Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
1. Wszystko zależy tylko ode mnie.


Moje wpisy mają służyć przede wszystkim mnie. W dwojaki sposób. Mam nadzieję, że ułatwią mi utrzymanie dyscypliny i systematyczności. Mają mnie również motywować w utrzymaniu jedynego słusznego kierunku - zdrowia i dobrego wyglądu. Jeśli pomogą jeszcze komuś, będę szczęśliwa.

W zasadzie w tej chwili mam najwyższą wagę życia. Dokładnie rzecz ujmując, po raz drugi bliżej mi do 100 niż w dół. Najbardziej mnie martwi, że oba "razy" wydarzyły się w ostatnim roku. Za pierwszym razem dupsko mi urosło po wakacjach 2015r. Urlopowe folgowanie poskutkowało 95kg na wadze i tragiczną kondycją, co odczułam wdrapując się na wieżę kościoła w Gdańsku, prawie przypłacając do zawałem. Teraz, styczeń 2016, waga wskazała 96kg. Strach się bać!  Przy takiej tendencji, za pół roku przeskoczyłabym 100. NIE MA MOWY!

Mam za sobą wiele przygód z dietami. Niektórymi najbardziej durnymi jakie mogą być, a za taką uważam np. dietę Dukana - wyniszczającą organizm. Jakiś czas temu zrozumiałam, że jeśli podchodzę do tematu zrzucenia wagi w kategoriach diety odchudzającej to jakby automatycznie tworzę pułapkę na siebie. Takie podejście zakłada tymczasowość, stan przejściowy, zakłada zakończenie, zamkniecie, podział na przed i po. A "po", to nic innego jak powrót do złej przeszłości. Wprowadziłam więc do swojego słownika, do sposobu postrzegania i myślenia, pojęcie "zdrowego stylu życia". Jedzenie, zachowania, zwyczaje dzielę na: zdrowe i niezdrowe. Moim celem jest, aby te pierwsze wyparły drugie.

Zrozumieć czy uzmysłowić sobie istotę zmian i ich charakter to jedno. Wprowadzić je w życie i konsekwentnie stosować to coś zupełnie innego. Dzieło życia - w każdym jego aspekcie. Te przemyślenia i potrzeba świadomych zmian przyszły do mnie w końcu 2013 roku. Przyszły, to może źle powiedziane. Długo myślałam o tym co chcę zmienić, co osiągnąć i "programowałam" swój umysł na sukces. W tamtym momencie bardzo źle się czułam ze sobą, choć jak się okazuje nie byłam wtedy najgrubsza w życiu. Źle mi było z tym jak wyglądam i co się dzieje w moim życiu. Najprościej mówiąc. Nie lubiłam tego jak żyję. 

Bazując na własnych, bogatych niestety, doświadczeniach z dietami cud, czytając wiele blogów i artykułów, nabrałam głębokiego przekonania,że potrzebuję i chcę skorzystać z profesjonalnej pomocy. Byłam również pewna,że konieczne jest połączenie diety z ruchem. Uznałam, że w wieku 31 lat, bez ćwiczeń, po pierwsze nie będzie efektu, po drugie moje ciało sflaczeje i  skapcanieje w mig. W grę nie wchodził również dietetyk, wpisany w układ zapisywania drogich koktajli i pastylek wspomagających spalanie. Chciałam żeby profesjonalista ułożył dla mnie zbilansowaną dietę i zaordynował ćwiczenia na siłowni. 

I pierwsze pozytywne zaskoczenie! Znalezienie odpowiedniej osoby nie okazało się takie trudne. W moim mieście uznany w środowisku sportowców, ale nie szukający pustego rozgłosu, prawdziwy dietetyk-trener, prowadzi własna siłownię. Przyznaję jego pomoc i opieka dietetyczna nie są najtańsze. W tamtym okresie koszty kształtowały się następująco. Pierwsza wizyta podczas, której przechodzi się pomiar; wagi, zawartości wody i tkanki tłuszczowej w organizmie oraz wypełnia z dietetykiem dość szczegółowy wywiad to koszt 240zł. W cenie tej dostajemy analizę, prognozę zmian oraz plan dietetyczny na 2 tygodnie. Kolejne wizyty odbywają się co 2 tygodnie, dietetyk analizuje zmiany i przygotowuje plan dietetyczny na kolejne 2 tygodnie - koszt takiej wizyty 70zł. Mój plan zakładał 3 razy w tygodniu ćwiczenia na siłowni, więc wykupiłam również karnet za 97zł/mc. W tej cenie miałam opiekę trenerską na siłowni - nie oznaczało to wyłączności na godzinę, asysty trenera krzyczącego "dasz radę!", ale pełnej pomocy. Trener układał mój trening na siłowni, decydował co ćwiczę, w jakiej kolejności i ile powtórzeń mam wykonać. Zanim zaczęłam pokazywał jak ma wyglądać prawidłowe wykonanie ćwiczenia na każdym przyrządzie. Miało to dla mnie ogromne znaczenie, bez tego, pobyt w siłowni byłby pozbawiony sensu. 

Co najlepsze wywiad pokazał, że mam niewiele złych nawyków żywieniowych - jakościowych. Tzn. jadłam dość zdrowe produkty, nieprzetworzone, z natury rzeczy pije dużo wody, nie używam cukru, prawie nie jem słodyczy. Moje najpoważniejsze grzechy to ilość, nieregularność, pora jedzenia i mało ruchu.  Zmiany żywieniowe nie były więc rewolucyjne. Dieta dostosowana była do moich godzin i charakteru pracy. Nie występowały w niej produkty, których nie lubię, choć tych jest mało, ale np.mleko zostało pominięte, ponieważ nie używam go w ogóle. Konieczny był zakup wagi, miarki i wcześniejsze przygotowywanie posiłków. Bez tego ani rusz! Zwłaszcza na początku. No i naczelna zasada - PIĘĆ POSIŁKÓW W REGULARNYCH ODSTĘPACH!  Ostatni, najpóźniej na 2 godziny przed snem.

Nasza współpraca trwała od końca października 2013 roku do początku marca 2014 roku. W tym czasie z wagi początkowej 93,3kg zeszłam do wagi 81,3kg. 12kg mniej.

Rożne rzeczy złożyły się na zakończenie współpracy. W kwietniu przeszłam operację - zaznaczam, że zupełnie niezwiązaną z nadwagą czy otyłością. Niestety pierwszy miesiąc właściwie leżałam, a w sumie pół roku obowiązywał mnie zakaz wysiłku fizycznego. Ale nie to jest ważne. Po wyjściu ze szpitala dostałam wypis, jak wszyscy, oraz kartę badań. Gdy po dwóch tygodniach poszłam do kontroli do mojej lekarki, ta była w szoku. Blizna (spora, jak po cesarce) po tych dwóch tygodniach, w jej opinii wyglądała jak po miesiącu, a wyniki badań miałam jak dwudziestoparolatka. Nigdy nie przeszłabym tej operacji, gojenia tak sprawnie i bezpiecznie, gdyby nie te 5 miesięcy ciężkiej, ale najbardziej sensownej pracy w moim życiu. Tego jestem pewna. Tamta sprawność jest teraz dla mnie punktem odniesienia.

Niestety rozprężenie, które wtedy nastąpiło w moim życiu z przyczyn obiektywnych, zamieniło się w zupełnie nieobiektywne, głupie, wszechobecne lenistwo. Pozwoliłam żeby inni i ich zachowania wpływały na moje decyzje dotyczące mnie samej. A to już klęska totalna. Kilka niepowodzeń, kilka rozczarowań i osiadłam na mieliźnie nijakości. Trwało to rok. To nie był tylko zły czas. Ale było w nim za mało dobrego dla mojego ciała. A ono zawsze odpłaca się duszy, o którą moim zdaniem zdecydowanie łatwiej zadbać. Dlaczego łatwiej...? Bo bez potu, łez, zakwasów... :) Ciało swoje zadowolenie wykuwa w pocie ciężkiej pracy, ale rozlewa równomiernie po całym Tobie. To teraz mój kierunek.

Dlaczego nie wracam do trenera? Jest kilka rzeczy, które się na to złożyły. Oczywiście i przede wszystkim, aspekt finansowy. Nie był to mały, a jednocześnie comiesięczny, wydatek. Uważam, że to jedne z najlepiej wydanych pieniędzy w moim życiu, ale koszt duży. W początkowej fazie fakt, że płacę za układanie diety i przewodnika w gąszczu maszyn na siłowni był konieczny i jednocześnie działał na mnie motywująco. "Nie mogę zmieniać diety, nie będzie skutku a to oznacza zmarnowane pieniądze! Nie ma,że się nie chce! Karnet zapłacony!"  :) Nie ukrywam jednak, że dużo się już nauczyłam. Mam narzędzia do tego żeby układać i pilnować swojej diety samodzielnie. Podobnie jest z kwestią ćwiczeń. Mogę śmiało powiedzieć, że teraz kwalifikuję się do kategorii świadomego bywalca siłowni. I jeszcze jedno, po pewnym czasie, wiedziałam już co mogę jeść i w jakich ilościach. Lubiłam swoje menu, były w nim produkty, które jem od zawsze, ale brakowało mi swobody w decydowaniu co kiedy. Miało to wymiar i mentalny - potrzeba decyzji, samostanowienia, ale również praktyczny - w menu na dany dzień pół puszki tuńczyka, w następnym dniu jego brak. Często okazywało się, że produkty się marnują. A nie przeszkadzałoby mi zjeść dwa dni z rzędu to samo drugie śniadanie. :) 

W skrócie! Nikt, nawet najwspanialszy trener, nie zrobi niczego za mnie! Cieszę się, że był ze mną. Pokazał mi jak, ale przede wszystkim, że potrafię. Teraz... wszystko zależy tylko ode mnie! :)

K.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.