Mam jakieś wrażenie, że tempo zrzucania balastu zwalnia ostatnio. A mimo to, nawet tocząc się po te 0,6kg doczołgałem się do 82 na wadze. I jest różnica. Wczoraj byłem w wodnym parku rozrywki Erperheide. Ostatni raz byłem tam 1,5 roku temu. Wczoraj wziąłem zapasowe, starsze kąpielówki - i była to dobra decyzja. Moje kąpielówki zwyczajnie się nie trzymały. Fajnie. Zakładam spodnie do pracy - kilka cm luzu. Zakładam kąpielówki - spadają. Zakładam krótkie spodenki, 2 lata temu kupione na wymiar, a które 3 miesiące temu z trudem dopinałem - bez paska lecą. Zakładam spodenki kupione 4 lata temu, na styk i... mogę włożyć za pas jeszcze 2 pięści, po włożeniu portfela do kieszeni spadają na ziemię. I to jest coś. 15 kg mniej od wagi maksymalnej, 8 od początku obecnego odchudzania. I jest ochota iść na siłownię, nawet po całym dniu pracy.
Czy nie zaliczam wpadek? Zaliczam. Zdarza mi się wchłonąć czekoladkę, wypić kawę z syropem karmelowym czy zjeść kawałek pizzy. Czy to oznacza porażkę? W żadnym razie. Po zrzuceniu balastu muszę przecież jakoś żyć. Nie zamierzam wracać całkowicie do starej diety, pomimo tego, że z łatwością utrzymywałem na niej wagę, a nawet w pewnym stopniu ją redukowałem. Nie zamierzam też jednak odmawiać sobie do końca życia małych smakowych przyjemności. Każdy wyskok powoduje, że jeszcze restrykcyjniej trzymam się diety w najbliższym czasie i chętniej wskakuję na bieżnię.
Dieta od dłuższego czasu przestaje być obowiązkiem, zaczyna być świadomym i dobrowolnym wyborem.
No i fajnie jest, kiedy pierwsze słowa znajomych, nie widzianych od jakiegoś czasu brzmią "o stary, ale schudłeś".