Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Dziewczyna. Dwie ręce ma, dwie nogi ma. I brzuch większy niż by sobie życzyła. Wraz z chłopakiem i kotem wynajmuje mieszkanie, na które stać ją tylko w teorii. Mimo wszystko szczęśliwa.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 51989
Komentarzy: 1954
Założony: 25 czerwca 2016
Ostatni wpis: 19 czerwca 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Cathwyllt

kobieta, 35 lat, Kraków

170 cm, 73.80 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

19 czerwca 2019 , Komentarze (9)

Ja to jednak jestem specjalna, wiecie? Story time. Był kwiecień zeszłego roku, rozpędzałam powrót na Vitalię, była dieta, były treningi i nagle bam - wlazłam małym palcem w zwinięty dywan i go złamałam. O tym oczywiście dowiedziałam się prawie dwa miesiące później, kiedy zdążył się już prawie zrosnąć, bo przecież do chirurga takie terminy i nikogo nie obchodzi, że ja mam palec złamany teraz a nie za dwa miesiące (za to co miesiąc regularnie się ze mnie zdziera zakichane składki na jeszcze bardziej zakichaną służbę zdrowia od siedmiu boleści). Mówi się trudno i żyje dalej. W każdym razie nie mogłam chodzić przez kilka dni, przez kolejne trzy miesiące ten palec czułam i nie było mowy o jakichś intensywnych treningach. I wszystko się posypało. Zgadnijcie co zrobiłam wczoraj... Tak. Wlazłam tym samym palcem w kanapę. Jest siny, spuchnięty, nie mogę go ani całkiem zgiąć ani całkiem wyprostować i zajebiście boli jak staję na nodze. Dokładnie jak rok temu. I - co właśnie zauważyłam - dokładnie w rocznicę tej wyczekanej wizyty u chirurga. Na bank znowu złamany. Nie mam zamiaru znowu się bawić w lekarzy, bo za dwa miesiące to mi kolejny raz samo przejdzie, będę go tylko usztywniać tak jak mi poradziła pani chirurg ostatnim razem. Ale k*rwaaaaaa... Dlaczego? Dlaczego znowu własnie wtedy, gdy wpadłam w rytm treningowy po tylu miesiącach starań? Co jest ze mną nie tak? Jak wczoraj do mnie dotarło co się stało to się popłakałam. Nie z bólu czy coś. Ze złości. Bo jak ja mam ćwiczyć i to Shreda jak ledwie mogę stanąć na nodze?

Mam ochotę przeklinać i to bardzo brzydko i kreatywnie. Jestem zła. Nie, jestem wściekła. A może wciąż nie - jestem z********e w**********a. I wiecie co? W d*pie mam ten zakichany palec. Nie pozwolę sobie znowu wszystkiego zepsuć przez najgłupsze złamanie w historii ludzkości. Idę po pracy do apteki po taśmę usztywniającą, czyszczę z błota adidaski, w których przyszłam do pracy i o rany, co to była za ulga, jak mi ten palec podtrzymały po wczorajszym wieczorze chodzenia boso, i zamierzam ćwiczyć. Widziałam niedawno filmik jak chłopak z porażeniem mózgowym podnosił ciężary, chociaż ledwie był w stanie je złapać - a ja płaczę z powodu złamanego paluszka? Żałosne. Opuściłam już wczoraj jeden trening przez ten palec, więcej nie opuszczę. A tak jestem nakręcona, że jak jeszcze się trochę powściekam to pójdę pobiec z nim maraton xD

Nie, tak poważnie dziewczyny to jest nieciekawie i naprawdę boli, ale naprawdę nie zamierzam przerywać treningów. Dietowo ostatnio jest fajnie, tutaj moje menu z wczoraj:

Śniadanie: całonocna owsianka z siemieniem lnianym i jabłkiem
Lunch: bułka pełnoziarnista z hummusem i ogórkiem
Kolacja: ziemniaczki z filetem z kurczaka i buraczkami z chrzanem

452 kcal deficytu to bardzo ładny wynik jak na brak treningu. I nawet żelaza więcej niż zwykle - tylko wszystko inne kuleje. Ech. Serio, zaczynam coraz bardziej szanować dietetyków, to wcale nie jest proste tak ułożyć jadłospis, żeby wszystko było zapewnione. No i co jeszcze? Siedzę wściekła jak osa w pracy, popijam poranną yerba mate i zastanawiam się co dziś na obiad zrobić. I nic mi nie przychodzi mi do głowy. A tu trzeba cały długi weekend obiadami zapełnić i po pracy zrobić zakupy, bo znam siebie wystarczająco, żeby wiedzieć, że żadna siła mnie w piątek i sobotę z domu nie wyciągnie. No nic, lecę kochane poczytać co tam u Was póki szefa nie ma. Miłego dnia!

18 czerwca 2019 , Komentarze (2)

Dzień dobry, Vitalijki! Zacznę od tego, że... zła jestem. Zamrażalnik mi się zepsuł. Chyba. W środku lata. No żesz *****. Wczoraj Mój wracał z popołudniowej zmiany o 23, robiłam mu na kolację pierogi, były zamrożone w zamrażalniku właśnie. Ja zamrażalnik otwieram, a on nie stawie oporu. Niedomknięty. I cały oszroniony. Wszystko w środku pokryte warstwą śniegu. Zaklęłam, wyjęłam pierogi i chcę zamknąć, a on się nie domyka. Stukam szufladami, poprawiam, ale one całe w lodzie i nijak nie chce to działać. Przyszedł Mój, wziął nóż i zaczął skrobać wszystko, co się oszroniło, ale za dużo nie mogliśmy zrobić, bo 23, ludzie śpią. Zamrażalnik się nie domknął, przystawiliśmy go krzesłem i trudno, tak przenocował. Ale najgorzej, że Mój mówi wczoraj "chyba się uszczelka zepsuła". Oby nie, bo zwyczajnie nie mamy teraz na naprawę. Właścicielka mieszkania odliczy nam to od czynszu oczywiście, ale fachowcowi będziemy musieli zapłacić my, a na naszym koncie tyle, żeby przeżyć do końca miesiąca i nic ponad to. Więc jak Mój dziś wstanie (pewnie koło południa bo idzie na noc znowu, więc będzie chciał się wyspać), to jeszcze poskrobie ten zamrażalnik i miejmy nadzieję, że się domknie. Bo jak nie to nie wiem co zrobimy. Tym bardziej, że on pełen naszych zapasów na resztę miesiąca, nie możemy sobie pozwolić, żeby to się rozmroziło i zmarnowało. Jedną mrożonkę już musiałam wczoraj wyrzucić bo była miękka. Jak nie urok to sraczka. Najpierw jak jest zimno to się piecyk w łazience psuje, teraz jak upały to zamrażalnik. Do d*py.

Ech. No ale co z dietą, bo po to tu wszyscy jesteśmy. Z dietą dobrze. Wczorajszy dzień udany, do tego był spacer po pracy i Shred z Jillian Michaels w domu. Deficyt miałam na 700 kcal, więc jest super. Sami popatrzcie:

Śniadanie: jogurt gruszkowy z płatkami owsianymi, pestkami dyni i siemieniem lnianym
Lunch: grahamka z pasztetem roboty mojej mamy, ogórkiem i pomidorem
Kolacja: nieprzyzwoicie kaloryczna sałatka z sałaty lodowej, awokado, ogórka, papryki konserwowej, mozzarelli, pestek słonecznika i majonezu

Przysięgam, że nie piłam wczoraj alkoholu, zgłupiałam jak zobaczyłam go w mojej rozpisce. Okazuje się, że jest składnikiem pasztetu, który wpisałam do aplikacji xD W moim pasztecie go na pewno nie było, ale machnęłam ręką. Nie chciało mi się szukać innego. Więc mam w rozpisce pasztet 18+. I nareszcie udało mi się dobić do założonego celu dla tłuszczy. Chyba pierwszy raz odkąd wróciłam miesiąc temu, wow.

Dziś od rana chodzę trochę podminowana i zmartwiona tym zamrażalnikiem. No i wiecie, że nocki Mojego też nie poprawiają mi humoru. Dlatego staram się myśleć, że dziś to tak jakby już czwartek i zaraz długi weekend. Jutro burze mają przechodzić, więc spaceru nie będzie - musi w takim razie być dziś. No i oczywiście znowu Shred w domu. Zamierzam machnąć 8, 9 i 10 dzień II poziomu pod rząd i w piątek radośnie zrobić sobie wolne, a przy okazji pomierzyć postępy korzystając z wolnego dnia. Trzymajta kciuki za te plany, dziewuchy, bo moje plany treningowe rzadko udaje się przełożyć na rzeczywistość. A teraz lecę, bo szef się objawił i zły jak osa, bo sobie wczoraj rozwalił brykę. Tak że lepiej się chować. Do zobaczenia!

17 czerwca 2019 , Komentarze (11)

Dzień dobry, Vitalijki! Jak Wam weekend minął? Mój był absolutnym dietetycznym chaosem. Ale po kolei. Praktycznie cały weekend siedziałam sama, bo Mój i w sobotę i w niedzielę odsypiał nocne zmiany. Nie bardzo mogłam robić cokolwiek, żeby nie obudzić go hałasem, więc właściwie spędziłam te dwa dni z nosem w książce. Nie ćwiczyłam, bo w mieszkaniu zrobił nam się istny piekarnik, który będziemy schładzać pewnie jeszcze ze trzy dni. W sobotę dieta wypadła tak sobie, ale nie dlatego, że zjadłam za dużo, tylko za mało. Nie dobiłam nawet do 1300 kcal, ale kompletnie nie miałam ochoty nic jeść. Za gorąco było, jak widzicie cały dzień żywiłam się głównie przekąskami:

Śniadanie: jajecznica na cebulce
Przekąska 1: jogurt gruszkowy
Przekąska 2: baton proteinowy
Kolacja: chłodnik (tym razem bez jajek, bo były na śniadanie)

W niedzielę mieliśmy wreszcie w perspektywie z Moim wspólny wieczór, więc wracając rano z pracy Mój zaopatrzył lodówkę w browary. Apetyt wciąż nie dopisywał, bo choć było trochę chłodniej już wczoraj, to mury i tak nagrzane, więc zjadłam niewiele. Ale apetyt na chłodzenie się piwem był spory. Mój zrobił mi niespodziankę i wstał po 5 godzinach snu, żebyśmy mieli dłuższy wieczór i jak tak sobie tyle godzin siedzieliśmy i popijaliśmy piwko to się kalorii nazbierało. Ale jak tu sobie odmówić przyjemnego popołudnia na balkonie, który wreszcie przestał przypominać piekło? O tak spędzaliśmy czas:

Niestety przez to bilans wyszedł wczoraj na plus, chociaż jedzenia właściwego było niewiele:

Śniadanie: ponownie jajecznica na cebulce
Obiadokolacja: ziemniaczki z piersią z kurczaka i ogórkami konserwowymi

Miałam się nie przyznawać, bo normalnie wstyd, ale wtedy mój pobyt na Vitalii mijałby się z celem. O to chodzi, żeby było wstyd, to się człowiek może następnym razem dwa razy zastanowi.

Teraz mamy w Krakowie cudowne 22 stopnie, mam nadzieję, że ponad 24-25 w najcieplejszym momencie dnia temperatura nie wyskoczy. Bo dziś trening! Nie, wcale mi się nie chce, fajnie mi się leniło przez 5 dni i zwalało na upał całą winę. Ale czuję, że jak dziś się nie poruszam, to totalnie wypadnę z rytmu i będę musiała budować wszystko od początku. Dziś z kolei Mój ma zmianę od 14 do 22, więc po pracy mam wolną chatę. Warunki idealne, nie mam żadnej wymówki. Nawet kacem po wczorajszych piwach się nie mogę zasłonić, bo go nie mam. Muszę też po pracy zrobić sobie spacer, bo czeka mnie kolejne zdjęcie w plenerze, więc liczę, że tak z 20-25 minut szybkiego marszu wpadnie.

Co do wagi po tych weekendowych perypetiach, to uaktualniłam dziś pasek, dokładnie po tygodniu od ostatniej aktualizacji i przesunęłam w dół o 0,4 kg. Ale czy jest to w jakiś sposób miarodajne? Oceńcie sami, oto historia mojej wagi z ostatnich kilku dni:

Środa: 74,8 kg
Czwartek: 74,2 kg
Piątek: 75,5 kg
Sobota: 74,2 kg
Niedziela: 73,4 kg
Poniedziałek: 74,4 kg

No i kto mi powie co mam wpisać w pomiarach? Powoli przychylam się do pomysłu autorstwa rezolutny.babok polegającego na liczeniu średniej wagi z całego tygodnia. Moja średnia waga z zeszłego tygodnia to 74,64. Zobaczę czy w tym tygodniu moja waga też będzie tak szaleć i może też zacznę stosować ten system.

Dobra, pora kończyć, bo w końcu w robocie siedzę, a po weekendzie mam na biurku prawdziwe Himalaje z dokumentów. Ale postaram się wpaść i poczytać co u Was w czasie przerwy na lunch, więc do zobaczenia niedługo!

15 czerwca 2019 , Komentarze (10)

Dzień dobry, Vitalijki! Wow, piszę w weekend. Świat się kończy. Nigdy nie miałam na to czasu. Ale teraz Mój odsypia w drgim pokoju nockę, więc nie za bardzo mogę robić coś poza siedzeniem przy komputerze, żeby go nie obudzić. Tak więc jestem, żeby potwierdzić moją inteligencję planktonu i powiedzieć, że oficjalnie zaprzestałam prób zrozumienia mojego organizmu.

Być może wiecie, że ważę się codzienie - mam ten nawyk od prawie 10 lat, od czasu gdy zmagałam się z zaburzeniami odżywiania. Próbowałam z nim walczyć, ale nic nie działało i w końcu uznałam, że w sumie mi to nie przeszkadza, więc zostawiłam mój nawyk w spokoju. W czwartek rano waga pokazała 74,2 kg. Wieczorem przytrafiła mi się pizza i piwo, prawie 3000 kcal, i wczoraj rano waga pokazała 75,5 kg. 1,3 kg więcej w jedną noc, wow. Wczoraj byłam znowu grzeczna, żadnych piwek, kalorie na poziomie około 1500. Dziś staję na wagę i nie wierzę. Przestawiam ją w inne miejsce i staję jeszcze raz, ale nie chce być inaczej  -  74,2 kg. 1,3 kg mniej w jedną noc. Ja wiem, że waga się waha, ale moja bije jakies rekordy. Jednak po tylu latach codziennego ważenia powinnam już wiedzieć, że NIE DA SIĘ przytyć prawie półtora kilo na stałe od dwóch kawałków pizzy. Myślę, że chodzi o sól. Ja używam jej bardzo mało, właściwie tylko w obiadach - nie solę moich serków wiejskich, nie solę pomidora w kanapkach, rzadko solę kaszę czy ryż. A w pizzy pewnie była jej tona, to i zatrzymałam mnóstwo wody. Wczoraj przed snem wypiłam też kubek mocnej melisy, a jak wiadomo większość ziół reguluje zatrzymywanie wody, więc dziś się po prostu wszystko naprawiło. Tak więc kamień z serca.

Miałam wczoraj ćwiczyć i spcaerować, ale nic z tego nie wyszło. Na spacer nie poszłam, bo rano jak wstałam przeszła ulewa, więc zamiast wygodnych sandałków ubrałam bardziej zabudowane balerinki na wypadek kolejnego deszczu - a w tych balerinkach byłam tylko kilka razy, są jeszcze nierozchodzone i tak mnie uciskały w drodze powrotnej, że nie było mowy o spacerach. A gdy wróciłam do domu... to padłam. Ostatnią drzemkę w ciągu dnia uciełam sobie... może z 8 lat temu. A wczoraj po prostu położyłam się na kanapie i usnęłam. Poważnie, ten upał mnie wykańcza. Nie miałam energi, żeby zrobić nawet szybką jogę. No i nie zrobiłam nic. Nie wiem jak to będzie dziś, bo nie chcę skakać i tupać gdy Mój śpi obok, no i upały nie odpuszczają. A ja wciąż się nie wyspałam - ledwie 7,5 godziny snu złapałam (zwykle w weekendy śpię po 9-10 godzin). Się zobaczy.

Pora na moje wczorajsze menu:

Śniadanie: serek wiejski z płatkami owsianymi, pestkami dyni i ogórkiem
Lunch: bułka pełnoziarnista z hummusem, ogórkiem i pomidorem
Obiad: chłodnik litewski (za inspirację dziękuję KochamBrodacza)
Przekąska: dwie czekoladki 72% kakao (było miejsce w bilansie a żelazo wczoraj kulało, to je trochę chciałam podciągnąć)

Razem: 1492 kcal

Wiem, ze tych kalorii trochę za mało, ale chyba nie ma sensu dopychac na siłę do PPM. Teraz lecę poprzymykać okna, bo się znowu gorąco robi (nie, żeby w nocy było spacjalnie chłodniej...) i biorę się za czytanie. Mam ambitne plany przeczytać w ten weekend dwa kryminały przysłane do recenzji, a do tego muszę posprzątać mieszkanie, przygotować dla taty tablice z gramatyką angielską (twardo się uczy z aplikacją i naprawdę robi postępy, ale apka nie tłumaczy gramatyki więc dzwoni do mnie co chwilę o coś zapytać - na przykład dlaczego "a car" ale "an apple" i dlaczego "a car" ale "cars" - i poprosił, żebym mu znalazła takie tabelki z podstawowymi zasadami), no i napisać recenzję trzeciego kryminału, który już zdążyłam przeczytać. Nie mam najmniejszego zamiaru wystawiać nosa za drzwi na ten skwar ani w sobotę ani w niedzielę. W ten weekend będę odludkiem. Trudno.

Życzę Wam udanego weekendu, kochane!

14 czerwca 2019 , Komentarze (27)

Kochane Vitalijki, bardzo Wam dziękuję za rady pod poprzednim wpisem! Uświadomiłyście mi, że jeśli gość przez dwa lata nie przejawił nawet śladowej ilości zdolności do rozumienia aluzji, to nie ma sensu czekać dłużej licząc, że coś się zmieni. Postanowiłam posłuchać mądrzejszych od siebie i następnym razem jasno powiedzieć, że nie mam ochoty na towarzystwo. Wczoraj nie miałam okazji uskutecznić mojego postanowienia, bo Mój został chwilę dłużej w pracy pomóc kolegom i udało nam się dzięki temu zgrać wspólny powrót. Oczywiście wpadliśmy na kolegę na przystanku, gdzie mamy przesiadkę, ale widząc nas razem nie odważył się podejść. Jedynie zerkał dość nieudolnym ukradkiem w naszą stronę. Został tam czekając na nasz autobus, ja z Moim wsiedliśmy w pierwszy lepszy jadący mniej więcej we właściwym kierunku i przeszliśmy na piechotę dwa przystanki do domu. Nastawiam się na spotkanie dziś i już od rana ćwiczę moją kwestię kombinując, żeby była jednocześnie uprzejma i stanowcza. Dziś wracam do domu spacerem - sama - i ten fakt nie podlega negocjacjom. Dzięki raz jeszcze!

Co się działo poza niechcianymi adoratorami? Ludziska, ale upał! W pracy jeszcze daję radę, klima chodzi na pełnych obrotach, ale w domu masakra. A ja jeszcze mieszkam na ostatnim piętrze i dach mi funduje istny piekarnik. W środę podjęłam decyzję o zawieszeniu treningów do czasu ochłodzenia. Tym bardziej, że uparłam się ćwiczyć interwały. Ale dziś chyba zmienię zdanie. Dlaczego? W środę jeszcze było spoko, fajna dieta, miejsce w bilansie nawet zostało to się bez wyrzutów sumienia schłodziłam zimnym piwem i było fajnie (nazwijcie mnie alkoholikiem, proszę bardzo, ale upał bez chłodnego browara nie przejdzie). Ale wczoraj za namową Mojego zrobiłam cheat day. Bo uznał, że nie chce mu się stać przy garach w ten upał, wiec zamówmy pizzę. To zamówiliśmy pizzę, do niej znowu zimne piwo, do filmu kolejne i tak się uzbierało milion kalorii. I waga z 74,2 kg wczoraj skoczyła do 75,5 kg dziś. No inteligencję mam na poziomie planktonu, poważnie. Jak już była pizza, to po co mi to piwo było? Jak tak orientacyjnie policzyłam - piszę orientacyjnie, bo w mojej apce nie ma przecież każdej pizzy z każdej pizzeri, a i wagę wpisałam "na oko" (chociaż śmiem twierdzić, że ważąc jedzenie od 10 lat mam już w owym oku całkiem niezłą wagę) - to wyszło coś ponad 2700 kcal. No i mam takie wyrzuty sumienia, że chyba dziś muszę zrobić trening, żeby je uspokoić. Może nawet jakieś pół godziny spaceru w drodze do domu. Mam nadzieję, że to tylko zatrzymałam wodę, ale i tak wyrzucam sobie, żem idiotka. Na zdjęciach i grafikach ostatnie dwa dni wyglądały tak:

12 czerwiec:

Śniadanie: nieśmiertelny serek wiejski z ogórkiem, płatkami owsianymi, pestkami dyni i siemieniem lnianym
Lunch: bułka pełnoziarnista z hummusem, ogórkiem i pomidorem
Kolacja: młode ziemniaczki z kalafiorem i połową ogromnej piersi z kurczaka (serio, ważyła 450 gram!)

Razem: 1665 kcal

13 czerwiec:

Śniadanie: płatki ryżowe na mleku (zobaczyłam w sklepie płatki ryżowe i mi się dzieciństwo przypomniało, musiałam je zrobić!)
Lunch: sałatka z młodej kapusty, drugiej połowy piersi z kurczaka, pomidora i ogórka marynowanego w curry, z odrobiną majonezu
Kolacja: pizza (dwa takie kawałki - talerz mały, nie obiadowy :) )

Razem: 2711 kcal

No i piwo. Aż mnie głowa lekko boli dzisiaj od niego. Nie ma rady, trzeba się dziś poruszać i spróbować chociaż częściowo naprawić co się popsuło. Nie wiem jeszcze czy będę się brała za Shreda, czy coś mniej "rozgrzewającego" jak joga, ale coś trzeba dziś zrobić.

Dziś Mój znowu idzie na nocną zmianę - i jutro tak samo. Tak więc i w sobotę i w niedzielę będzie spał pewnie do 16-17. Czyli siedzę sama. Poszłabym do rodziców, ale jak myślę o wyjściu na ten skwar za oknem to stwierdzam, że samotny weekend jednak nie jest taki zły :P Ja się tylko cieszę, że już piątek, bo powoli wysiadam. Dają w kość upały, daje w kość zbyt mała ilość snu... o dziwo treningi przestały dawać w kość odkąd zainwestowałam w witaminę D. Nie wiem o co chodzi, magia jakaś. Ale działa. Jedna rzecz na plus.

I to tyle z mojej strony. Lecę ćpać dalej kofeinę i udawać, że pracuję. Trzymacie się, Vitalijki!

12 czerwca 2019 , Komentarze (49)

Nareszcie zaliczyłam perfekcyjny dzień! No, prawie. Dietetycznie było ekstra, 1584 kcal - mogło być tak z 50-100 kcal więcej, ale lepiej za mało niż za dużo. Do tego trening był, mimo upału - 6 dzień drugiego poziomu Shreda z Jillian Michaels zaliczony, 330 kcal spalone. Miały być dodatkowe pośladki z Mel B, ale niestety temperatura nie pozwoliła. Czułam, że dalszy wysiłek po Shredzie byłby głupotą i tylko krzywdę bym sobie zrobiła. Ale wpadł całkiem porządny spacer przez przypadek. Wiecie być może, że prowadzę w mediach społecznościowych profil o książkach. No i potrzebowałam zrobić zdjęcie książki w plenerze do kolejnej recenzji, ale przyplątał się kolega - a mnie głupio stać na środku trawnika i fotografować książkę, a co dopiero jak ktoś znajomy na mnie patrzy - więc próbowałam go spławić. Ale on jest aluzjoodporny (albo po prostu tępy), więc rzuciłam tylko, że idę jeszcze do sklepu i skręciłam w przeciwną stronę niż on. W efekcie 20 minut obchodziłam osiedle dookoła. Życie. A teraz uwaga, story time! Było to tak...

Dawno, dawno temu (ze 2 lata), za siedmioma górami, za siedmioma lasami (w Krakowie) pracowałam sobie radośnie w firmie turystycznej. Od 2 lat byłam w szczęśliwym związku, o czym wiedziała cała firma, bo Mojego poznałam właśnie w pracy. I wtedy do mojego działu przyszedł nowy kolega. Pociotek mojej kierowniczki, która załatwiła mu tę pracę, on nawet placem nie kiwnął. Okazało się, że mieszka w tym samym bloku co my (w mieszkaniu z rodzicami, bratem i bratową), była to jego pierwsza praca (w wieku 34 lat), bo ostatnie 8 lat spędził w domu po operacji wszczepienia rozrusznika (nie z powodów medycznych - dobrze mu się grało całymi dniami na kompie więc nieszczególnie próbował znaleźć pracę). Z kolegą owym często zdarzało nam się wracać razem autobusem, i choć jego zainteresowania ograniczają się do gier video (zero innych pasji, zero znajomych, zero wyjść z domu), to jakoś tam się gadało. Problem w tym, że kolega chyba pomylił uprzejmość z czymś innym, bo zaczął się dziwnie zachowywać. Pewnego razu usłyszałam, że mam piękny uśmiech. Nie wiem czemu już wtedy nie zapaliła mi się czerwona lampka. Skwitowałam to śmiechem, że nie wiem gdzie go widział, bo w pracy mam raczej udręczony grymas, nie uśmiech. Ale on nie dał się zbyć. Szybko zaczęłam przy okazji każdej rozmowy wysłuchiwać, że mam piękny uśmiech, że przyszedł go rano zobaczyć bo wtedy od razu jego dzień jest lepszy, że mam piękne oczy, że jestem piękną dziewczyną... I chcę w tym momencie zaznaczyć, że już podczas pierwszej naszej rozmowy powiedziałam, że mam chłopaka, z którym mieszkam i jest nam wspaniale. I powtarzałam to dość często. Ignorowałam te zaczepki licząc, że zajarzy aluzję. Nic z tego. Zaczął na mnie "wpadać" na przystanku. Wychodził z pracy pół godziny wcześniej niż ja, ale jakimś cudem codziennie wciąż był na przystanku kiedy przychodziłam ja. W dodatku łaził za mną wszędzie, nawet na zakupy. I nie docierało do niego delikatne spławianie. Przytoczę Wam jedną z naszych rozmów. Przesiadam się rano z autobusu na tramwaj 4 przystanki za pętlą. Szybko wyczaiłam, że podróż na pętlę zajmie mi 10 minut i zagwarantuje wolne miejsce siedzące, więc od lat już jeżdżę z przesiadką na pętlę właśnie. Wymyślałam kolejne wymówki o odbieraniu recepty i innych, ale w końcu trzeba było koledze powiedzieć o co chodzi. Dialog kilka dni później był taki:

Kolega: Dziś znowu na pętlę?
Ja: Tak, jak co dzień. Wiesz, to jedyny czas w ciągu dnia, kiedy mogę spokojnie poczytać. Takie pół godziny tylko dla mnie - zaszywam się w kącie, nikt do mnie nie mówi, dupy nie zawraca, niczego nie chce. Błogi spokój.
Kolega: ...
Kolega: Mogę jechać z tobą?
Ja: ... (z którego zdania wywnioskowałeś, że pragnę towarzystwa? z tego o nie zawracaniu dupy?!)
Ja: Zabronić ci nie mogę... (chociaż bym chciała)
Kolega: Super!

No wytłumaczcie mi jak można być aż takim bucem? Uznałam wtedy, że trzeba go trochę utemperować. Jak po raz kolejny zastałam go na przystanku po pracy spytałam wprost co on tam robi pół godziny po wyjściu z pracy i niby w żartach rzuciłam, że to już podchodzi pod stalking. Spłoszył się i przestał na mnie czekać. Ale czaił się na mnie rano, a ja zaczęłam przemykać chyłkiem, żeby go unikać. Jakiś czas taka zabawa w chowanego trwała, na szczęście dzięki niej spotykałam się z nim raz na dwa tygodnie może (w pracy mamy osobne pokoje i rzadko mamy do siebie interes). Aż moja kierowniczka poszła na urlop i mogłam i ja wychodzić wcześniej. Znowu się mnie uczepił i znowu zarzucał mnie komentarzami na temat mojego rzekomo wspaniałego wyglądu i charakteru, a ja głowiłam się jak jeszcze, poza rokiem ignorowania takich komentarzy, mam mu uświadomić, że jestem szczęśliwa z Moim, on zaś reprezentuje sobą wszystko, co mnie w mężczyznach odrzuca. Zarówno w wyglądzie, jak i charakterze. Na samą myśl, że mógłby mnie dotknąć dostaję mdłości. No i w końcu nie wytrzymałam, i po kolejnym tekście o pięknej dziewczynie odwarknęłam mu, że piękna dziewczyna ma chłopaka i ma szczerą nadzieję, że to był ostatni tego typu komentarz, którego musiała wysłuchać. Na pół roku się uspokoił. Problem w tym, że teraz mojej kierowniczki nie ma już czwarty miesiąc i znowu na niego wpadam prawie codziennie. I uczepił się od nowa. Wczorajsza sytuacja ze zdjęciem - specjalnie patrzyłam kiedy wychodzi i specjalnie odczekałam kwadrans a potem poszłam na wszelki wypadek jeszcze zrobić zakupy w drogerii. Specjalnie sprawdziłam na mapie pozycje GPS mojego autobusu - uciekł mi na 5 minut przez moim przyjazdem na przystanek. Więc mając prawie pół godziny zapasu, kolega nie miał prawa wciąż tam być. A był. I znowu dialog:

Ja: Idziesz na nogach czy czekasz na autobus? (widzę przecież, ze czeka!)
Kolega: Nie wiem, a ty?
Ja: ... (k***a)
Ja: Idę.
Kolega: No to chodźmy.
Ja: ...
Ja: Ale ja inną trasą, muszę na zakupy jeszcze... (czytaj: muszę zrobić to zafajdane zdjęcie)
Kolega: Mnie nie przeszkadza.
Ja: ...
Ja: Serio, idź do domu, co będziesz w upał łaził...
Kolega: Nie no, pójdę z tobą.
Ja: Ale ja idę tu! Pa!

Odwróciłam się na pięcie i poszłam w przeciwnym kierunku. I tak zrobiłam spacer wokół osiedla. Wk*rwiona jak dawno. Dziewczyny, co ja mam z nim zrobić? Mam gościa dosyć. Co prawda przestał pie*dolić o pięknym uśmiechu, ale bez jaj. Gdzie się nie odwrócę tam czeka. Boje się, że z lodówki mi wyskoczy niedługo. Ja wiem, że jestem jedyną osobą, z którą ma okazję porozmawiać, bo serio nie ma żadnych znajomych, z dziewczyną z pokoju nie rozmawia, nikt inny w firmie nie ma do niego interesu, bo tylko wklepuje dane do systemu. Ale bez jaj. On nawet nie potrafi rozmawiać, to ja muszę podtrzymywać rozmowę i kombinować o czym mówić z gościem, który ma życie mniej ciekawe niż przydrożny kamyk. Poważnie. Kiedyś mi pół godziny opowiadał jak co piątek kilka godzin siedzi w oknie i czeka na pana Józka, co przywozi pod blok jaja ze wsi i mama każe mu je kupić. To chyba najbardziej ekscytujący moment w jego tygodniu. W dodatku nie grzeszy inteligencją. Tydzień temu wyszłam z pracy wcześniej i pojechałam z Moim na zakupy. Wzięliśmy Traficara z wielkim napisem "auto na minuty" bo zakupy były duże. I kolega nas przyłapał jak z niego wysiadaliśmy, akurat wtedy wracał z pracy. Następnego dnia spytał mnie czy ten samochód, z którego wysiadaliśmy to nasz... Jest mi go żal, ale cholera, tak nie może być, że zamiast się po pracy relaksować w tramwaju z książką, ja siedzę i się wkurzam, bo się przyplątał jakiś palant i muszę go niańczyć dzień w dzień, chociaż właściwie niespecjalnie go lubię. Ale nie potrafię sobie wyobrazić, że komuś takiemu mówię "stary, weź się od*ierdol, bo zajmujesz mój czas a jesteś totalnie nieciekawym facetem". Help!

Ok, rozpisałam się. To teraz będzie krótko - wczorajsze menu identyczne jak poniedziałkowe, tylko do chilli był makaron zamiast kaszy, więc wrzucę tylko zdjęcie i garść statystyk:

   

Dziś w planach spacer - muszę zrobić to zakichane zdjęcie dziś, bo wczoraj ominęłam upatrzoną miejscówkę. A potem w domu Shred. Wczoraj wieczór bez Mojego jakoś przeżyłam, dziś na szczęście będziemy mieli czas dla siebie. Wiecie, mówi się, że euforia wypływająca ze stanu zakochania trwa do 3 lat. Cóż, my za 2 miesiące świętujemy czwartą rocznicę, a mnie dalej trzyma :) Taki miły akcent na koniec wpisu. Lecę pracować, buziaki!

11 czerwca 2019 , Komentarze (11)

Dzień dobry, Vitalijki. Mam dziś beznadziejny humor. Staram się nad nim pracować, ale nie bardzo mi to wychodzi. Mam na pieńku z sąsiadami piętro niżej, co być może niektóre z Was pamiętają - sąsiedzi mieli w zwyczaju godzinami katować mnie dudniącymi basami, dzień w dzień. Przegięli gdy zorganizowali imprezę, a ja przy pozamykanych oknach byłam w stanie zrozumieć o czym śpiewa z ich sprzętu wokalista. Zadzwoniłam wtedy na policję, policja przyjechała i był spokój. Przez miesiąc, do kolejnej imprezy - wtedy znowu zadzwoniłam na policję (z tego co wiem równocześnie z dwoma innymi sąsiadami) i spokój nastał na dłużej. W międzyczasie urodziło im się dziecko i właściwie od roku miałam wreszcie w mieszkaniu ciszę. A tu wczoraj 21:00 a ja słyszę basy. Zapukałam w podłogę, przycichło, ale pół godziny później od nowa. To po 22:00 straciłam cierpliwość i znowu zadzwoniłam na policję. Nie wiem czy interweniowali, bo nie słyszałam, ale jakiś czas później muzyka ucichła. Tylko ja byłam już tak roztrzęsiona i znerwicowana, że z moich chaotycznych wiadomości Mój wyczytał, że zdecydowanie potrzebuję alkoholu i dobrej godziny przytulania na kanapie (wracał z popołudniowej zmiany o 23:00). Nie jestem z tego dumna, ale tuż przed snem wypiłam dwa piwa po bardzo do tej pory udanym dietetycznie dniu i dopiero potem się uspokoiłam na tyle, żeby pójść spać. W efekcie spałam 5 godzin i 7 minut, jeśli wierzyć mojej opasce, czuję się beznadziejnie i cały czas chodzę podenerwowana - czym to sama nie wiem. Wiem, że teraz powinna być chwila spokoju ze strony sąsiadów, ale i tak mam nerwy przed powrotem do domu jak przed maturą. Tym bardziej, że Mój idzie dziś na noc do pracy, czego nienawidzę. Nie pomaga też perspektywa kolejnych 5 nocnych zmian w ciągu półtorej tygodnia. Psychicznie jestem dziś w stanie totalnie beznadziejnym - a najbardziej mnie wk*rwia, że kompletnie nie mam ku temu powodów. Zidiociali sąsiedzi tak mi rozstroili nerwy, że cały dzień mam zj*bany...

Dobra. Wdech, wydech. Nie ma co nerwów tracić na tych buraków. Wdech, wydech. Końcówka poprzedniego tygodnia była taka sobie. W czwartek dorwałam się po obiedzie do ptasiego mleczka, czego totalnie nie rozumiem, bo nigdy specjalnie mnie do słodkiego nie ciągnęło. Ale Mój jadł, no i mnie skusił. W sobotę zaś byłam na urodzinach u babci. A wiecie jak to z babciami. "Kochanie, czemu nic nie jesz? jeszcze tej roladki nie spróbowałaś" i " synek, polej dziewczynom, bo puste kieliszki mają, ja nie mogę ale cieszę się jak wam smakuje". I tak przez ponad 4 godziny. Co było robić, pozwoliłam sobie nałożyć rolady, potem uznałam, że mniejszym złem będzie dorwanie się do miseczki z pistacjami i tak sobie chrupałam. Co nie zmienia faktu, że z 3000 kcal nabiłam. Beznadziejnie. W sumie odkąd ostatnio tu byłam poćwiczyłam tylko raz, w piątek. Średnie wyniki z ostatniego tygodnia, łącznie z dniem wczorajszym, przedstawiają się tak:

Czyli ch*jowo. Nic dziwnego, że waga skoczyła do 75,1 kg dziś rano...

Miałam nadzieję z nową energią zacząć nowy tydzień. No i zaczęło się nieźle. Wczorajsze menu przedstawia się tak:

Śniadanie: serek wiejski z ogórkiem, płatkami owsianymi i pestkami dyni
Lunch: grahamka z serem topionym, ogórkiem i pomidorem
Przekąska: baton proteinowy
Kolacja: kasza gryczana i chilli sin carne

Razem wyszło 1555 kcal... Tylko potem wpadły te piwa. Powstrzymam się od obrzucenia w tym miejscu moich zafajdanych sąsiadów epitetami na kilka stron. Razem z piwami wyszło 1985 kcal. Niby spaliłam więcej, ale jakoś ciężko się z tego cieszyć. Mój wczorajszy bilans przedstawia się tak:

Wczorajsze ćwiczenia to kolejny dzień drugiego poziomu Shreda Jillian Michaels i ABS z Mel B. Czego Cronometer nie policzył to ponad pół godziny skakania do muzyki z okazyjnym wybiegnięciem do kuchni w celu pomieszania obiadu - moja opaska twierdzi, że było ponad 300 kcal. Wtedy jeszcze miałam dobry humor :P

Jaki jest plan na dziś? Najfajniejszym punktem jest fakt, że nie muszę gotować obiadu, bo moje dietetyczne chilli wyszło na dwa dni. Tak więc odwalam robotę po najmniejszej linii oporu, bo serio nie mam nerwów się z ludźmi dziś użerać, wracam do domu, pewnie wrzucam baton energetyczny bo od lunchu już zgłodnieję trochę i ćwiczymy... Wiecie, wstyd się trochę przyznać... Miałam postanowienie, że rezygnuję z przesiadek na autobus w drodze do domu, tylko robię sobie codziennie 20 min spacerku od tramwaju. I w piątek tak poszłam, mimo upału. Ale wtedy byłam w spodniach. Wczoraj i dziś ubrałam sukienkę i niestety - o matko, ale wstyd - uda tak mi się ocierają o siebie, że ledwie do przystanku mogę dojść. O żadnych spacerach nie ma mowy. A w żadne z moich szortów się nie mieszczę. Kijowo. Spacer więc odpada, dlatego w planach dziś ponownie Shred i zdecydowanie coś jeszcze. Mam ochotę na pośladki z Mel B. Jeśli będzie mi się chciało, to dorzucę jeszcze albo znowu ABSy, albo boczki z Tiffany albo chociaż jakiś stretching. Wczoraj nawet mi ta absurdalna temperatura w treningu nie przeszkadzała - uchyliłam okna na przestrzał, żeby się zrobił lekki przeciąg i był dostęp świeżego powietrza, rozebrałam się do bielizny sportowej i ustawiłam wiatrak na najwyższą moc, żeby mnie omiatał wiaterkiem co chwilę. I jakoś poszło.

A potem trzeba jakiś miły wieczór zaplanować. Szkoda, że "miły" i "samotny" rzadko u mnie idą w parze. Jeszcze jak mam dobry dzień i dobry humor to nawet jest sympatycznie - puszczam sobie film, robię dobrą herbatę, albo wskakuję do łózka poczytać. Ale są takie dni, kiedy po wyjściu Mojego normalnie ryczę jak dziecko zostawione pierwszy raz w przedszkolu. I coś czuję, że dziś jest taki dzień. Nie mam problemu z samotnymi dniami gdy (rzadko, ale się zdarza) robi 12 godzin od 6 do 18 w niedzielę, nie mam problemu z samotnym popołudniem jak wczoraj - nawet się cieszę, że mogę spokojnie poćwiczyć i nikt nie czeka niecierpliwie aż go nakarmię. Ale noc... Z samotną nocą sobie nie radzę. Nie wiem, może peeling i maseczka, to zawsze miłe. Pewnie jakieś YouTuby. Może jakaś joga albo inna forma medytacji na uspokojenie. No i pewnie pójdę dość wcześnie spać, bo 5 godzin snu to o jakieś 3 mniej niż mój organizm potrzebuje. Co do diety, to dziś praktycznie identyczna jak wczoraj. Inną tylko mam bułeczkę i pewnie zamiast kaszy do chilli będzie ryż albo makron :)

Dobra, dziewczyny, uciekam pracować. Dzięki, że jesteście, i że mogłam się wygadać, od razu mi się humor poprawił :) Do zobaczenia niedługo!

6 czerwca 2019 , Komentarze (4)

Dzień dobry, Vitalijki! Dziś naprawdę mam czas na siedzenie na Vitalii i motywowanie się do dalszej walki - mój szef wyjechał na konferencję do innego miasta, a bez jego zawracania d*py mam roboty przez cały dzień może na pół godziny :D Tak więc zamiast pracować, będę dziś czytać Wasze pamiętniki, wyszukiwać fajne przepisy, układać plan treningowy na "po Shredzie" i przeglądać fitnessowe inspiracje. Dzień idealny :D

Wczorajszy dzień ponownie zaliczam do udanych, chociaż nie do końca - coś mało kalorii mi wyszło, za mało. Ale trudno, zdarza się. Poprzedniego dnia miałam z kolei trochę za dużo, więc może się jakoś wyrówna. Bo najgłupsze, co można by zrobić w takiej sytuacji to napchać się byle czym, byle dobić do PPM. Z uwagi na niski bilans ograniczyłam też ćwiczenia, zrobiłam tylko kolejny dzień Shreda, odpuściłam już boczki z Tiffany i stretching. Chyba i tak bym je odpuściła, bo już podczas rozgrzewki Shreda poczułam, że coś mnie kłuje w kolanie. Jakoś trening zrobiłam starając się je oszczędzać, ale zaniepokoiło mnie to. Nie bardzo podoba mi się łapanie kontuzji gdy wreszcie wpadłam w rytm treningowy :/ Cały wieczór ciaptałam to nieszczęsne kolano maścią z diklofenakiem, mam nadzieję, że dziś już będzie ok.

Co do reszty planów z poprzedniego wpisu to się sypło. Musiałam zostać trochę dłużej w pracy, bo mój szef zaplanował dwa spotkania na raz i siedziałam z gościem pół godziny gdy on na drugim końcu miasta myślał nad wymówką żeby odwołać to spotkanie bo drugie było ważniejsze. A o tym w biurze w ogóle zapomniał, był zdumiony moim telefonem. No jak z dzieckiem. Nie wiem jak ten człowiek przeżył bez asystentki zanim rozwinął firmę. Przecież on nawet kawy nie potrafi sobie zrobić i jak mnie nie ma to nie będzie pił cały dzień. Serio, powinnam dostać podwyżkę za myślenie za mojego szefa. W każdym razie nie poszłam odebrać paczek od rodziców, wróciłam prosto do domu robić trening i gotować obiad. Ale za to oglądnęliśmy finałowy odcinek "Czarnobylu". Jeśli jeszcze nie oglądaliście, oglądnijcie natychmiast. Genialny serial. No i książkę udało się dokończyć. 54 w tym roku :D

Co jeszcze miałam napisać...? Tyle chyba. Dziś po pracy lecę z Moim na szybkie zakupy bo nam się źródła białka (dla niedietujących: mięcho) pokończyły w domu. Pewnie weźmiemy coś szybkiego na obiad i pewnie Mój nie wyjdzie ze sklepu bez piwa :/ A ja na tyle silnej woli, żeby obejść się smakiem kiedy on popija tuż obok, nie mam. Dlatego dziś i Shred i boczki z Tiffany i rozciąganie albo jakaś szybka joga. Trzeba spalić to piwo zanim się je wypije ;)

A oto moje wczorajsze jedzonko:

Śniadanie: owsianka całonocna  z siemieniem lnianym, jabłkiem i cynamonem
Lunch: bułeczka pełnoziarnista z serkiem topionym, ogórkiem i pomidorem
Kolacja: młode ziemniaczki z kurczakiem i wspaniałymi ogórkami konserwowymi w curry od mojej mamy

Trochę mi zabrakło kilku witamin i składników mineralnych, ale trudno. Nie może zawsze być idealnie.

A w tej chwili właśnie spotkała mnie miła niespodzianka. Nie odebrałam wczoraj paczek od rodziców, ale mój tato, który jest listonoszem i przychodzi do firmy, w której pracuję, podrzucił mi moje paczuszki :D Dwie, trzecia najwyraźniej wciąż w drodze. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać i musiałam rozpakować...

Tak że ten tego. Dzień mi się wspaniale zaczął :) Lecę teraz obrobić pocztę i wracam dalej się z Wami motywować ;)

5 czerwca 2019 , Komentarze (17)

Dziewczyny, czy to możliwe, żeby woda po @ zeszła dopiero dwa dni po zakończeniu? Bo ja normalnie zgłupiałam. Stanęłam dziś na wadze a tam 0,7 kg mniej niż wczoraj. Nie wiem, ja już nic nie rozumiem. Nie ogarniam sama siebie :D Ale uznam, że to moja nagroda, bo się wczoraj naprawdę spisałam. Poniedziałek był taki sobie - źle się czułam od rana, słabo mi było, w głowie się kręciło, ciężko oddychało. Odpuściłam zaplanowanego Shreda i zadowoliłam się 40 minutami jogi, chociaż ona też dała mi popalić - wybrałam zestaw na tak zwany "core" i myślałam, że mi mięśnie brzucha spłoną :D Ale potem usiadłam na kanapie, włączyłam seriale i otworzyłam piwo. Tyle, że nasz wieczór filmowy nie ograniczył się do jednego piwa i przez to mniej więcej wyrównałam zjedzone i spalone kalorie. Wiem, beznadziejnie.

Dlatego wczoraj spięłam poślady i pięknie przypilnowałam diety. Do tego poleciał 2 dzień 2 poziomu Shreda, boczki z Tiffany i rozciąganie dla początkujących, razem około 50 minut. Jeśli wierzyć mojej opasce spaliłam 551 kcal, więc fajnie. Wieczorem stwierdziłam, że chyba trochę przesadziłam, bo aż się ruszać nie mogłam :D Ale jestem z siebie zajebiście dumna. Mam nadzieję, że dziś dzień będzie równie udany.

A co jadłam przez ostatnie dwa dni:

03 czerwiec 2019:

Śniadanie: serek wiejski (bez laktozy) z ogórkiem, koperkiem i mieszanką płatków owsianych, siemienia lnianego i pestek dyni
Lunch: kasza owsiana z mieszanką warzywną, suszonymi pomidorami i soczewicą
Kolacja: sałatka z kapusty młodej, pomidora, buraka konserwowego, twarogu i ajvaru

04 czerwiec 2019:

Śniadanie: serek wiejski z ogórkiem i mieszanką płatków owsianych, siemienia lnianego i pestek dyni
Lunch: pełnoziarnista bułka z wędliną, ogórkiem, rzodkiewką i pomidorem
Przekąska przed treningiem: baton proteinowy
Kolacja: młode ziemniaczki polane odrobiną masełka (limit kalorii pozwolił :D ), sałatka z konserwowego ogórka i cebulki oraz duszona wątróbka (kolacja zainspirowana, a właściwie zerżnięta, z menu aska1277, która zrobiła mi taką ochotę na wątróbkę, że i ja musiałam ją ugotować - i chyba nawet sałatki nam się zgrały xD )

Razem kaloryczność: 1705 kcal

Plan na dziś to odwalić robotę, wpaść do rodziców (czekają na mnie aż trzy paczki od wydawnictw z książkami do recenzji :D ), zrobić sobie mały power walk do domu, machnąć Shreda, wziąć gorący prysznic (piecyk naprawiony!), ugotować obiadek (młode ziemniaczki, pierś z kurczaka i marchewka z groszkiem, mniam) i zasiąść z Moim na kanapie do ostatniego odcinka "Czarnobylu". A potem dokończyć czytaną książkę, bo terminy gonią xD Jeśli uda się to wszystko zrobić to będę bardziej niż zadowolona :) Tymczasem lecę zrobić kolejny kubek yerba mate i może trochę w końcu popracować xD Trzymajta się dziewuchy i udanego dnia!

3 czerwca 2019 , Komentarze (12)

Witam, dziewczyny! Nareszcie mam czas tutaj wpaść korzystając z faktu, że szef rano ma spotkania poza biurem ;) Przybywam się powkurzać na brak efektów. Ja wiem, że zaczęłam (po raz kolejny) dietę dopiero dwa tygodnie temu, a jeszcze po drodze się @ przyplątała, no i nie czarujmy się, strzelanie sobie wieczornego piwka a nawet dwóch bo weekend a cały tydzień byłam grzeczna też nie pomaga... Ale bez jaj. Od 18 maja tylko jeden jedyny raz zjadłam więcej kalorii niż tego dnia spaliłam i co? Wczoraj jeszcze był zaledwie kilogram mniej. A dziś już pół, bo mój organizm ma jakieś humory. Ja wiem, że zatrzymanie wody, że za dużo soli w jajecznicy, że hormony, że pierdyliard rzeczy się mógł zdarzyć, ale trochę już mam tego dosyć. Z drugiej strony poczyniłam pomiary po pierwszym poziomie Shreda Jillian Michaels i coś tam widać. Oczywiście najpierw musiałam zlecieć z cycków, bo jakże by inaczej, centymetr, a talia ani drgnie. Ale straciłam też centymetr w biodrach i aż trzy w brzuchu. Pełną tabelkę Wam przedstawię jak skończę cały program. O ile to przeżyję. Bo myślałam, że pierwszy poziom jest ciężki. A potem się okazało, że drugiego poziomu to mogę zrobić połowę i po tej połowie wypluwam płuca na dywan...

A teraz opowiem Wam żart roku. Chłopak i dziewczyna wracają w sobotnią noc z oglądania finału Ligii Mistrzów u rodziców dziewczyny. Parę minut po północy dziewczyna idzie wziąć prysznic a tam... piecyk umarł. Hahahahaha. Musiałam wziąć lodowaty prysznic strategicznych miejsc, po którym trzęsłam się z zimna pół godziny. I dziękowałam wszystkim hipotetycznym siłom nadprzyrodzonym, że wzięłam porządny (jeszcze gorący) prysznic po treningu koło 16:00. Gorzej, że potem nadeszła niedziela. I w perspektywie było mycie włosów w tej lodowatej wodzie. A w dodatku zaplanowany miałam kolejny trening, a po Shredzie pot ścieka mi nawet po tyłku i szybkie obmycie nie zadziała, to trzeba dobry kwadrans spędzić pod strumieniem wody. Koniec końców uznałam, że odpuszczę trening i będę trzymać kciuki, żeby fachowiec, który ma przyjść dziś o 12 naprawił ten zakichany, przedpotopowy piecyk, bo dziś już treningu odpuszczać nie mam zamiaru. Ale włosy musiałam umyć i tak. Brrrr!

Ok, dosyć narzekania. Mam kilka zdjęć i pełen jadłospis z ostatnich dni :) Powiem szczerze, że nie chce mi się przepisywać kaloryczności, bo moja aktualna apka do ich liczenia jest wspaniała, ale niestety nie dzieli wpisanych pozycji na posiłki. Musiałabym tu siedzieć z kalkulatorem i dodawać, tak więc przedstawiam tylko zdjęcia i opis dla ciekawych.

29 maj:

Śniadanie: całonocna owsianka (oczywiście na mleku bez laktozy) z siemieniem lnianym, bananem i kakao (dlatego wygląda jak g*wno, ale smakuje bosko!)
Lunch: sałatka z młodej kapusty, pomidorów, podsmażonej piersi z kurczaka i buraków konserwowych z odrobiną majonezu
Kolacja: gołąbki litewskie mojej wspaniałej mamy

30 maj:

Śniadanie: całonocna owsianka z siemieniem lnianym i bananem
Lunch: pełnoziarnista (przynajmniej w teorii) bułeczka z serkiem kanapkowym (oj, odpokutowałam tę laktozę bólem brzucha) i pomidorem
Kolacja: wyjątkowo wodnista zupa warzywna z jajkiem (dziwne, ale całkiem smaczne, a po treningu trzeba mi było białka)

31 maj:

Śniadanie: ponownie całonocna owsianka z siemieniem lnianych, tym razem z pestkami dyni, jabłkiem i cynamonem
Lunch: ponownie bułeczka pełnoziarnista, serek kanapkowy i pomidor
Kolacja: taco z kurczakiem (trochę nam zeszło na zakupach i nie chciało nam się sterczeć w kuchni - ale wybrałam wersję fit)

01 czerwiec:

Śniadanie: jajecznica z cebulką
Obiad: młode ziemniaczki z podsmażoną na niewielkiej ilości tłuszczu piersią z kurczaka i sałatką z konserwowego ogórka i cebulki
Kolacja: zupa krem z brokuła u mojej niezastąpionej mamy

02 czerwiec:

Śniadanie: jajecznica na cebulce (to już moja weekendowa tradycja - na dowód, że robię zaj*bistą jajecznicę zdjęcie małego głodomora, który przyszedł zająć się miską z resztkami)
Przekąska: baton proteinowy
Obiadokolacja: kasza owsiana z mieszanką warzywną, suszonymi pomidorami i soczewicą

Piwa nie fotografowałam, ale też było kilka razy :P A żeby jakoś wynagrodzić zawiedzionym brak kaloryczności, poniżej raport średnich wartości z ostatniego tygodnia:

Uff, dotarliśmy do końca... Noż cholera! Wodę na yerba mate nastawiłam godzinę temu :/ Ok, idę nastawić ponownie i na spokojnie zacząć dzień przeglądając Wasze pamiętniki. I tak nie mam specjalnie pracy do czasu nadejścia poczty koło 10:30, więc idealnie ;) To do zobaczenia - i trzymajcie kciuki, żeby fachowiec od piecyka był dobry!

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.