Prawie połowa drugiego tygodnia. Ciało zaczyna ze mną dyskutować, żeby nie rzec - wykłócać się. Ono nie lubi, żeby mu coś narzucać. Ma wymagania. Żelazne kaprysy i gumową dyscyplinę wewnętrzną. Chce poleżeć w wannie z książką, poleżeć na kocyku - z książką, poleżeć na kanapie z książką i winkiem, pobyczyć się rano z ciasteczkiem.... i jest okropnie rozczarowane, że mu tego odmawiam. I jeszcze te ćwiczenia, które je męczą, a potem wszystko je boli! Zgłupiałam chyba?! Nigdy nie zmuszałam go do tak regularnego wysiłku! Tłumaczę, że robię to, bo je kocham, ale ono tupie nogami i wrzeszczy. Znacie to? Pewnie, że znacie.
Sypiam za to jak zabita. Nie, żebym kiedykolwiek miała problemy z zasypianiem, ale teraz trąby na Sąd Ostateczny musiałabym wspomóc budzikiem. Wieczorem padam na łóżko i zasypiam w locie. Rano wypijam szklankę wody i sprawdzam, czy dam radę wstać. Kot mi nie ułatwia, bo kocha miziać się o poranku, udreptać mnie, wytrykać czółkiem... Za to jak już wstanę, dostaję szwungu... do kuchni, po kawę. Zgubny nałóg, ale jaki przyjemny!
I tak to idzie. Waga małymi kroczkami w dół. W treningach coraz lepiej idą mi...rozgrzewki. Chyba zacznę biegać na dworze (co ja tu wypisuję?!).
I zwracam honor pani psycholog. Z poślizgiem, ale wsparcie dostałam. Lepiej mi, bo przynajmniej nie czuję się traktowana z automatu.