samą sobą. Może o to tu chodzi?
No i jeszcze ważny wniosek mi się nasunął, że ja często moje poczucie głodu lubię upatrywać w przyczynach psychologicznych (stres), tymczasem może czasem naprawdę jestem głodna, albo brakuje mi jakiegoś składnika (tak jak dziś z tymi fantazjami o kiełbaskach sojowych, zaspokojonych niezwykle skutecznie ryżem z fasolką). To jest ciekawe, że ja nie do końca mam kontakt ze swoim… prawdziwym, fizycznym głodem.

Myślę, że zamiast w kółko nosić do pracy to samo śniadanie i wiecznie być głodna i zmęczona, to zacznę dalej eksperymentować: co, kiedy, ile, jak jest najlepiej, najkorzystniej. Chcę się uczyć wglądu w siebie, wsłuchiwania się w swoje potrzeby. Chcę eksperymentować. Znaleźć dobre rozwiązania.

Ja wiem, że zaburzenia odżywiania to węzeł gordyjski i takie proste eksperymenty z jedzeniem go nie rozwiążą. Ale jeśli ujmę sobie w ten sposób choć jeden kamień z całego wora trudności jaki niosę na grzbiecie w związku z tymi zaburzeniami, to zawsze będzie to krok do przodu…

22 czerwca 2014 , Komentarze (10)

Po poprzedniej notce posypały się na mnie gromy: że jem za mało, że nie rozsądnie, że brak mi podstawowej wiedzy etc etc. Zdrowo się wkurzyłam, no bo jak to: ja się mylę? Ja, której dietetyczka powiedziała że może ze mną rozmawiać jak z koleżanką po fachu? I że co? Że ja podejmuję złe decyzje? Nie, no wykluczone!!! Ale potem przypomniały mi się zeszłotygodniowe warsztaty z poczucia własnej wartości. Tam było takie jedno zdanie, że człowiek o zdrowym poczuciu własnej wartości potrafi przyjąć krytykę, a w świetle przekonujących dowodów potrafi zmienić swój punkt widzenia, bez upierania się na siłę przy swojej poprzedniej racji. Przeczytałam jeszcze raz Wasze komentarze. A potem swoje menu. I jeszcze raz komentarze. I jeszcze raz menu… Na początku byłam tak oburzona krytyką, że notkę chciałam usunąć. Ale teraz zrozumiałam, że miałyście rację. Zaślepiona liczeniem kalorii i innych wartości odżywczych, zupełnie zapomniałam o sensownym komponowaniu i pożywności tego, co jem. Co stało się dla mnie przekonującym dowodem? Moje własne poczucie ciągłego głodu. Coś najwyraźniej w tym moim menu jest nie tak. Trudno przyznawać się do błędów, ale ja niestety ten błąd popełniłam.

Skąd się wzięła taka metoda komponowania posiłków? Ano stąd, że nie radząc sobie w pracy ze stresem, ciągle mam potrzebę podjadania – żeby uciec choć na chwilę od świata niekoniecznie pięknego w świat przyjemności. A im dalej końca dniówki, tym bardziej chce mi się jeść. Dlatego wymyśliłam, żeby zaczynać dzień od niewielkich ilości jedzenia, a kończyć na coraz większych. Tym sposobem na chwilę oszukiwałam stres. Jednocześnie im później zaczynałam jeść, tym później mogłam skończyć – a późne jedzenie uwielbiam. W poprzednich firmach nawykłam do przygotowywania sobie w pracy konkretnego, wypasionego posiłku i celebrowania go w zależności od potrzeb samotnie albo z koleżankami. Mogłam to zrobić dość wcześnie rano. Tutaj takiej możliwości nie mam. Muszę jeść przy biurku (bo za bardzo nie ma gdzie, no chyba że pójdę jeść na schody w biurowcu jak dziecko od bezdomnego), na domiar złego łykam razem z kanapką polecenia szefa: „jak pani tylko zje to proszę zrobić to i to”. To naprawdę nie sprzyja kontemplowaniu posiłku. W dodatku najwięcej dzieje się z samego rana, więc zjedzenie w pracy spokojnego i skupionego pierwszego śniadania nie wchodzi w grę – stąd pomysł z pożeraną na szybko gruszką czy bananem. Często przynoszę je z domu już pokrojone i wpycham sobie do buzi między uruchamianiem komputera, podpisywaniem listy obecności i przesuwaniem kalendarza, nierzadko raportując przy tym koleżance wczorajsze popołudnie. A jednocześnie tak trudno mi zmusić się do zrobienia i zjedzenia śniadania godzinę wcześniej w domu: no bo co ja potem będę jadła w pracy? To śniadanie zjedzone w domu jawi mi się jako dodatkowe (zbędne, a jakże!) kalorie. I tak to wygląda z mojego punktu widzenia…



Postanowiłam dziś zrobić kolejny eksperyment. Jest niedziela, weekend, jestem wolna od stresów w pracy a jednocześnie cudownie wyspana po sennej sobocie. Idealny dzień na przyglądanie się sobie. No i czas jest na gotowanie. Przejrzałam w necie kilka artykułów, przejrzałam zawartość lodówki i wsłuchałam się w siebie. Postanowiłam skomponować bardziej treściwe menu, takie, po którym naprawdę poczuję się syta.


Tak na początek powstało KRÓLEWSKIE I ŚNIADANIE:
Z założenia miało być zarazem i sycące i wypasione – tak żeby i brzuszek się najadł i mózg uznał, że został godnie nakarmiony. Tym sposobem wylądował przede mną peeeełny talerz jedzenia, niczym przed jakąś prawie królową:

posiłek nr: 1           374 kcal     I śniadanie       chleb, jajka z chrzanem i majonezem, pomidor, ser

     godz.:   10        :   Chleb                                                41  g

                           :   Maslo                                                  7  g

                           :   Chrzan tarty "Aro"                                   2  g

                           :   Jaja na twardo                                       1  szt.

                           :   Majonez "winiary"                                 10  g

                           :   Cebula                                               18  g

                           :   Pomidor                                           190  g

                           :   Ser Gouda Serovit                                10  g


Wielgachny malinowy pomidor posypany smakowicie pachnącą cebulką wypełnił ¾ talerza, w kątku znalazł się ozdobny kawałek sera, a na pozostałej wolnej przestrzeni pyszniły się dwie połówki jajka z chrzanem i majonezem oraz kanapki. Ten majonez to mój „zakazany owoc”. Dlatego go dodałam – żeby mieć poczucie rozpieszczenia. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po podsumowaniu uczty program wyliczył zaledwie 374 kalorie… Zdarzało mi się w pracy zjadać śniadania o podobnej kaloryczności, ale znacznie mniej sycące. Tym razem brzuszek miałam naprawdę pełny, a uczucie sytości trwało pełne 4 godziny.


SMAKOWITE II ŚNIADANIE:
Po tym czasie postanowiłam poeksperymentować z płatkami owsianymi. Kupiłam je parę dni temu i jak dotąd nie używałam zbyt często. Płatki owsiane to moje nowe odkrycie. Jako że sezon mamy truskawkowy – powstał jogurt bardzo truskawkowy z bananem i płatkami owsianymi. Tym razem „zakazanym owocem” dodanym w celu poczucia rozpieszczenia był cukier. Po kwaśnym jogurcie owocowym wciąż czułam się głodna i jakaś taka niedojedzona. Tym razem osłodziłam sobie życie.

posiłek nr: 2           312 kcal     II śniadanie      owsianka z jogurtem truskawkowym i bananem

     godz.:   14        :   Banan                                                50  g

                           :   Cukier                                                 1  lyzeczka

                           :   jogurt naturalny "Zott"                            60  g

                           :   Płatki owsiane błyskawiczne                    25  g

                           :   Truskawki                                         250  g


I tym razem zdziwiłam się sumując kalorie: ale teraz zdziwiona byłam dla odmiany że tak dużo, że to proste w zasadzie danko ma aż 312 kalorii. Niemniej zjadłam wszystko ze smakiem i z namaszczeniem wylizałam miseczkę. Pyszne było!!!
Kolejne 3 godziny  nawet przez głowę mi nie przeszło, żeby coś zjeść. Mało tego, jakiejś energii pozytywnej mi przybyło i nawet posprzątać trochę mi się zachciało. Kiedy porządki dobiegały końca, po 3 godzinach od II śniadania zaczęłam myśleć o obiedzie. Przede mną była jeszcze godzina, którą musiałam poświęcić na przygotowanie kolejnego posiłku. Zaczęłam więc od razu.


OBIAD TAKI SOBIE:
Starałam się połączyć to co mam w lodówce z tym, co może być źródłem błonnika i białka, a przy okazji zdrowych węglowodanów. No i jeszcze żeby nie napracować się za bardzo. Tak powstał pomysł na kaszę jaglaną (to też jedno z moich najnowszych „odkryć”) z duuuużą (za dużą) porcją pieczarek oraz z (przesolonymi jak zwykle) kotletami sojowymi. Kotlety sojowe ktoś kiedyś nauczył mnie robić zajebiste bez panierki. Nawet mojemu mięsożernemu Samcowi smakują! Niemniej jednak na przyszłość pieczarki zamienię chyba na mizerię, albo jakieś inne słodko-kwaśne warzywa, bo coś całość mi za monotonna w smaku wyszła.

posiłek nr: 3           503 kcal     obiad             Kasza jaglana z pieczarkami i sojowymi kotletami

     godz.:   18        :   Cebula                                               50  g

                           :   Kasza jaglana                                      50  g

                           :   Kotlety sojowe Sante                             30  g

                           :   Olej kujawski                                        2  łyżka

                           :   Pieczarki                                           250  g



Najadłam się jak nieboskie stworzenie. Znowu brzuszek miałam pełny. I choć sporo tłuszczu było w tym jedzonku, nadal czułam się rześko i miałam ochotę do działania.


Na wieczór zaplanowałam sobie rowerową przejażdżkę. Taką koło godzinki. Żeby dodać sobie szybko uwalniającej się energii, zjadłam: MIKRO-PODWIECZOREK O SMAKU DZIECIŃSTWA: kanapkę z miodem :)

posiłek nr: 4           84 kcal      podwieczorek  chleb z miodem :)

     godz.:   20        :   Chleb                                                17  g

                           :   Maslo                                                  2  g

                           :   Miód                                                 10  g


Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz jadłam kanapkę z miodem… Zawsze wydawało mi się to mało wartościowe i tuczące. Tym razem bezkarnie mogłam się rozkoszować cudownym smakiem dzieciństwa. Czekała mnie wszak godzinna rowerowa wycieczka dróżką pod lasem, mogłam więc (a nawet powinnam była!) jak najbardziej pozwolić sobie na takie maleńkie szaleństwo.
Jeżdżąc dziś na rowerze odkryłam coś fajnego: kiedy tak przebieram kopytkami po tych pedałach, to zupełnie nie myślę o smutkach, problemach, złościach… Myśli odpływają byle gdzie, ale są jakoś zadziwiająco pozytywne, albo co najmniej neutralne. Hmmm…


Po powrocie z rowerowej przejażdżki KOLACJA wydawała mi się mocno wymuszona. Brzuszek nadal był pełny po obfitym obiedzie. Niemniej zmusiłam się do mieszaniny węglowodanów z białkiem, żeby moje zmęczone co-nieco mięśnie miały co jeść (węglowodany) i z czego się odbudować (białko). Tak powstał pomysł na ryż z fasolką konserwową. Zupełnie prawie bez roboty, szybko i prawie bez zmywania. Jednak najwyraźniej ten posiłek był mi potrzebny, bo wbrew wcześniejszym przewidywaniom zjadłam go ze smakiem, pomimo że dania nie doprawiałam niczym.

posiłek nr: 5           203 kcal     kolacja            ryż z fasolą

     godz.:   22        :   Fasolka konserwowa                           110  g

                           :   Ryż biały                                            25  g





Po całym dniu mogę powiedzieć, że jestem najedzona po czubki uszu. Przez cały dzień chodziłam syta. Nawet przez myśl nie przeszło mi podjadanie czy inny wilczy głód. Po podsumowaniu wyszło mi 1476 kalorii, a w tym 36 g błonnika i 60 g białka. Uważam, że to bardzo dobry wynik! Chcę Wam podziękować za Wasze uwagi do poprzedniej notki. Zwróciłyście mi uwagę na bardzo ważną sprawę.



No i teraz pora wyjaśnić o co chodzi w tym moim eksperymencie. Na jutro zaplanowałam sobie identyczne menu. Z tą tylko różnicą, że jutro muszę spędzić 8 godzin w pracy. No i kolejność posiłków w związku z tym czasem pracowym też będę zmuszona poobracać, no i dzień znacznie wcześniej rano rozpocznę niż dzisiaj. No i postanawiam I ŚNIADANIE ZJEŚĆ W DOMU!!! No i zobaczymy, jak w TEJ SYTUACJI będzie się miało moje poczucie najedzenia – bo w sytuacji dnia wolnego było idealnie!!! A że wyszło mi dzisiaj 1500 kcal a nie zakładane 1000… Mówi się trudno i eksperymentuje się dalej!

 

21 czerwca 2014 , Komentarze (10)

Zwykle moje menu w pracy wyglądało następująco:
- rano: owoc (zwykle banan, jabłko albo gruszka);
- południe: 1 kromka chleba z jakimś serkiem + pomidor;
- popołudnie: 2 kromeczki chlebka wasa z jakąś pastą albo serkiem.
- No i morze kawy oczywiście!!!
Dopiero po przyjściu do domu  jakiś normalny, ciepły obiad. No i kolacja.

Przy takim menu codziennie w pracy byłam głodna.

W ramach testu czym się najadam a czym nie, w piątek wzięłam do pracy leczo i trochę więcej chleba niż zwykle. Tym razem menu wyglądało tak:
- rano: banan i jabłko;
- południe: duuuża kromka chleba i przyzwoita porcja zajebiście pachnącego leczo (na zimno, bo nie mamy na czym przygrzać);
- popołudnie: 1 kromeczka chlebka wasa na sucho, przegryziona bardziej z łakomstwa niż z głodu.
- No i morze kawy oczywiście!!!
Dopiero po przyjściu do domu  jakiś normalny, ciepły obiad. No i kolacja.

 

Tak jak przypuszczałam, tym zestawem najadłam się bardziej. Głodu nie czułam.
Choć może było tylko tak, że jako że piątek po Bożym Ciele był dniem pracy "na pół gwizdka", mało się działo i mało stresu było, to ten niski poziom stresu też mógł wpływać na niski poziom głodu. Bo ja to mam tak, że to czym najadam się w domu, to w pracy jest za mało. I mam mniejsze potrzeby jedzeniowe nawet jadąc na rower na parę godzin niż idąc do pracy w biurze...


W ramach pracy nad poprawą kondycji zauważam, że coraz bardziej lubię mieć jakiś ruch. Czuję że coraz bardziej ciągnie mnie na rower, chętnie jeżdżę rowerem do pracy, coraz chętniej daję też rowerowego nura w otaczające mnie lasy i sprawdzam, dokąd też drogi dziś mnie powiodą. Wracając od Samca do domu nadrobiłam dziś 100% trasy, bo chciałam sprawdzić dokąd wiedzie boczna leśna dróżka. A wjeżdżając do miasta, przy okazji zrobiłam też zakupy korzystając z rowera a nie z samochodu.


Zauważyłam też inną fajną rzecz: najprawdopodobniej w wyniku pracy nad sobą zaczynam odczuwać coraz mniejszy lęk. Kiedyś trochę bałam się sama w lesie, bałam się też nieznanych dróg i odkrywania czegokolwiek. Teraz czuję, jak rośnie we mnie ciekawość nowego. I chęć eksperymentowania. I nie czuję lęku. To jest to, co powoduje, że zaczynam czuć że żyję, że czerpię z życia więcej niż wczoraj i przedwczoraj. To bardzo fajna sprawa.

PS Powoli wraca spokój ducha, znaczy się kompulsy słabną. Już prawie jem tak jak jeść chcę. Diabli wiedzą co było przyczyną obżarstwa... Czy to że dwie noce pod rząd nie dospałam tydzień temu? Czy silne wrażenia z warsztatów poczucia własnej wartości?

No i waga też znowu powoli spada... W czwartek i piątek 85 kg na wadze, dziś 83,7 :)

 

20 czerwca 2014 , Komentarze (9)

Cholera, to chyba nie jest kwestia fizycznego głodu, że tak mnie do jedzenia ciągnie.
Wczoraj wyraźnie czułam, że brzuszek mam pełny (bo układałam menu żeby treściwe było), a mimo to wieczorem pociągnęło mnie do jedzenia. Nie smakowało mi, ale jadłam. Kiedy  jestem głodna, wtedy mi smakuje. Czułam napięcie - i jadłam. Nie jadłam z głodu. Jadłam żeby uspokoić napięcie. Inaczej tego cholerstwa nie potrafię zabić. Po jedzeniu poczułam spokój.
Tydzień temu na wadze 83 kg. Dziś 85 kg. Eh...

19 czerwca 2014 , Komentarze (9)

Zjadłam wczoraj na jedno capnięcie leczo z ponad kilograma warzyw. Kiedy zorientowałam się, że tym leczem przekroczyłam dzienny limit kaloryczny, a z przejedzenia boli mnie żołądek, to włączył mi się syndrom "a co mi tam" i dogryzłam jeszcze czekoladą. Ale żeby to normalną, stugramową, to nie... dwustugramową kupiłam parę godzin wcześniej... Ostatnie kostki zjadałam z największym obrzydzeniem, ale musiałam dojeść do końca... Tak mi niedobrze po tej czekoladzie było, że musiałam jeszcze serkiem topionym zmienić w ustach smak na słony. Nie muszę chyba dodawać, że w takiej sytuacji serek nie smakował mi już w ogóle. Ba, wręcz stanowił obrzydliwą bezsmakową masę. Oczywiście wszystko to jadłam szybko i łapczywie.
Na koniec walnęłam się na legowisko i zastanawiałam jakby się tu ułożyć, bo z przejedzenia bolały mnie oprócz żołądka jeszcze jakieś wnętrzności. Wrócił też problem z oddychaniem, miałam wrażenie że się przyduszam, bo z powodu bólu wypchanych jedzeniem wnętrzności wzięcie głębokiego oddechu było prawie niewykonalne.

Jak wykazały (często na tym blogu przywoływane) badania naukowe na jednoosobowej wiarygodnej grupie Ogrów, kiedy do głosu dochodzi Pan Głodomorra, to znaczy, że COŚ JEST NIE TEGES. I trzeba to teges, żeby było dobrze.

Nie o leczo tu jednak chodzi, bo ono samo w sobie w tej swojej ponadkilogramowej masie miało mniej niż 500 kalorii. Ani nawet nie o tę czekoladę. Ale o to, że ciągle odżywiam się najwyraźniej nieprawidłowo. Wszystko zaczęło się od tego, że z takich czy innych usprawiedliwionych przyczyn wzięłam się późno za przygotowywanie obiadu. Kiedy pachnące nieziemsko leczo wylądowało przed moją głodną paszczą była już 19:20. OBIAD O 19:20!!!!!!!! Ostatni (maleńki) posiłek jadłam w pracy o 15. Biorąc pod uwagę że to leczo to był pierwszy duży posiłek w ciągu dnia, to nietrudno zrozumieć, dlaczego TYLE zjadłam. Organizm po dniu pracy i innych różnych wrażeń naprawdę miał prawo być głodny. 


Znaczy się, chcę przez to wszystko powiedzieć, że ja chyba JEM ZA MAŁO. I nawet nie tyle w sensie kalorycznym, co objętościowym. W pracy tak naprawdę ciągle jestem głodna (kanapki, owoce, przekąska z chlebka wasa). Dopiero w domu - i to tylko wtedy, kiedy podstawę obiadu stanowi WIELKA KOPA GOTOWANYCH WARZYW - dopiero wtedy się najadam. Tyle, że gotowane warzywa to jednak więcej roboty niż kanapki i owoce...


Postanawiam zrobić tygodniowy eksperyment. Będę przygotowywała sobie różne inne posiłki na różne pory dnia i obserwowała czym się najadam a czym nie.


Jak ja nie cierpię gotować... a ten syf potem w kuchni... grrr...

17 czerwca 2014 , Komentarze (11)

Na sobotę i niedzielę pojechałam na warsztaty poczucia własnej wartości.
Cała ta "przygoda" skończyła się jednak dla mnie tylko tym, że z dnia na dzień znowu jem coraz więcej. Wczoraj i dziś wieczorem zaliczyłam po napadzie objadania, w pracy też nie wytrzymałam i dokupiłam smakołyków w barze piętro niżej.
Jestem załamana... znowu się obżeram... i znowu nie potrafię przestać...
Na wadze w piątek 83 kg, dziś rano 84,5 :(

13 czerwca 2014 , Komentarze (9)

Wagowo:
Dziś równe 83,0 – wynik w trzy tygodnie: minus pięć kilogramów.
To widać, słychać i czuć :)


Ruchowo:
Dziś znowu spełniałam marzenie, dla którego zmieniłam pracę: pojechałam sobie do pracy rowerem, uliczką pod lasem. Poranek chłodny acz słoneczny, lasek pachnie, ptaszki ćwierkają, a ja czuję że po ostatniej wycieczce kondycja mi się poprawia – prawda że fajnie?


Jedzeniowo:
Od paru dni „nieświadomie” i „niechcący” zawyżam założoną normę 1000 kcal. Ponieważ podobno nie ma przypadkowych przypadków, zakładam że mój organizm ma potrzebę większego szamania i… przyglądam się temu z boku. Nie obwiniam się, nie zaniżam jedzenia na siłę ani nie próbuję na siłę spalać tego co zjadłam.


Psychologicznie:
Wszystkie drogi, wszystkie znaki na niebie i Ziemi, wszystko prowadzi mnie do jednego wniosku: jestem już w punkcie, w którym muszę wreszcie przestać pytać innych o zdanie i opinie i sama zacząć decydować jak chcę żyć. Sama muszę sobie odpowiadać na pytanie co czuję i dlaczego. Sama muszę wiedzieć czego ja sama naprawdę chcę i co będzie dla mnie najlepsze. Całe życie robiłam to czego chcieli inni. Wciąż w głowie grają mi głosy „to powinnaś”, „tego nie wolno”, „tamto jest za drogie”, „jeśli złamiesz nasze normy, skrytykujemy cię, odrzucimy i zawali się cały twój świat”. Teraz próbuję odkrywać czego ja chcę, co mi jest potrzebne, co wypływa ze mnie. Próbuję dawać sobie prawo żeby czuć to co czuję, nawet jeśli to są takie „brzydkie” emocje jak gniew czy zazdrość. Strasznie to trudne, bo wewnętrzny krytyk ciągle próbuje naprowadzać mnie na wyznaczone przez społeczeństwo i rodzinę ścieżki, a mojego wewnętrznego ogra zamknąć w szafie i zakneblować mu pyszczek. Mam być miłą i grzeczną dziewczynką, słuchającą innych i basta. Mam siedzieć w swojej ciasnej ale własnej strefie bezpieczeństwa, gdzie wprawdzie nie jest mi wcale dobrze, ale przynajmniej ciepło i bezpiecznie, bo nie trzeba nic zmieniać.
Ja chcę już teraz iść za własnym głosem. Ale tak mi trudno. Czuję się sparaliżowana lękiem. Nie wiem jak zrobić pierwszy krok. Strasznie to trudne… Czuję się z tym strasznie zagubiona… Nie wierzę w siebie… Całe życie nie wierzyłam..

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.