- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
Ostatnio dodane zdjęcia
Znajomi (38)
Ulubione
O mnie
Archiwum
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 43542 |
Komentarzy: | 1120 |
Założony: | 12 sierpnia 2013 |
Ostatni wpis: | 1 maja 2016 |
kobieta, 49 lat, zabrze
160 cm, 78.00 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
Nie, no, cholera jasna!!!
Mój problem polega na tym, że z jakimiś emocjami sobie nie radzę, czegoś do
siebie nie dopuszczam. Coś we mnie kiełkuje, nosi mnie, napełnia napięciem i…
… no… i następuje schemat większości z Was znany…
… uspokajam się jedzeniem.
Fuck.
Moim problemem nie jest jakieś szczególnie niezdrowe jedzenie czy cóś. Nie
potrzebuję żadnej diety-cud, sali fitness czy innych tego typu wynalazków. Po
czternastu latach odchudzania podstawy dietetyki znam całkiem nieźle. Pomysły
na ruch sprawiający radość też mam i nawet czasem z nich korzystam.
Ja potrzebuję sposobu na Demona Głodomorrę, czyli mówiąc po ludzku: sposobu na napięcie,
które zmusza mnie do jedzenia i olewania wszystkiego. To jakaś mieszanina
smutku, rezygnacji, złości i beznadziei. Objawia się jako bliżej niezidentyfikowana,
przygniatająca kulka w splocie słonecznym i wypełnia całe ciało niemocą. Brrr!
Gdyby toto we mnie nie istniało, jadłabym jak każdy zdrowy człowiek – po to
żeby żyć, po to żeby poczuć przyjemność, a nie po to żeby zabić napięcie.
Od pewnego czasu coraz mniej pracuję nad swoim zewnętrzem (kg), a coraz więcej
nad wnętrzem (psychika). Nie schudłam, ale – paradoksalnie - wahania wagi i ich
tempo zmniejszyły się w stosunku do poprzednich lat. Uwierzycie, że wysoka waga
to i tak większy komfort niż waga wysoka-niska-wysoka-niska-wysoka?
Sporo czytam. Obserwuję siebie. Zahaczyłam o warsztaty asertywności, z nich
wylądowałam na innych zajęciach z udziałem psychologów i grupy osób tak jak ja
szukających siebie. Pracuję nad sobą. Ale nic nie dzieje się od razu. Praca
jaką włożyłam w siebie w ciągu ostatnich 18 miesięcy wprawdzie przynosi mi
żniwo pod postacią lepszego samopoczucia, lepszych dla mnie decyzji, bardziej
satysfakcjonujących relacji z najbliższymi osobami i ogólnie odczuwalnej
poprawy, ale Demon Głodomorra nadal istnieje, a ja… ja tak bardzo chcę go
zrozumieć, rozgryźć i rozbroić.
Waga mi rośnie. Dziś rano pokazała liczbę 87.
W głowie mam chaos. Z jednej strony znam prosty sposób na schudnięcie, jaki
można znaleźć w każdej, najgłupszej nawet gazecie (mniej jeść, więcej się
ruszać), z drugiej strony mam świadomość istnienia Demona Głodomorry, który i
tak położy wszystkie moje wysiłki na łopatki jeśli nie dziś i nie za tydzień to
za pół roku czy rok. Nie chcę znowu chudnąć 30 kilogramów tylko po to, żeby za
chwilę znowu przytyć i czuć się jeszcze gorzej. Na widok ludzi bezrefleksyjnie
się odchudzających odczuwam złość na głupi trend w społeczeństwie: „żryj mniej,
płać za fitness, a będziesz piękny!”. Kurwa, to nie działa na dłuższą metę, a
wciąż nam cisną kity że to jedyny sposób!!!
A co z Demonem Głodomorrą?
No tak… z Demonem to nie taka prosta sprawa. Na niego przepisu nie ma. To MÓJ
Demon i tylko ja mogę go poznać i zrozumieć. Drogi na skróty nie ma. Przepisu w
Tinie, Pani Domu czy Bravo Girl nie znajdę. W Charakterach też nie.
To trochę tak jak w bajce, kiedy sierotka-bidusia sama musi iść do lasu,
odnaleźć Złą i Silną Czarownicę, zmierzyć się z nią, zwyciężyć, zaprzyjaźnić i
powrócić do wioski jako silna kobieta. I tam w tej wiosce zmierzyć się ze złem
które ją prześladowało czyniąc z niej sierotkę-bidusię. A potem żyli długo i
szczęśliwie…
Uuuu ale mi się bajkowo robi na tym blogu. :) Mamy Grzeczną Dziewczynkę, Ogra
(przeciwieństwo Grzecznej Dziewczynki), Demona Głodomorrę a teraz jeszcze
Czarownica doszła. Pięknie. Ciekawe kiedy z zajęć psychologicznych wyląduję w psychiatryku…
Fajnie mi się pisze te teoretyczne bzdury plaszcząc dupę przy komputerze i
przegryzając wafelka XXL.
Idę do lasu szukać Czarownicy, cokolwiek to znaczy…
Święta inaczej. Notatka o szczęściu.
Chcę podzielić się z Wami moimi
świętami.
Świąt nienawidziłam od dawna. W moim domu były sztuczne, pełne napiętej
atmosfery. Trzyosobowa rodzina zamknięta w czterech ścianach własnego grajdołka
i nadmiar jedzenia. Rodzice nawet nie próbowali uroczyście się ubrać.
Hollywodzkie filmy i ksiądz w kościele pierdolili o miłości. Ale u nas był
tylko zaduch. Kupowałam prezenty dla rodziców. Chciałam, żeby było pięknie. Nie
było. Pytałam: „mamo, po co znowu robisz te święta?”, a ona tłumaczyła się
tradycją.
Po śmierci mamy było jeszcze gorzej. Dwie osoby zamknięte w czterech ścianach
własnego grajdołka. Ojciec nawet nie próbował się uroczyście ubrać. Siedział
przy stole i czekał aż zapracowana córka poda mu jedzenie pod nos. Kupowałam
prezenty, chciałam, żeby było pięknie. W drugą stronę nie dostawałam nic,
oprócz masy pracy przy świątecznym żarciu i wybrzydzanie, że obiad o pół
godziny za wcześnie. Trzy tygodnie przed świętami dostawałam delirki, że znowu
muszę przez TO przechodzić. Pytałam siebie: „grzeczna dziewczynko, po co znowu
robisz te święta?”. „Patowa sytuacja” – odpowiadałam sama sobie, „przecież nie
zostawię prawie-osiemdziesięcioletniego ojca samego na święta. Zresztą sama nie
miałabym do kogo pójść…”
W grudniu 2013, tuż przed Wigilią pisałam na blogu: „Dlaczego wciąż postępuję wbrew sobie? Czy naprawdę muszę być
nieszczęśliwa w święta tylko po to, żeby miał kto obsługiwać mojego jaśnie pana
ojca? Czy nie mogę wyjechać? Dlaczego wciąż brakuje mi odwagi, żeby być sobą,
robić to, czego ja potrzebuję, a nie przejmować się czego potrzebuje ktoś inny,
kto nawet "dziękuję" nie powie a i tak będzie pewnie niezadowolony z
jakości obsługi.. Do dupy to wszystko!!!!”
(Cała notka tu: http://vitalia.pl/index.php/mid/49/fid/341/diety/o...
W Wigilię usłyszałam że „robię ciulate święta”…
Coś we mnie pękło.
=====================================
Myśl kiełkowała nieśmiało,
zdeptywana co chwilę przez „powinnaś”, „należy”, „nie wolno”, „kto to widział?”,
„taka tradycja” i obraz księdza grzmiącego z ambony o miłości bliźniego. Nie
konsultowałam jej z nikim. Nie chciałam zobaczyć w czyichkolwiek oczach
dezaprobaty. Wystarczająco dużo miałam jej w sobie.
O podjętej decyzji poinformowałam tylko ojca i Samca. Wystarczająco wcześnie,
żeby sami zadecydowali jak chcą spędzić te święta. Ku mojemu zdziwieniu przyjęli
to w miarę spokojnie.
Przez dwa tygodnie mój światopogląd obracał się co dwa dni. Czułam że dzieje
się we mnie coś niezwykłego. Czułam miłość do świata, do ludzi, nawet do ojca.
Zobaczyłam też samą siebie, odartą z powinności i obowiązków, i doświadczyłam
wielkiej pustki, samotności i lęku. Po raz pierwszy w życiu przedświąteczny
czas działał na mnie radośnie i oczyszczająco.
W wielką sobotę ugotowałam dziesięć jajec, ale nie malowałam ich. Spakowałam do
podróżnej torby wytarte dżinsy, wygodne buty których nie domyje już nic, oraz
wygodną bluzę, pamiętającą chyba jeszcze epokę PRLu. Na górę wrzuciłam książkę
Osho. Do siatki spakowałam jeszcze gorące jajka, trochę warzyw i bochen
wypieczonego chleba. Kiedy wyciągałam z szafy mapę, poczułam to radosne
podniecenie, które czuję zawsze wtedy, kiedy gdzieś jadę. Zarzuciłam na ramię
ciężki aparat fotograficzny i wtedy już wiedziałam na pewno, że to będzie
szczególny czas.
Pojechałam na Jurę Krakowsko-Częstochowską. To blisko. Zamieszkałam w małym przedwojennym
domku w wielkim tajemniczym ogrodzie z widokiem na skałki. Już tam kiedyś
byłam. Lubię to miejsce. Stałam się panią samej siebie. Nie istniało „musisz”,
„należy” i „powinnaś”. Powoli rodziło się „chcę”.
Rano jadłam skromne śniadanie w ogrodzie. Składało się głównie z ugotowanych
wcześniej jajek i zrobionej naprędce rozpuszczalnej kawy. Dookoła mnie
ćwierkały, piszczały, fruwały i pokrzykiwały szpaki, zamieszkujące zawieszone w
tym ogrodzie 110 budek lęgowych. Czułam spokój i szczęście.
Potem wędrowałam po okolicy, na przemian gubiąc się w bajkowym lesie i
odnajdując drogę. Czasem przystawałam i fotografowałam coś bez sensu. Bawiłam
się znakomicie. Byłam tu i teraz i nie istniało nic poza tą samotną wędrówką.
Wieczorem doglądałam ognia w kuchennym piecu, troskliwie dokładając drwa, żeby
nie zgasło. Dopiero wtedy mogłam „przyrządzić” obiad, na który składały się
pajdy upieczonego na kuchennej blasze chleba, potarte ząbkami czosnku i
posypane solą. Jednak prawdziwa uczta była dopiero na kolację. Wtedy, po kilku
godzinach pieczenia w popiele, dojrzewały ziemniaki. Jadłam je łakomie z masłem
i solą, niecierpliwie obierając kolejne parzące w dłonie kawałki ze skórek.
Nocami wciąż paliłam ogień w kuchennym piecu, rozsuwałam blachy i cieszyłam się
tym moim małym, domowym ogniskiem. Ogień dawał mi to ciepło, którego w żaden
sposób nie dostałabym, zostając w moim domu.
Kiedy kończyły się przyniesione z okolicy drwa i w kuchennym piecu ogień gasł,
przenosiłam się do łóżka, które w maleńkim pokoiku stało tuż obok gorącego,
kaflowego pieca. Z książką w ręku tuliłam się do gorących kafli i… znowu czułam
spokój, radość i szczęście. Zasypiałam, a rano budził mnie świergot ptaków i
słońce przebłyskujące przez młode liście drzew. Kaflowy piec wciąż dzielił się
ze mną swoim ciepłem. Zaczynał się kolejny dzień i wiedziałam na pewno, że
będzie dobry.
Odnalazłam spokój i radość. Opuściło mnie towarzyszące mi na co dzień napięcie.
Jak złe ptaki odleciały czarne myśli, ustępując miejsca wielkiemu optymizmowi i
tej wielkiej, nieopisanej wewnętrznej radości. Czułam się tak, jak wtedy, kiedy
miałam 8 lat i święta w naszym świątecznie przystrojonym domu wydawały mi się
piękne. Naprawdę byłam tylko tu i teraz. Tylko to miało znaczenie.
A i zajączka znalazłam w lesie. Wielki, wypasiony zając wyskoczył z krzaków tuż
pod moimi stopami i pokicał gdzieś w pole. Przystanęłam zauroczona tą krótką
chwilą. To był prawdziwy zajączek. To były prawdziwe święta.
===============================
*
Ojciec poszedł na święta do znajomych. Zapytany czy jest zadowolony,
odpowiedział z dumą „postawili się”. Tego dnia rozmawialiśmy przyjaźnie;
** Samiec częściowo spędził święta ze swoją córką w domu a częściowo z matką i
braćmi u ciotki;
*** Koszt moich najpiękniejszych w życiu świąt: 50
zł noclegi + 20 zł paliwo => to daje tylko 70 zł plus jedzenie, którego i
tak zjadłabym w domu dużo więcej;
**** Wcześniej praktycznie nie dostawałam prezentów, tym razem po powrocie
czekał na mnie bardzo fajny prezent od mojego Samca. Taki prezent, który
sprawił radość i pozwolił docenić majstersztyk ofiarodawcy, który poświęcił na
ten prezent dwa dni swojej pracy. :)
W nawiązaniu do kilku poprzednich notek…
Zamartwiam się że jestem złą córką i kiepskim pracownikiem. Uważam że ja jako
ja jestem beznadziejna a nawet nabeznadziejniejsza na świecie. I jako taka nie
mam prawa do szczęścia. Zwłaszcza, kiedy tatuś się przeze mnie złości. I uważam
że nie zasługuję na relaks, kiedy wychodząc z pracy ” tylko” dwadzieścia minut
po czasie zostawiam szefa z tyloma niezałatwionymi sprawami. Zastanawiam się, jak
by tu się poprawić, nagiąć siebie do czyichś potrzeb i być idealna (czyt. Grzeczna
Dziewczynka), byle tylko oni wszyscy byli ze mnie zadowoleni.
Ze zgryzoty zajadam problem.
Ale zaraz zaraz… a co z drugą stroną tych relacji?!?!
Mój tata.
Ostatnio poinformowałam go, że nie będę mu się tłumaczyć dokąd wychodzę i kiedy
wrócę ani że akurat wynoszę śmieci. Mam w końcu trzydzieści dziewięć lat,
jestem dorosła i nie mam obowiązku (nawet moralnego) się tłumaczyć. Uważam, że
postąpiłam uczciwie. Poinformowałam o swoich zamiarach. Krzywdy mu przecież nie
robię. Tatuś wziął był się zdenerwował, nazwał mnie głupią, użył paru brzydkich
wyrazów, powiedział że już nie jestem jego córką i nie odzywa się od dziesięciu
dni. Poczułam się winna jego złości.
Tymczasem psychologia uczy, że każdy sam odpowiada za swoje emocje i swoje
słowa. Nie denerwowałam go złośliwie. Wyznaczałam tylko swoje granice. Nie
jestem odpowiedzialna za jego złość i jego złe samopoczucie spowodowane tym, że
nie daję się kontrolować i manipulować. To jego wybór że się złości i tą
złością próbuje mnie wmanewrować w poczucie winy i dostosowanie do jego potrzeb.
Ja tylko broniłam swoich granic. I fakt, że odważyłam się to zrobić jest moim
sukcesem. Jego złość jest po jego stronie.
Ufff. Lepiej mi z taką interpretacją. Nie ja jestem winna całemu złu.
Mój pracodawca.
Nie spełniam wymagań mojego nowego szefa. Nie wyrabiam tempa pracy jakie mi
narzuca. W natłoku zadań robię pięć rzeczy na raz, w tym cztery zrobię źle a o
sześciu innych zapomnę. Uważam że jestem beznadziejnym pracownikiem. Obwiniam
siebie o ociężałość umysłową.
Ale chwila, chwila.. Popatrzmy na drugą stronę tej historii… To mój obecny szef
prosił mnie, żebym przyszła do jego firmy. Nie na odwrót. Na rozmowie wstępnej
od razu zgodził się na moją propozycję finansową. Nie negocjował podanej przeze
mnie stawki. Jeszcze kilka razy potwierdzałam tę kwotę w rozmowie telefonicznej
i na gadu-gadu, za każdym razem dodając, że to kwota netto albo na rękę.
Przyszły szef każdorazowo potwierdzał te ustalenia.
Tymczasem od stycznia dostałam umowę na kwotę stanowiącą…
niecałe 79% uzgodnionej stawki. O
grudzień nawet nie pytajcie. Dobrze że gospodarna jestem i trochę oszczędności
miałam. Za każdym razem szefowa zapewnia mnie, że „przy kolejnej umowie otrzyma
pani tyle, ile chciała”. I ja już dwa razy dałam się okłamać. Paranoja. Podpisałam,
bo nie chciałam zostać w ogóle bez pracy.
Patrząc na tę sprawę w ten sposób, nareszcie przestałam obwiniać siebie za
nieradzenie sobie w pracy, a wkurwiłam się na nieuczciwego pracodawcę, który (nazwijmy
sprawę po imieniu) perfidnie mnie okłamał. I wierzcie mi, z takim wkurzeniem mi
łatwiej, niż kiedy obwiniam samą siebie.
Spojrzałam na te dwie sprawy w innym świetle. Kiedy przestałam obwiniać tylko
siebie, kiedy dopuściłam do świadomości to, co próbowałam wytłumić (złość na
innych), poczułam się lepiej. Sprawy wydały się prostsze, a ja przestałam się
czuć jak dziecko błądzące we mgle. Przestałam się martwić jak sprawić, żeby
dwaj wyżej wymienieni panowie byli ze mnie zadowoleni i czuli się bardziej
komfortowo, a zaczynam myśleć, czego JA potrzebuję.
Za pomoc w przewartościowaniu spraw dziękuję J.
Dorosła Córka Kontrolującego Ojca
Mieszkamy z ojcem w jednym domu. Z punktu widzenia prawa
jest naszą własnością po połowie. Ja na górze, ojciec na dole. I tylko my
dwoje, nikt więcej.
Ojciec uwielbia mnie kontrolować. W praktyce wygląda to tak, że wychodzi ze
swojego mieszkania natychmiast, kiedy słyszy jakiekolwiek odgłosy świadczące o
tym, że być może gdzieś wychodzę albo skądś przyjechałam. Przez korytarz uda mi
się czasem przemknąć na paluszkach, ale już wyprowadzić bezgłośnie samochód z
garażu jest trudniej. I zaczynają się pytania: „Dokąd idziesz?” „Z kim?”, „A
kiedy wracasz?” Jeśli nie daj Boże mam ze sobą jakąś torbę to zaraz dopytuje: „A
co tam niesiesz?”. Pyta o zawartość zakupów kiedy wracam ze sklepu. A kiedy
wynoszę worek ze śmieciami to też pyta „A co tam niesiesz?”. Jeszcze kilka lat temu potrafił
urządzić mi awanturę, jeśli wróciłam później niż zadeklarowałam, bo np. zepsuł
mi się samochód i zadzwoniłam że będę później. Od tego czasu zaczęłam
odpowiadać „nie wiem kiedy wrócę”, czasem też próbowałam przedstawiać logiczne
argumenty, dlaczego nie chcę żeby mnie pytał dokąd idę, kiedy wracam i co tam
wynoszę (kiedy niosę worek ze śmieciami). Ale nic nie pomaga. Codziennie jak ze
zdartej płyty słyszę to samo: Co? Gdzie? Kiedy? Z kim? Czasem grzecznościowo
można na takie pytanie odpowiedzieć. Ale codziennie - wierzcie mi – nawet świętego
szlag by trafił. Tym bardziej, że nie mamy z ojcem przyjaznej relacji i na bardziej
życzliwy dialog nie ma co liczyć. Łączą nas tylko rozmowy służbowe oraz próby
kontroli. Tatuś jest miły tylko wtedy, jeśli całkowicie akceptuję jego punkt
widzenia i dostosowuję się do jego poleceń, rezygnując z siebie i tłumiąc
wszystkie swoje emocje i potrzeby. Ogry i ryby głosu nie mają.
W efekcie każde wyjście z domu jest dla mnie nieprzyjemną traumą. Śmieci
wynoszę najchętniej rano, kiedy on jeszcze śpi, bo choć wprawdzie pośmierdywały
mi nocą w mieszkaniu, to przynajmniej unikam znienawidzonego „co tam niesiesz?”
W końcu zapisałam się na warsztaty asertywności i przy pierwszej możliwej
okazji poprosiłam o możliwość przećwiczenia rozwiązania tej sytuacji.
Dotąd próbowałam tłumaczyć ojcu, że sytuacja jest dla mnie krępująca i prosić
go o zaniechanie zadawania tych pytań. Ale (jak uczy psychologia) drugiej osoby
zmienić nie jesteśmy władni. I ojciec wcale nie zamierza się zmieniać. Możemy
zmieniać tylko siebie. A więc to moje zachowanie musi ulec zmianie.
W czwartek poinformowałam ojca, że mam
prawo do prywatności, słysząc takie pytania czuję złość bo czuję się
kontrolowana i od teraz na te pytania odpowiadać nie będę.
W efekcie dowiedziałam się, że jestem wyjątkowo głupia. Że nie jestem już jego
córką. Że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Że strasznie go skrzywdziłam. Całej
jego wypowiedzi towarzyszyły wyrazy uważane powszechnie za wulgaryzmy oraz
dobitne trzaskanie drzwiami. No i oczywiście nie odzywa się do mnie od
czwartku, a mamy już niedzielę.
Zrobiło mi się bardzo smutno. Chciałam poprawić naszą relację, zrobić miejsce
na rozmowy cieplejsze niż tylko o śmieciach, usunąć lęk i niechęć. No i
ochronić swoją prywatność. Ale wg ojca nie mam prawa do własnego zdania, o ile
nie jest identyczne z jego zdaniem. Zrobił to co robi od zawsze: urządził
awanturę, poprzeklinał, potrzaskał drzwiami. Ja zostałam z poczuciem winy że
taka ze mnie wyrodna córka. Nienawidzę go za to wieczne poczucie winy!!!
Teraz przynajmniej się do mnie nie odzywa. Mam święty spokój. Nikt nie pyta
mnie, dokąd wychodzę. Wczoraj w środku dnia nie inwigilowana przez nikogo
wyniosłam śmieci – BEZCENNE.
I tylko żal, bo naprawdę zależy mi na DOBREJ RELACJI, a nie tylko na wiecznej
walce o własne granice… Na relacji pełnej życzliwych rozmów o sprawach ważnych
i o sprawach błahych, ale na litość boską, nie o tym że niosę te pierdolone
śmieci!!!!!!!!!!!!!
W nawiązaniu do dwóch ostatnich notek…
Pomysł żeby wziąć odpowiedzialność za własny chaos na własnym stanowisku pracy (zamiast
zwalać wszystko na cały świat) najwyraźniej był tym, czego Pan Der Demon
Głodomorra ode mnie oczekiwał. Od kiedy się wściekłam i opracowałam w sobotę
rano Plan Ograniczania Chaosu, Pan Der Demon Głodomorra natychmiast się
uspokoił i:
- Sobota bez kompulsów.
- Niedziela bez kompulsów.
- Poniedziałek w pracy w miarę spokojny i bezchaosowy.
- Zadania zrealizowane.
- Samopoczucie po pracy całkiem przyzwoite.
- Energia do życia po pracy obecna.
- Popracowy stres: w normie.
- Szanse na poniedziałek bez kompulsów: bardzo duże.
… co bynajmniej nie znaczy że nie popełniam błędów. Dziś skasowałam program do
skanowania na moim komputerze. Znaczy się sam się skasował hi hi. Nie mam
odwagi dzwonić do informatyka żeby to naprawił… No tak, ale mój Plan
Ograniczania Chaosu nie obejmował profilaktyki niekasowania programów. Muszę
dopisać punkt 22: w trakcie używania antywirusa, przed naciśnieciem „usuń” będę
czytać co usuwam, nawet jeśli proponuje mi siedemnaście plików do usunięcia.
Siedemnaście?!?!?! O matko… to co ja jeszcze za potrzebne pliki posłałam dziś w
kosmos?
Pierwszy dzień od miesiąca bez kompulsów!!!
Ej, stało się coś fajnego!!! Muszę to napisać!
Od kiedy 6 grudnia poszłam do nowej
pracy, jem coraz więcej i znowu tyję. Nie radzę sobie w pracy. Nie radzę sobie
ze stresem. Nie radzę sobie z jedzeniem. Jest we mnie ogromne napięcie, taki
ucisk na wysokości splotu słonecznego, którego nie potrafię rozładować. Okropne uczucie!
Po piątkowej poważnej wpadce obudziłam się w sobotę pełna złości na to, że nie
radzę sobie tak, jak bym chciała i jak bym mogła (biorąc pod uwagę moje
doświadczenie i umiejętności). Zupełnie spontanicznie wzięłam jakiś zeszyt i
wypisałam sobie w punktach co uważam, że mogę zmienić w sobie, albo jakie
rozwiązania zaproponować, żeby pracować lepiej i czuć się przy tym lepiej. O
tym pisałam już we wczorajszej notce.
I wiecie co?
Napięcie ustąpiło. Zamieniło się w energię. Czułam ją w rękach, w nogach.
Miałam ochotę tańczyć i biegać. No i przestałam być tak rozpaczliwie głodna.
Kompulsy ustąpiły.
Przez te sześć tygodni pracy tłumiłam w sobie całą złość, bo wydawało mi się,
że nic nie mogę zmienić, obwiniałam jedynie siebie o beznadziejność. Starałam
się mniej złościć a wydajniej pracować. Skutki okazały się opłakane. Ale kiedy w
piątek popełniłam poważny błąd, coś mną potrząsnęło. Uwolniła się ta stłumiona
złość. W efekcie zaczęłam kombinować co by tu zmienić, dopuszczając nawet myśl,
że lepiej niech mnie zwolnią za to że chcę coś zmieniać, niż mieliby mi
przedłużyć umowę tylko dzięki temu, że będę grzeczna.
Ja wcale nie wiem, czy to co wymyśliłam przyniesie mi w praktyce jakąkolwiek korzyść
i czy cokolwiek z tego uda się zrealizować. Ale chcę Wam powiedzieć, że już
sama myśl, że to ja mogę odpowiadać za sytuację która mnie dotyczy i mogę
próbować coś zmieniać, dała mi ogromną energię i… uspokoiła Głodomorrę. A
uspokoić Pana Demona Głodomorrę nie potrafiłam przez ostatni miesiąc nijak…
No. I co Wy na to?
Waga od zeszłego tygodnia wzrosła z 80,5 kg do 81,4 kg.
Coraz gorzej mi idzie w tej mojej nowej pracy. Przechodzę samą siebie w ilości
błędów i pomyłek. Wczoraj zapomniałam posłać kierowcę po ładunek. Średnio co
godzinę popełniam jakiś błąd. Niektóre takie błędy skutkują później poważnymi
problemami i kosztami. W dodatku codziennie wychodzę co najmniej piętnaście
minut po czasie (a często przychodzę dziesięć minut przed czasem). Do domu
wracam wykończona, a jeszcze wieczorem i w weekendy ścigają mnie telefony, że
problem jakiś w trasie, albo coś wyjaśnić, albo cóś. Po powrocie do domu nic mi
się nie chce.
Siedzę
i jem i znowu tyję. Mam ogromne poczucie winy, że jestem takim
beznadziejnym pracownikiem i wstyd mi strasznie przed szefem i kierowcami.
Czuję się beznadziejna i martwię się, że wszyscy patrząc na moje błędy oceniają
mnie jeszcze gorzej niż ja sama. Że nie przedłużą mi umowy po tych trzech
próbnych miesiącach, a jeśli nawet, to o porządnej kasie, którą mi obiecano -
mogę zapomnieć. Moje poczucie własnej wartości spada na łeb i na szyję. Jestem
załamana. I jeszcze czuję ogromną złość, że praca tak mnie absorbuje, że nie
mam czasu zatrzymać się, spojrzeć w głąb siebie i złapać kontakt z samą sobą.
Ba, wszystko próbuję zrobić tak szybko, że w zasadzie nic nie robię dokładnie.
A jeszcze wciąż ścigają mnie słowa szefa „jeszcze to i tamto i proszę zadzwonić
i jeszcze oferta i jeszcze coś trzeba wydrukować a coś posłać mailem”. I
jeszcze telefon dzwoni. I kierowca pisze sms, że ładować go nie chcą. I jeszcze
proszę zrobić sprawozdanie do GUS. Nie przyjęłam się do pracy w tej branży
wczoraj i wiem, że w transporcie tak jest, że wszystko dzieje się naraz. Ale
tym razem to NARAZ mnie przerosło!!! Nie chce mi się rano wstawać z łóżka i iść
do pracy. Po powrocie z pracy nie mam ochoty na nic. Moje kontakty z ludźmi i
prywatność niemal umarły. Tęsknię za starą, dobrą pracą, w której wszystko
ustawiłam sobie tak jak sama chciałam, po godzinach nic się nie waliło (na
ogół), robota układała się niemal sama a wyniki miałam zarąbiście dobre! (No dobrze,
tylko z dojazdami był problem, bo zajmowały mi dwie godziny dziennie). Tylko że
tam już wracać nie mam po co. Starego prezesa zwolniono. Fajnych ludzi zwolniono,
niektórzy odeszli sami. Pensje poobcinano. Atmosfera podobno do bani.
Mam ochotę się upić. Zapomnieć. Odlecieć.
Mam ochotę jeść. Mam ochotę płakać.
Wszystko, byle tylko nie czuć tego napięcia, które czuję.
Po wczorajszej wpadce poczułam ogromną złość. Chciałam się upić, ale nie
zrobiłam tego. Wzięłam dziś zeszyt i zaczęłam wypisywać, co chcę i sądzę że
mogę zmienić w tej pracy, żeby zaczęła mi się ta robota układać. Co JA sama w
SAMEJ SOBIE chcę zmienić, żeby było mi łatwiej. Gdzie postawić granice, żeby
chronić nie tylko samą siebie ale i interes firmy (bo spedytor popełniający
błędy nie leży przecież w interesie firmy!). Z jakich praw dać sobie prawo
skorzystać. Czego się nauczyć. Jasne, że cuda od poniedziałku się nie staną,
ale wierzę, że małymi kroczkami mogę wiele zmienić na lepsze.
Zapisałam się na warsztaty treningu asertywności. Będą trwały dziesięć tygodni
(10 spotkań po 3 godziny) i są finansowane z NFZ. Po dwóch pierwszych
spotkaniach wiem już na pewno, że przydadzą mi się umiejętności tam nabyte, oj
przydadzą!
Mądrzy ludzie mówią, że problemy jakie mnie spotkały, to najlepsze, co mogło
mnie teraz spotkać. Że lepszego daru od losu nie mogłam dostać. Oto mam szansę
ZMIERZYĆ SIĘ Z PROBLEMEM I ROZWIĄZAĆ GO, a nie starym zwyczajem podkulić ogon,
otworzyć lodówkę i w poczuciu bycia najbiedniejszą ofiarą na świecie starannie
opróżnić jej zawartość, a potem z zapałem zabrać się za kolejne odchudzanie,
pozostawiając jednocześnie PRAWDZIWY problem nierozwiązany…