Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

uwielbiam jeść, myśleć o jedzeniu, o nim mówić i czytać. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że z czasem uzależniłam się od jedzenia tak jak niektórzy od alkoholu - jem żeby poczuć spokój i szczęście. Postanowiłam coś z tym zrobić. Poza tym uwielbiam czytać, słuchać muzyki i poznawać ludzi:) Jestem bardzo towarzyską istotą i nie chciałabym, żeby kompleksy stawały mi na drodze ku poznawaniu nowych ludzi

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 8692
Komentarzy: 66
Założony: 23 września 2013
Ostatni wpis: 27 maja 2019

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Sirnaeth

kobieta, 37 lat, Berlin

170 cm, 92.10 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

27 maja 2019 , Skomentuj

Wróciłam! O rok starsza, o kilka kilo cięższa i po raz kolejny stająca przed wyzwaniem – „schudnąć!”

Od stycznia zapisałam się na siłownię i zazwyczaj trzy razy w tygodniu przed pracą odwiedzam czynnie siłownię. Czynnie, bo albo katuję orbitrteka albo samą siebie na macie. Średnia długość treningu - 35 do 45 minut. Muszę przyznać, że ubaw mam po pachy widząc mężczyzn biegnących na bieżni w czapeczkach z daszkiem, albo kobiety z pełnym makijażowym rynsztunku na twarzy, przebierające nogami na rowerkach stacjonarnych. Po prostu... per que?! Czy jest na to jakieś logiczne wyjaśnienie?!

W każdym razie ja, niczym już-nie-taki-młody słonik Dumbo dzielnie walczę z potem zalewającym mi oczy póki co bardzo naiwnie wierząc w to, że jak stanę na wadze w przyszłym tygodniu, to moje wisiłki będą dla niej odpowiednio silnym argumentem, żeby pokazać mniejszą wartość kilogramową.

Póki co tak niestety nie jest. Powiedziałabym nawet, że jest wręcz odwrotnie.

Oczywiście nie byłabym sobą, żeby zamiast trzymać się prostej rozpisanej diety nie próbować setek najróżniejszych cudów/cudeniek, które podobno powodują, że tłuszcz spala się już przy samym mruganiu rzęsami. Zamiast usiąść w styczniu na czterech literach, wydrukować dietę przygotowaną przez dietetyka (co prawda 4 lata temu jak jeszcze żyłam w Polsce, ale przez genialnego dietetyka, który spowodował, że jak się trzymałam planu to naprawdę chudłam), rozplanować treningi i jedzenie, rzuciłam się jak „hura” na sprzęty w siłowni zupelnie zapominając o tym, ze sukces od początki do końca leży na talerzu.

Gdy pewnego pięknego dnia stanęłam na wadze i zobaczyłam monstrualną dziewiątkę na przedzie doszłam do wniosku, że dłużej tak być nie może. Gwoli ścisłości – to niestety była dopiero druga myśl jaka przyszła mi do głowy, bo pierwsza była taka, że „cholera... jest źle... ale chętnie opędzlowałabym duży zestaw z Macka i lody z polewą karmetową do tego” (coraz częściej i poważniej zastanawiam się na tym, czy nie obżeram się przypadkiem kompulsywnie... czy na takie problemy to już psycholog?). W każdym razie jestem znowu na starcie, z dietą w pudełkach w jednej ręce (tak, tak, tą od Dietetyka z Gliwic) i butelką wody w drugiej ręce. Z uwagi na fakt, że w międzyczasie nabyłam trzy kilo izolatu białkowego (jeden z moich super błyskitliczych pomysłów), postanowiłam też go wpleść w moje zdrowe odżywianie się. Pytanie za sto punktów – czy ktoś z Szanownej Czytającej Widowni też aplikuje sobie odżywkę białkową? Pytam, bo wymyśliłam sobie, że będę ją zażywała trzy razy w tygodniu po porannych treningach na siłowni, a w dni nietreningowe sobie podaruję, ale nie jestem w 100% pewna, czy to „po bożemu”? wszelkie rady i krytyki mile widziane :)

Podobno droga do sukcesu składa się z małych roczków, więc zamiast planować spadek 20 kilogramów do końca czerwca wszem i wobec oświadczam, że zaplanowałam spadek 2kg!

88 zdaje mi się jakoś łatwiejsze do przełknięcia, chociaż to nadal kęs rozmiaru słonia ????

2 sierpnia 2018 , Skomentuj

Odpuściłam sobie dzisiejsze ćwiczenia. Jutro też je sobie podaruję. Przez mieszankę upałów z klimatyzacją mam zupełnie zawalone gardło i ledwo mówię. Z jednej strony wcale bym się nie pogniewała gdyby mnie bardziej rozłożyło i mogłabym przesiedzieć kilka dni w domu, ale z drugiej strony szkoda mi nadchodzącego weekendu. Tym bardziej, że na tygodniowy urlop muszę poczekać az do września...

W każdym razie staram się nie panikować, choć muszę przyznać, że moje sumienie skonsumowało mnie dzisiaj rano jak Potwór Ciasteczkowy świeżutkie krakersy. Bardzo niewiele brakowało mi do łez i paniki, jednak ostatecznie udało mi się ogarnąć. Wstałam jak zawsze o 5 tyle tylko, że zamiast przewidzianego na dzisiaj Skalpela zrobiłam sobie obiad z listy Vitalii (ciemny makaron z cukinią z patelni) i spacyfikowałam ćwiartkę arbuza na deser.

Moje problemy żołądkowe zniknęły i nieśmiało wróciłam do picia kawy. Uważam, żeby nie przesadzać z jej ilością każdego dnia, natomiast na sierpień postawiłam sobie za cel zupełne nie picie alkoholu. Wieczorne chłodzone piwko postanowiłam zamienić na średniogazowaną wodę oraz Juice Plus szejka, którego zawsze przygotowuję na chłodzonym mleku sojowym.

Od zeszłego tygodnia waga spadła tylko o 0,2kg więc nie czuję specjalnej ekscytacji. Cały czas pokutuje we mnie przekonanie, że skoro ćwiczę to powinnam widzieć większe różnice na wadze, a jakby na to nie patrzeć zawartość mojego talerza, szczególnie wieczorami, bywa daleka od wzorowej.

A jak tam u Was Dziewczyny? Trzymacie się jakoś w te upały? Na koniec jeszcze Wam powiem, że zjechałam z moim partnerem wczoraj kilka olbrzymich sklepów ze sprzętem AGD w Berlinie i nigdzie nie znaleźliśmy ani jednego wiatraka na sprzedaż – wszystko było wykupione, nawet Dyson’y za 500 euro. God bless online-shopping – tylko to nas uratowało ;)

31 lipca 2018 , Komentarze (5)

Waga nadal stoi w miejscu, a ja czuję się z dnia na dzień coraz słabsza. Tak jak jeszcze dwa tygodnie temu nawet się cieszyłam na poranne ćwiczenia, tak od kilku dni są dla mnie sporą udręką i wręcz walką o przetrwanie... Na pocieszenie mogę jedynie dodać, że wciąż walczę cztery razy w tygodniu o to poranne przetrwanie ;)

Zastanawiam się co może być powodem takiego totalnego braku formy? Wieczorne sorbetowe lody, które zjadam zamiast normalnej kolacji? Wiem, że to totalne zaprzeczenie moich dietetycznych założeń i pewnie wytłumaczeniem nie bedzie fakt, że przy 35 stopniach Celsjusza mrożone produkty są znacznie bardziej atrakcyjne niż chleb z pomidorem czy pasta jajeczną, a jednak jestem chwilowo gotowa spłonąć na stosie dla sorbetów.

A może brak mięsa w diecie? Wykluczyłam je niemal całkowicie – ciemne, jasne i ryby. Raz w tygodniu, gdy śmigamy do Azjaty na jedzonko to jakiś kurczak, czy kaczka się pojawi, ale na co dzień nie jem go w ogóle.

Tak mi jeszcze przyszło do głowy, że może mój organizm nadal tkwi w stanie skrajnego szoku? Pierwszy raz w życiu (od miesiąca) regularnie zmuszam go do porannych zmagań sportowych. Czy takie przestawienie się na nowe tory rzeczywiście tak długo trwa? Czy macie może jakieś tajemne czarodziejskie sposoby na „zastrzyk” dla ciała, żeby mu się tak chciało jak mu się nie chce?

18 lipca 2018 , Komentarze (9)

Nadal ćwiczę. 4 razy w tygodniu twardo podnoszę moje kończyny i zaczynam mieć wrażenie, że podnoszę je ciut wyżej i o kilka powtórzeń więcej, a po całości treningu jestem mniej zmęczona niż w początkowych zmaganiach.

Waga od początku spadła o 2,5 kg i stanęła.

Zaczyna mnie to irytować. No dobrze, nie trzymam się rozpisanej diety w 100% i nie wypijam zalecanych 3 litrów wody dziennie. Ale czy to wystarczający powód, żeby waga nie drgnęła W OGÓLE? Słodkie napoje, fast food’y i większość słodyczy zniknęło z mojego talerza. Nie chce mi się wierzyć, żeby to nie miało absolutnie żadnego wpływu na stan organizmu...

A może po prostu organizm jest w dalszym szoku, że nie dość tego, że wybijam go ze stanu słodkiego zaspania tak wcześnie rano i każę mu się ruszać, to jeszcze zabieram mu gastronomiczne przyjemności, do których z biegiem lat się już przyzywczaił?

Jedno jest pewne – jutro rano znowu włączę youtube i w piątek też. A w międzyczasie wykluczę resztę słodyczy z jadłospisu.

Jak to zgrabnie ujął Robert Collier – Sukces to suma niewielkiego wysiłku, powtarzanego z dnia na dzień.

 

Miłego dnia Babeczki!


P.S. Musiałam sobie po prostu troszkę pomarudzić ;)

12 lipca 2018 , Skomentuj

...parafrazując znane stwierdzenie, że jeszcze tylko lanie i wakacje :)

Za mną już prawie ukończony trzeci tydzień regularnych ćwiczeń. Z jednej stronz sprawia mi to swego rodzaju przyjemność, ale z drugiej musze przyznać, że jak się budzę rano w środę ze świadomością, że jak dzisiaj mój mężczyzna pójdzie do pracy to będę mogła wrócić z książką do łóżka zamiast się pocić na macie, to ogarnia mnie niewysłowiony stan błogości. Tak samo przyjemnie zrobi mi się jutro, gdy o 6:40 skończę Skalpel Chodakowskiej i zawinę matę aż do poniedziałku.

Wspominam o tym w kontekście wpisu, który ostatnio znalazłam na blogu TipsForWoman, dotyczący uzależnienia od ćwiczeń. Ku mojemu zaskoczeniu dowiedziałam się, że jest to coraz częściej pojawiający się problem. I tak się właśnie zastanawiam (zazwyczaj rano biorąc prysznic), czy takie uzależnienie grozi również mi?

Otóż, moje Drogie, nie :) mam nieodparte wrażenie, że uzaleznienie od ćwiczeń, czy też szeroko pojętej aktywności fizycznej – komu jak komu – ale mi na pewno nie grozi:) prędzej wpadnę w jakieś psychozy jedzeniowe...

Np. Wczoraj/dzisiaj...

Od momentu jak zaczęłam pić szejki JuicePlus to jeden wsuwam na drugie śniadane, a drugi na kolację. Wczoraj wieczorny szejk sobie odpuściłam, bo wsunęłam cztery kawałeczki sushi i jedną kuleczkę Giotto (tak to się chyba pisze...). W każdym razie na tym się niestety nie skończyło. Na dokładkę zrobiłam sobie jeszcze dwa opiekane sandwicze z podwójna porcją sera i jak je już wmłóciłam (co zajęło raptem kilka minut) to napadły mnie wyrzuty sumienia. Tak silne, że rozważałam wsadzenie sobie szczoteczki do zębów głęboko w przełyk. Ostatecznie zamiast przytulać muszlę postanowiłam, że dzisiaj po prostu mniej zjem i zamiast dwóch szejków wypiję w ciągu dnia trzy. Bardzo lubię jeść i powstrzymywanie się od tego, żeby czasem wciągnąć jakiegoś fast food’a albo danie z makaronem kosztuje mnie naprawdę sporo (moja silna wola też zaczęła ćwiczyć swoje mięśnie :) ), a jednak z drugiej strony wyrzuty sumienia, które mnie potem łapią sa coraz straszliwsze.

Tez tak macie z wyrzutami? A jak to wygląda u Was z ćwiczeniem? Czy rzeczywiście czujecie w sobie rosnącą miłość i przywiązanie do ruchu?

Pozdrawiam z mokrego Berlina ;)

6 lipca 2018 , Komentarze (12)

Wspomniałam już wcześniej, że najlepiej wychodzi mi wprowadzanie zmian tak małych, że mój organizm ich albo nie zauważa, albo ignoruje, bo nie uważa za znaczące. Czas jednak na zmianę, koło której nie będzie się dało przejść obojętnie. Czas odstawić kawę.

Generalnie lubię kawę. W szczególności kawę z mlekiem w proporcji 5 do 1. Od momentu, gdy „odkryłam” mleko sojowe, mam nowego faworyta. Najbardziej taką, zaparzoną w tradycyjnym przelewowym automacie do kawy. Do tego jeszcze najlepiej drożdżowe ciasteczko cynamonowe lub inne łakocie i przekraczam próg malego kulinarnego nieba.

A raczej przekraczałam ;)

Jakiś czas temu, a dokładniej chyba 3, czy 4 tygodnie temu zaczęłam pijać kawę czarną. Bez kropli mleka i bez żadnego innego dodatku. Co więcej, zaczęłam ją pić rano jeszcze przed śniadaniem. Od momentu, gdy zaczęłam moje poranne treningi kawa była pierwszą przyjemnością po zakończonych ćwiczeniach (jeszcze przed prysznicem :) ). Wydawać by się mogło, że nowy nawyk wyjdzie mi tylko na dobre, bo sporo naczytałam się o tym jak zbawienny wpływ ma kawa na nadprogramowe kilogramy.

Podobnie jednak jak w świecie literatury każda utopia okazuje się w końcu dystopią, tak i rzeczywistość szybko sprowadziła mnie do parteru – i to dosłownie. Zaczęłam mieć bowiem tak silne bóle żołądka, że az zimny pot pojawiał mi się na czole. Kilka dni intensywnie analizowałam co może być powodem tych dolegliwości...

Nagły zanik umiejętności trawienia surowych warzyw? No bez jaj, tak z dnia na dzień miałabym przestać umieć trawić pomidory i ogórki?!

Ciąża? Hahaha, musiałabym być wiatropylna...

Wrzody żołądkowe? Hmmm..... musiałabym mieć stresującą pracę i jeść bardziej w biegu, więc odpada

Rak? Głupota? Wróg wbijający laleczce woo-doo wyglądającej jak ja szpilki w żołądek?!

NIE

Kawa na czczo!

Nadeszła więc wiekopomna chwila na męską decyzję – good bye coffee!

Aby uniknąć łez i nie stresować swojego organizmu przyzwyczajonego do koleiny podarowałam sobie poranną kawę (wmawiając samej sobie, że nie mam teraz na nią czasu, bo muszę zapakować jedzonko do pracy i wyprasować spodnie), a w przerwie na lunch zabrałam swoje szanowne cztery litery i książkę do Starbucks’a na cafe latte z mlekiem sojowym. W weekendy kawy zazwyczaj nie pijam (pewnie dlatego, że śpię do oporu), a w poniedziałek po prostu. Zapomnę :) Tym bardziej, że mam zaplanowany dość długi trening przed pracą i znając mnie po prostu... nie będę miała czasu na dużą czarną (nie uznaję małych filiżanek ani kubków normalnej pojemności, stąd moja mała czarna ma zazwyczaj około 300 / 400 ml).

Czy się obawiam lub stresuję?

Nie, raczej nie. Myślę, że to rostanie będzie podobne do rozstania z mężczyzną, który sprawiał ból i rozczarowywał. Odrobina żalu będzie, ale szybko zdominuje ją ulga i świadomość oczyszczania umysłu z nałogu :)

A jak tam u Was babeczki z nałogami? Rzuciłyście jakiś ostatnio? A może dopiero planujecie? Pamiętajcie, że zamknięcie jednej „znajomości” otwiera umysł na nowe i ciekawsze.

3 lipca 2018 , Komentarze (4)

W całym moim dokładnie rozpisanym planie pracy nad formą i sylwetką widnieje cotygodniowe poniedziałkowe ważenie i mierzenie. Skoro i tak trzeba się zwlec z łóżka po (jak zawsze) za krótkim weekendzie, to po co się litować nad sobą w jakikolwiek sposób – trzeba się jeszcze znokautować cyferkami. Tym bardziej, że co jak co, ale w weekend z cheating meal robi się najpierw cheating day, a w końcu cheating weekend.

Podobnie było również w ten poniedziałek – waga znowu poszła w górę i zamiast 87 kg (co już było o kilogram więcej niż 19 czerwca...) pokazała 88,2kg.

Zamarłam

No nie... no po prostu cholera jasna NIE! – pomyślałam sobie w duchu i już chciałam głęboko z serca kopnąć w wagę licząc na to, że może wyzionie ducha, wyrzucę ją i problem poniedziałkowych pomiarów zmniejszy się do tańców tylko z centymetrem, ale po drugim głębokim oddechu (wdech nosem, wydech ustami) pomyślałam sobie, że po takich ekscesach, jakie od piątku wieczór zaliczałam, nie dziwota, że waga nie jest łaskawa. Prychnęłam pod nosem, schowałam wagę pod łóżko i z nadzieją w sercu zabrałam w dłoń centrymetr licząc na to, że to tylko przepełnione jelita stoją za tymi skokami wagi.

Od góry idąc prawie wszystko bez zmian – spadek jedynie w udach – 0,5 cm. W pasie tyle samo, co tydzień wcześniej - 1,5cm mniej niż w momencie startu. Więc nie jest źle.

Natomiast jest jeszcze głowa – tam rozpętała się burza z piorunami – ależ jesteś durna, że zrobilaś te placki w piątek, i po cholerę te chrupki w sobotę? Nie mogłaś, głupia, dzioba sobie taśmą klejącą zakleić, żeby ich nie jeść? I jak ty chcesz zacząć lepiej wyglądać, skoro zaliczasz porażkę za porażką na każdym jednym kroku? Nadajesz się tylko na maskotkę Micheillin, a ubrania dla ludzi o takim spuście to tylko w sklepie dla puszytych. Życiowy looser – długo bym jeszcze mogła cytować krzyki mojej własnej głowy.

Znając siebie i biorąc pod uwagę moje wczesniejsze radzenie sobie z porażkami, zakładałam, że

[dygresja: znacie taki film W głowie się nie mieści? Jeśli tak, to wyobraźcie sobie właśnie takie kreacje w mojej głowie, stojące przez pulpitem sterującym i patrzące wraz ze mną na wagę. Jesli nie znacie i nie oglądaliście – nadróbcie zaległości :)]

fochnę się na wagę, cisnę ją brutalnie pod łóżko, po czym marudząc, że to było do przewidzenia, bo jestem zbyt „daremna” na to, żey schudnąć, zrobię sobie chrupki z mlekiem na śniadanie, a w drodze do pracy zahaczę o Starbucks’a po kawę i ciacho i przestanę się piórkać w te wszystkie śmieszne próby odchudzania. Widocznie należę do grupy „ten typ tak ma” i te nadmierne kilogramy są do mnie przyczepione prawie jak ogon do Kłapouchego, z ta tylko różnicą, że nie wystarczy wyciągnąć pinezki, żeby się ich pozbyć.

 W tym momencie zaskoczyłam sama siebie i wszystkie emocje w głowie.

Bowiem zamiast rozpaczliwego rwania włosów z głowy, skończyłam się mierzyć, zapisałam wyniki w tabelce, przebrałam się i zaczęłam zaplanowany na ten dzień trening. Co prawda ćwiczenia, to wg powrzechnie publikowanej mantrz jedynie 30 % sukcesu, ale wyrobienie w sobie nawyku ćwiczenia 4 razy w tygodniu, to już 100% zwycięstwa.

Dziś pierwszy dzień diety – shaki z Juice Plus i dania z diety Vitalii/Chodakowskiej. Bez spinania się, bez obrzucania się błotem. Nie od razu Rzym zbudowali, a ja wiem, że najlepiej wychodzi mi adaptacja do zmian prawie niezauważalnych.

Pozostaje mi cierpliwość.

28 czerwca 2018 , Komentarze (3)

Gdy kilka lat temu po raz pierwszy zrobiłam (a raczej próbowałam zrobić) Skalpel Ewy Chodakowskiej, to mniej więcej w połowie ćwiczeń na nogi (wypad do przodu z pogłębieniem) doszłam do wniosku, że upadłam na głowę i chyba się z koniem widziałam skoro wpadłam na absurdalny pomysł, że będę ten program wykonywać każdego dnia, skoro już przy pierwszym podejścu – jeszcze świeża, z ciałem nieskalanym żadnymi ćwiczeniami zipię i dyszę jak przeciążona lokomotywa. Oczywiście głęboko obrażona i rzucająca pod nosem całą głubą listą niecenzuralnych słów w stronę monitora i maty wyszłam z pokoju trzaskając drzwiami. Projekt Skalpel padł.

Od tego czasu kilkakrotnie podchodziłam do tematu wzowienia ćwiczeń z Ewką, ale zabierałam się za to jak pies za jeża – z oporem godnym znacznie większej sprawy. Gdy w końcu udało mi się przejść przez cały program, zatrzymując się po drodze tylko kilka razy, a Ewka spokojnym głosem oznajmiła, że to już koniec, rozpłakałam się. Byłam zła na siebie, że doprowadziłam się do takiego stanu, w którym 45 minut ćwiczeń doprowadza mnie do stanu przed-zawałowego. Że wałeczki na moim brzuchu są wałkami, a takimi udami nie powstrzydziłaby się jedynie modelka z okresu głęboko-rubensowkiego.

Tym razem (tak, to podejście do odchudzania jest „na poważnie”) podeszłam do tematu z wyjątkowo chłodną głową. Zaczęłam dyszeć jak lokomotywa już od pierwszej minuty i robiłam to CELOWO. Gdzieś tam po drodze też zdarzały się jakieś krótkie przerwy na złapanie oddechu, bądź też oparcie potu z oczu (na czole się ani trochę nie chciał zatrzymać), ale dotarłam do końca i nawet-NAWET poczułam satysfakcję.

To był czwartek zeszłego tygodnia.

W tym tygodniu pierwsze moje spotkanie ze Skalpelem odbyło się we wtorek. Pewnie stanowczo za szybko wyciągam zbyt pochopne i zbyt optymistyczne wnioski, natomiast przerw prawie nie było i dotarłam do końca w naprawdę dobrym stanie:)

Piszę ot ym wszystkim, żeby Wam powiedzieć, że dzisiaj rano Skalpel Ewy Chodakowskiej został pozbawiony korony najbardziej wyczerpującego zestawu ćwiczeń dla początkujących. Wiem, ze Ewka wydała jeszcze kilka, jeśli nie kilkanaście, innych płyt z ćwiczenia i z tego chociażby samo TurboSpalanie jest niezłym hardcore’m, natomiast do tego dojdę póżniej, a może dopiero w przyszłym roku, bo zasada „bądź dla siebie dobra” w moim wypadku oznacza podchodzenie do samej siebie z dużą dozą ostrożności – wiem jak jestem i wiem, że jak się sama rzucę zaraz ma głęboką wodę, to pójdę na dno trzy razy szybciej niż Titanic.

W każdym razie – sorry Ewka – program Mel B – dziesięciominutowy trening nóg powalił mnie dzisiaj na łopatki. W zeszłym tygodniu po pierwszym starciu z tym filmikiem przez kolejne dwa dni chodziłam jak kaczka czując kolana przy każdym kroku. Dzisiaj ponownie odczułam mordercze działanie bloku 2,5 minut squat’ów. Do tego wykonany chwilę póżniej trening na pośladki (również Mel B) był dla mnie bez porównania cięższy niż robiony „z marszu” (wtedy się może zgrzeję, ale nie spocę, a dzisiaj.... Niagara). Musiała być też oczywiście wisienka na (dietetycznym) torcie – Tiffany Boxing Baby. Chryste Panie! Jak dziecko w ciemnym lesie! Tak jak zazwyczaj dość szybko łapię czego trenej w Fitappach oczekuje od osób po drugiej stronie ekranu, tak tym razem zrozpaczona kręciłam się wokół siebie, próbując sobie jednak nie wybić zębów. Śmiech na sali i rzut zbniłym arbuzem w tronę aktorki na scenie. Na pocieszenie zaserwowałam sobie fakt, że robiłam ten program po raz pierwszy w życiu, a początki bywają po prostu ciężkie – taki ich urok.

Gdyby tego było mało zaczynam zauważać, że moja głowa popada w skrajność i robi wszystko, żeby zasabotażować moje działania. Z jednej strony włącza tryb ssący, co powoduje, że jak w amoku, zjadam mimo wszystko więcej niż planuję. Generalnie w niedzielę dostanę rozpiskę diety i od przyszłego tygodnia zaczynam na poważnie ze zdrowymi daniami i szejkami, więc celem i założeniem na teraz jest po prostu regularnie ćwiczyć, ale jednak moje sumienie chyba obrosło w kolce jadowe, bo jak już wsunę coś spoza listy produktów-zdrowych-kalorycznie-ubogich-wskazanych-i-w-ogole-super to mnie to dziadostwo gryzie i spokoju nie daje. Powiem więcej, wywołuje nerwobóle, skrają zgagę i tak wielkie poczucie winy, jakbym małej pięcioletniej dziewczynce nadziała chomika na rożen.

I jak tu żyć i funkcjonować, Panie Rozumie, skoro tak z ciałem pogrywasz?

26 czerwca 2018 , Komentarze (4)

Oto jestem - 87 kilo zywej wagi. Rzec by można - jak (od) zawsze - wałeczki po bokach, duży brzuszek, uda boleśnie ocierające się o siebie w gorące dni, drugi podbródek wychodzący z zaskoczenia przy okazji każdego większego zdziwienia. Do tego od zera do spoconego bohatera w ułamku sekundy przy każdym wysiłku dłuższym niż pół minuty.

Historia jedna z tysiąca.

I podobnie jak jedna z tysiąca postanowiłam znowu powstać do walki i w końcu wejść w ubrania, które od kilku lat bezczynnie wiszą w szafie czekając na swoje pięć minut. Tyke tylko,  że tym razem się naprawdę solidnie do tego przygotowałam.

Nastawienie i przygotowanie:

Przede wszystkim wyrzuciłam z głowy śmieszne przeświadczenie, że wyniki będą widoczne w ciągu tygodnia i utrzymają się na-wieki-wieków-amen. Wbiłam w tą moją rozmarzoną łepetynę, że to pierwsze: nie od razu Rzym zbudowano, a po drugie: nawet zaczarowany ogród gdy się o niego nie dba, to zamienia sie w gąszcz chwastów. 

Punkt startowy - wtorek 19 czerwca

Do tego czasu, przygotowałam sobie plan ćwiczeń do końca roku - byłam w tej kwestii wyjątkowo szczera w stosunku do samej siebie i nie ukrywałam, że jak będę próbowała ćwiczyć godzinę dziennie przez 7 dni w tygodniu to rekordem będzie tydzień takiego działania. Zamiast tego zaplanowałam 4 dni ćwiczeń w tygodniu - poniedziałek i wtorek - środa przerwa - a potem czwartek i piątek i weekend przerwa. Żeby nie było monotonnie, uwzględniłam w planie ćwiczeń Skalpel Chodakowskiej oraz komplety ćwiczeń z Mel B i Tiffany, zestawione i zaprezentowane na blogu Tips For Woman. Tym samym, gdy czuję, że moje mięśnie są jakieś za bardzo zmęczone to nie popadam w zniechęcenie, bo mam z tyłu głowy świadomość, że po dwóch dniach jeden poranek minie mi pod znakiem słodkiego lenistwa.

Minie pod znakiem słodkiego lenistwa booo.... zaczęłam wstawać o 5 rano - wraz z moim partnerem :) od się szybko zbiera i wychodzi o 5:40 żeby zdążyć na 7 do pracy, a ja zaraz po tym jak zamknę za nim drzwi wskakuję w adidaski, włączam ćwiczenia i przez około godzinę "macham nóżkami". Potem chwila wytchnienia ze szklanką wody, poranny prysznic, czarna kawka, śniadanko i o 8:30 wyjscie do pracy tak, aby na planową 9:00 do niej dodreptać.

brzmi szaleńczo? ale działa :) drugi tydzień w toku!

myślałam, że będzie mi się ciężko zebrać z łóżka tak wcześnie w momencie, gdy mój partner będzie miał na drugą zmianę, ale gdy pewnego dnia okazało się, że ja się zrywam, a on jeszcze śpi, to wyjątkowo gładko sobie z tym poradziłam. Powiem więcej - wstając o 5 jestem niejednokrotnie lepiej wyspana, niż gdy wstawałam o 7 rano. Ot, zabawna taka obserwacja :)

Oczywiście nie wszystko jest od samego początku takie super kolorowe - gdy 19 czerwca przerobiłam pierwszy zestaw ćwiczeń (Mel B rozgrzewka, Mel B nogi, Tiffany boczki, Mel B rozciąganie) to w środę nie umiałam nawet zejść po schodach! Na szczęście w czwartek zakwasy po części odpuściły, a potem już zaczęło iść jak z płatka - po dwóch dniach ćwiczeń czuję co prawda, że moje mięśnie czują, że ktoś coś od nich chciał, ale nie ma dramatu.

Step – by – step:

Postanowiłam nie rzucać się się z motyką na słońce i nie zmieniać wszystkiego na raz – znam siebie i wiem, że od zera do porazki wystarczyłby jeden dzień. Zaczęłam od tego, żeby... pić więcej wody. Mam w pracy mój bukłak z dziubkiem z Decathlona o pojemności 750ml i wiem, że najlepiej będzie jak będę piła trzy takie bukłaki dziennie. Chwilowo powoli dochodzę do wypijania dwóch każdego dnia, co już jest dużym sukcesem, bo wcześniej w ciągu dnia piłam może szklankę wody, dwa kubki kawy i przy dobrych wiatrach jakieś smoohie. Po czterech tygodniach przytulania bukłaka czuję się dziwnie nie mając pod ręką wody i wiem, że jeszcze trochę, to spokojnie dojdę do trzech butelek dziennie. A kto wie, może nawet do czterech :)

 

W drugim rzucie zaczęłam ćwiczyć.

Tak naprawdę to sama jestem zaskoczona, że mi to tak gładko idzie, bowiem spodziewałam się, że po dwóch dniach mi się odechce i będzie „jak zawsze”. A nie jest. Ćwiczę i sprawia mi to naprawdę przyjemność. Powiem więcej, tak jak tydzień temu stękałam jak Chodakowska w Skalpelu kazała w pozycji leżącej podnieść najpierw biodra, a potem nogę i jeszcze nią ruszać od pionu do poziomu, tak dzisiaj rano zabrałam się za to bez gadania. Jasne, że mam dalej ciężkie te moje cztery litery, ale kurczę, już mam wrażenie, że się bardziej otwieram na wysiłek.

 

W trzecim rzucie na warsztat wrzucę jedzenie.

To nie jest tak, że ćwicząc pozwalam sobie na jakieś wielkie obżarstwa. Biję się w pierś, że w ostatni weekend sobie dość konkretnie pofolgowałam, ale nagrodą pocieszenia jest fakt,  że się tego wstydzę oraz to, że w dni pracujące od poranka do wieczoru odżywiam się raczej zdrowo i w sposób zbilansowany. Muszę jeszcze nad wieczorami popracować, bo jak takie dwa niedźwiadki jak my przysiądą przy Netflixie, to w ruch idzie większość zawartości szafek, w których chomikujemy jeszcze coś słodkiego. Te harce również się niedługo skończą, bowiem postawiliśmy sprawę jasno – jak ostatni batonik zostanie zjedzony, to żaden kolejny nie pojawi się na jego miejscu – po prostu nie będziemy już kupować słodyczy – czego oczy nie widzą, tego żołądek nie pożąda :) Co więcej, dzisiaj zrobiłam kolejny wielki krok i zdecydowałam się na zakup diety Vege na Vitalii, ale za pośrednictwem bebio. Dietę na samej Vitalii wykupiłam już w moim życiu dwa razy i niestety oba razy były dla mnie totalną klapą. Mówią, że do trzech razy sztuka, więc mam głęboką nadzieję, że teraz będzie lepiej:) Gdyby tego było mało, szarpnęłam się jeszcze potężnie na szejki z programu Juice Plus. Babka, która miała być moim doradcą i wsparciem najpierw dziko upierała się, że zanim zacznę je pić muszę zrobić tydzień detoksu, czyli żyć o warzywach, owocach i wodzie, a jak przyznałam się do moich weekendowych grzechów to przestała się w ogóle odzywać. Cóż, widocznie grzesznicy są traktowani gorzej w tym programie... Generalnie pomyślałam sobie „nie, to nie” i czekam na propozycje żywieniowe z Vitalii – przyszły poniedziałek będzie pełen niespodzianek :)

 

Motywatory:
Otoczyłam się szczelnie moim postanowieniem. Plan ćwiczeń wpisałam zarówno w kalendarz książkowy, jak i kalendarz Google. Co więcej, przygotowałam sobie papierową tabelę z comiesieczną rozpiską. Zrobiłam to z dwóch powodów. Po pierwsze po to, aby każdego dnia po treningu dumnie zaznaczać zielonym markerem, że założenie treningowe danego dnia zostało zrealizowane - powiem Wam, że jest to dla mnie równie emocjonujące jak dla dziecka otwieranie okienka w kalendarzu adwentowym - a może nawet bardziej, bowiem przy każdym kolejnym zaznaczaniu daty na kolorowo jestem z siebie coraz bardziej dumna :) Po drugie po to, żeby mnie te codzienne przypomnienia raziły i wprowadzały w stan skrajnego zawstydzenia jeśli kiedyś wpadnę na pomysł, żeby sobie odpuścić :)

Do tego ściągnęłam sobie na komórkę moje zdjęcie studniówkowe – jedyny raz w życiu wyglądałam wtedy jak milion dolców i jak sobie o tym przypomnę, to jakoś łatwiej mi ścisnąć pośladki, zęby, pięści i omijać regały z czipsami i slodyczami w sklepach.

Gdyby tego było mało, to jeszcze sobie zrobiłam listę odpowiedzi na pytania sugerowane w jednym z artykułów na Vitalii:

Co się stanie, jak schudnę?

Co się nie stanie, jak schudnę?

Co się stanie, jak nie schudnę?

Co się nie stanie, jak nie schudnę?

Uwierzcie mi – kilka linijek odpowiedzi, moment zadumy i power do dalszego działania:)

A! No i przygotowałam jeszcze jedną tabelę – cotygodniowych, poniedziałkowych pomiarów. Szyja, ramię, w biuście, pod biustem, w talii, w pasie, w biodrach, w udzie w łydce i na wadze. Juz dwa pomiary sumiennie zapisałam i nawet jeśli ze wszystkich pomiarów innych niż waga tylko jeden się zmienił to póki co nie zwracam na to większej uwagi – grunt to samozaparcie i konsekwencja w działaniu. Trochę mnie waga zaskoczyła, bo w drugim tygodniu była o 1 kilogram większa niż w pierwszym, ale pofolgowanie sobie w weekend miało tu stuprocentowy wpływ. Z drugiej strony, gdy dzień później zrobiłam mały eksperyment ważąc się trzy razy w różnych miejscach mieszkania i otrzymując wyniki od 9kg do 92 kg pomyślałam, że może nie byłoby głupim zainwestować w nową wagę:)

 

W każdym razie – oto jestem – jak Rambo w Rambo gotowa do walki!

13 stycznia 2014 , Komentarze (2)

Wraz z początkiem nowego roku pozstanowiłam w końcu przestać mydlić sobie oczy i uwierzyć w to, że ja też potrafię:) Kupiłam sobie "Rok z Ewą Chodakowską" i wpisuję rodzaje ćwiczeń jakie wykonuję oraz oceniam jakość mojego codziennego jedzenia. Nie wychodzi mi jeszcze pełna rezygnacja z makaronów i czasami czekoladek, ale jestem bardziej świadoma błędów, które popełniam i staram się je wykluczać. Co więcej, od dwóch tygodni jestem "na swoim" a więc jestem również Panią własnego koszyka w sklepie - daleko mi jeszcze do doskonałości, ale staram się nie zbaczać z drogi:)

"Boczki Tiffany" i wszelkiego typu Fitappy są fantastyczne:)

Trzymam za Was kciuki moi Drodzy Czytelnicy!!

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.