- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
Ostatnio dodane zdjęcia
Znajomi (21)
Ulubione
O mnie
Archiwum
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 121762 |
Komentarzy: | 3687 |
Założony: | 31 sierpnia 2013 |
Ostatni wpis: | 3 listopada 2015 |
Postępy w odchudzaniu
Historia wagi
Moja aktywność - spaliłam 718 kcal
Nowy przepis na blogu - zdrowe podwójnie
czekoladowe cookies :)
Dobry wieczór, to jeszcze raz ja :)
Tym razem nie będę się rozpisywać, chciałam tylko poinformować, że dodałam nowy przepis na bloga - tym razem to pyszne, podwójnie czekoladowe ciastka bez mąki, oleju i cukru :)
Zapraszam serdecznie: http://wege-vita.blogspot.de/2014/04/podwojnie-cz...
:)
Studenckie, nie wege fotomenu i piekielny
poniedziałek...
Dobry wieczór!
Ale miałam dzień, ja dziękuję... W domu wszystko okay, ale tylko wsiadłam do pociągu i aż mnie cofnęło. Jezu, czy oni tam nigdy nie sprzątają? Smród taki, że mało nie puściłam pawia, co to będzie latem, przy 40 stopniach..? No ale dobra, trzeba się na nowo przyzwyczaić. Jadę. Na kolejnej stacji wsiada facet, taki typowy chlor. Oczywiście zajmuje miejsce centralnie naprzeciw mnie. Śmierdzi fajami na kilometr i to takimi fajami, co zbierają się na ubraniu tygodniami – no ohyda. Siada i zaczyna kaszleć. Poranna owsianka podchodzi mi do gardła. Nie bardzo jest jak zmienić miejsce, fajna podróż się zapowiada... Następnie sympatyczny pan otwarcie wyjmuje z trzymanej na podłodze torby produkt roboty jakości i zawartości nieznanej, zawinięty szczelnie w gazetę. Otwiera i zaczyna pić. A ja zaczynam panikować, bo mam strasznie złe wspomnienia związane z takimi właśnie aromatami – starych papierosów, niemytego ciała i na pół przetrawionego alkoholu. Chociaż normalnie jestem zła, jeśli nie mogę siedzieć sama (wiecie, jak to jest...:)), tego ranka modlę się, żeby ktoś się do mnie dosiadł. Owszem, kilka przystanków później dosiada się jakaś baba, ale w chwili, kiedy sympatyczny współpasażer zaczyna wkładać sobie do oczu brudne paluchy, próbując coś tam wyciągnąć, rezygnuje. Mnie jest słabo. Wgapiam się w telefon, patrzę z zacięciem a szybę, byle tylko na to nie patrzeć. Niestety, oboje jechaliśmy do Heidelberga, więc męczyłam się przez dobre pół godziny. Już wiedziałam, że tego dnia będzie ciężko.
Poszłam do instytutu. Wchodzę do pokoju dziennego i pierwsze co widzę to... pewna kazachska lesbijka, również mająca problemy z higieną osobistą (Jezu, jak można się nie myć?!), która kiedyś miała uczyć mnie rosyjskiego, ale wolała mnie podrywać :/ Unikam jak ognia, bo panna nie dość, że średnio pachnie, jest do tego tak wstrętna, że nie da się opisać, a tu taka niespodzianka... Udałam, że jej nie poznaję.
Zjadłam II śniadanie, poszłam na wykład (który okazał się fajny, ale nie chwalmy dnia przed zachodem słońca), później trochę pokręciłam się po kampusie, poszłam na obiad i w końcu znów w stronę dworca. Tak jak sobie obiecałam, chciałam przejść całą tę drogę piechotą. W stronę uczelni się udało, w drugą... Zabłądziłąm. W mieście, w którym studiuję od czterech lat. Kompletnie nie wiedziałam, gdzie jestem, próbowałam zdać się na orientację, ale to był właśnie mój główny błąd. Ula i orientacja. Poważnie, casem mam problemy ze znalezieniem drogi do domu z marketu, jak się za bardzo zaczynam zastanawiać, gdzie mieszkam. I to wcale nie jest żart. W końcu zapytałam policjanta (w Olsztynie nigdy bym się na to nie zdobyła – nie wiem, jak jest w innych polskich miastach, ale u nas lepiej zapytać o radę samego diabła...), czy idę mniej-więcej dobrze i on mnie pokierował. Jedyny pozytyw – wydłużyłam spacer i w ten sposób 7 km i 10 tysięcy kroków zaliczyłam bez problemu ;)
Na dworcu polazłam do Rossmanna, kupiłam sobie bazę pod lakier i dwie sole do kąpieli i o mało nie spóźniłam się na pociąg.
Dopiero kiedy byłam już w swoim miasteczku i przechodziła koło banku, zaświeciło dla mnie pierwszy raz tego dnia słoneczko. Z naprzeciwka szedł Pan. Gapił się na mnie niemiłosiernie, więc odwzajemniłam spojrzenie. A pan tak ładnie się do mnie uśmiechnął... aż się obróciłam ^^ Przystojny pan ^.^ Szłam kurna potem taka zadowolona do domu, jakby nie wiem, co się stało, wiecie jak to jest ;-) W domu przejrzałam się w lustrze i stwierdziłam, że miał rację, bo dzisiaj w ramach wyjątku nieźle wyglądałam ;) A nieczęsto mi się zdarza...
Dobra, koniec tych zachwytów, chociaż nie powiem, poprawiło mi to humor J Lecimy z fotomenu. Dziś było nieco ciężej, bo musiałam zabrać mangiare ze sobą na uczelnię, a nigdy wcześniej tego nie robiłam. Moje menu na dniach będzie się składało z samych eksperymentów, muszę sprawdzić co działa a co nie, jak pakować i w ogóle, tak że proszę o wyrozumiałość ;)
Na śniadanie była
owsianka. Również eksperymentalna, bo nie miałam szpinaku, a koniecznie
chciałam czegoś do niej dorzucić. Dodałam więc... sałaty. O ile szpinaku w
owsiance kompletnie nie czuć, o tyle sałatę już tak :P Ale doprawiłam mocno,
dodałam miodu, wiórków i aromatu rumowego i poszło, była nawet niezła ;) Kolor
ma dziwny, bo to była zielona i czerwona sałata (i kiwi), a wiecie, co się
robi, jak się połączy czerwony i zielony...
II śniadanie to
wiśniowa activia z otrębami (otręby widać w tym maleńkim słoiczku na sos w
pudełku, wsypałam sobie później bezpośrednio do jogurtu), a do tego pół pszennej tortilli z sałatą, kapustą, marchewką,
odrobiną sera i wegańskim chorizo:
Obiad to
meksykańskie warzywa na patelnię (duszone, bo nienawidzę smażonych dań na
zimno) z kuskusem i kilka liści sałaty. Nawet niezłe, szczególnie po tym jak
dodałam polskiej przyprawy do fajity ;)
Podwieczorek to
sałatka z kapusty (teraz codziennie będzie kapusta, bo kupiłam jedną tackę, ale
tylko ja ją jem, więc trochę to trwa...) i jabłko pływające w cynamonie.
Dosłownie. Zakochałam się w cynamonie bez pamięci. Zauważyłyście, że cynamon
sam w sobie jest słodki? Mniam!
Kolacja to paczka
paluszków surimi, które od czasu do czasu lubię sobie zjeść, bo są niezłym
żródłem białka, a nie zawsze mam wieczorem ochotę na tuńczyka ;) Do tego sos
Worcestershire.
Dziś rano dziękowałam sama sobie, że zrobiłam ten plan posiłków na cały tydzień. Wiecie jaka to ulga, kiedy nie trzeba się zastanawiać zaraz po wstaniu co ugotować? J Jutro obiad będzie nieco bardziej skompl... chociaż nie, w zasadzie też będzie szybki J Ale o tym jutro J
Po kolacji trochę sobie jeszcze poćwiczę, spróbuję te ½ h. Wczoraj zrobiłam rozgrzewkę z Mel B (5 min.), ręce z Mel B (10 min.), boczki z Tiffany (10 min.) i rozciąganie z Mel B (5 min.) – razem ok. 30 minut. Dziś ten 7-km spacer, do tego 30 minut czegoś tam (postaram się zrobić boczki, brzuch z Rebeccą Louise i może ćwiczenia na klatę) – mam nadzieję, że wagowo wreszcie coś się ruszy ;)
Tymczasem idę zobaczyć, co muszę na jutro przygotować. O ile dziś miałam na 11:15, jutro niestety na 09:15, ale idę tylko na 2 godziny. W przyszłym tygodniu nie będzie tak różowo, bo mam 3 wykłady, przy czym między 13:00 a 18:00 mam okienko... :/ Mam nadzieję, że jutro okaże się, że w to miejsce wpadnie coś z chorwackiego, bo mnie chyba szlag trafi. A jutro właśnie mają ustalać terminy chorwackiego językoznawstwa. Jak ja kocham swoją uczelnię...
Dobra, wystarczy, idę trochę poczytać "Czarnego Anioła" Mastertona, a później będę ćwiczyć J Trzymajcie się cieplutko, buziaki J :*
Małe wege fotomenu, ważenie i dwie piosenki na
poprawę humoru :)
Dobry wieczór!
O dzisiejszym
dniu najchętniej bym zapomniała. Przede wszystkim w końcu nie wytrzymałam i
wlazłam na wagę. Miałam to zrobić jutro, ale nie ważyłam się już ok. 3 tygodni
i stwierdziłam, że 1 dzień naprawdę nie zrobi różnicy. Waga spadła o... 300g :/
Nie, nie cieszę się ze spadku, bo to żaden spadek. Przez 3 tygodnie 300 g? No
bez przesady. Zauważyłam co prawda, że nie chudnę, ale nie wiedziałam, że jest
aż tak źle...
Dziś od razu zmniejszyłam więc porcje (poza śniadaniem, i w ogóle starałam się nie wprowadzać od razu drastycznych zmian) i starałam się sporo ruszać. Mój problem przez ostatnich kilka tygodni, no powiedzmy przez ponad tydzień, polegał niestety na jedzeniu 4 razy dziennie dość sporych porcji. Na takie jedzenie można sobie pozwolić przy stabilizacji, ale na pewno nie na diecie. Od jutra jadę więc z 5 małymi porcjami, tak jak na początku. Poza tym chcę więcej chodzić, dystans od dworca do instytutu to jakieś 3 km, dwa razy dziennie... Może się udać. Poza tym mniej owoców, więcej warzyw. Bardzo lekkie kolacje. 3 główne posiłki, 2 małe. Nie podjadanie mentosów i innych cukierków. No i co najmniej 30 minut ćwiczeń siłowych dziennie (poza tymi spacerami, w weekendy będę też jeździć rowerem). Szlag... Aha, będę się ważyć co tydzień, nie co dwa, zawsze w poniedziałki. Jutro już nie będę, bo bez sensu, ale w Lany Poniedziałek już tak. Świąt się nie boję, bo planujemy grilla, zresztą nie będę gotować nic specjalnego, tylko pokoloruję jajka J
Byliśmy dziś w ogrodzie. Odwłok nadal mnie boli, choć może nie tak jak wczoraj, ręce zresztą też. Nie bardzo miałam dzisiaj siłę, moja aktywność polegała na posprzątaniu całej kuchni, ponad godzinnym prasowaniu, sprzątaniu swojego pokoju i zasuwania przez niecałą godzinkę z grabiami po ogrodzie. Boli mnie głowa i w ogóle przez większość dnia byłam głodna – uczucie, którego nie zaznałam od dłuższego czasu, a może powinnam...
Zrobiłam plan posiłków na cały tydzień, ale zaraz trochę go odchudzę. A propos posiłków, oto maleńkie fotomenu. Było mało oryginalnie, więc dań, które znacie na wylot, nie fotografowałam J
Śniadanie (07:30): owsianka taka jak wczoraj i przedwczoraj, czyli papaja i mango, na szczęście te owocki już mi się skończyły, więc jutro będzie coś innego J Do tego pół czekoladowego ciastka z avocado własnej roboty (zdjęcia w poprzednim wpisie).
II śniadanie (10:30): jabłko z cynamonem, wiśniowa activia z otrębami, drugie pół ciastka J
Obiad (14:00): groszek z marchewką i jajkiem, resztka wegańskiego grillowego miksu. Danie wyjątkowo niefotogeniczne i jeszcze to idiotyczne jajko tak się głupio rozbełtało... Nic to, wstawiam mimo wszystko.
Podwieczorek (17:00): surówka z białej i czerwonej kapusty z marchewką, selerem naciowym i własnoręcznie robionym sosem cezar, do którego następnym razem dodam mniej musztardy, a więcej jogurtu J
A tu jeszcze zdjęcie plenerowe, bo sałatkę jadłam w ogrodzie ;)
Kolacja (19:20), której nie chciałam jeść, ale autentycznie byłam głodna: jakieś pół papryki. Nie fotografowałam, bo jadłam w biegu J
Co poza tym? Jutro na uczelnię... Mam nadzieję, że to ostatni semestr, bo chociaż lubię slawistykę, to germanistyki nienawidzę, a to właśnie mnie czeka w tym semestrze. A muszę ten szajs studiować, bo taki jest w Niemczech popieprzony system. Chyba nie będę się bawić w magistra (o, przepraszam – Master of Arts), bo nic mi ten papierek nie da. Wolę zrobić licencjat i zdobyć jakieś konkretne wykształcenie, choćby kucharskie czy fryzjerskie...
Chwilowo przechodzę jakiś kryzys, mam nadzieję, że niedługo mi przejdzie, że jak się czymś zajmę, to nie będę miała czasu na głupoty ;) Ale nie tylko o studia chodzi, nie mogę zejść poniżej tych cholernych 85 kg i to też mnie drażni. Absolutnie nie zamierzam się poddawać, powiedziałam sobie, że nigdy już nie wrócę do wagi 100 kg, poza tym zbyt wiele wysiłku włożyłam w stratę tych kilkunastu kg, żeby teraz po prostu się poddać. Ale zła i tak jestem :) Nawet te dzisiejsze zdjęcia nie powalają...
Dobra, nie marudzę już, idę poczytać i posłuchać mojego ukochanego Andy'ego Williamsa ^^ Uwielbiam jego głos, nikt mnie chyba tak nie odpręża, a jeszcz jak sobie przypomnę, jak wyglądał... Ach! ^^ Stareńka to muzyka, ale taką właśnie uwielbiam J Zresztą ja w ogóle kocham muzykę J
Tę jedną piosenkę na pewno znacie (każdy ją zna), a w jego wykonaniu w ogóle jest przepiękna...
...a tę dopiero dzisiaj odkryłam, straszni pozytywnie na mnie działa i ma śliczną melodię J
Trzymajcie się cieplutko, buźka! ^^
Wielkie fotomenu z dwóch dni i cierpienia młodej
Uli... :)
Dobry wieczór!
Cały wczorajszy dzień spędziliśmy w ogrodzie – od 12.00 w południe do 19.30 i prawie przez cały czas pracowaliśmy. Mimo ogromnego wysiłku i mnóstwa zajęć nie obyło się u mnie bez grzchów dietowych, tak naprawdę chyba pierwszy raz od czasu rozpoczęcia diety. Najpierw wypiłam 2 małe piwa (które ani mi nie smakowały ani nie zrobiły dobrze... już nie powtórzę tego numeru, alkohol mi szkodzi i to bez względu na ilość), a później oczywiście miałam gastrofazę. Do przepisowego obiadu dołożyłam więc świeżutką, pachnącą, białą, chrupiącą bagietkę, zjadłam może kawałek wielkości zwykłej bułki. Tak tam leżała i patrzyła na mnie... Nie mogłam się powstrzymać. Z jednej strony byłam na siebie zła, i za ten browar i za tę bułkę, ale później sama sobie dziękowałam, że jednak zjadłam więcej (nawet, jeśli nieprzepisowo), bo chyba bym nie wydoliła, taki był zapiernicz. Przez większość dnia latałam z ogromnym kilofem (na moje oko ważył z 7-8 kg), wybijałam nim z ziemi kamienie i korzenie, które później wyrywałam i przerzucałam w inne miejsce. Przewaliłam spokojnie ze 150kg kamieni, wymachów kilofem, od którego w końcu mdlały mi ręce, nawet nie liczyłam. Poza tym latałam z grabiami i szpadlem, od czasu do czasu z piłą... Na szczęście tym razem najgorszym, co spotkałam na przyszłych grządkach były glisty wielkości wężą boa i ewentualnie stonogi, bo jak byliśmy tam ostatnio, to walczyłam przeciw pokrzywom i jakimś cholernym roślinom pnącym z takimi kolcami, że nawet rękawiczki nie pomagały. E stwierdził wczoraj, że wyglądam jak Rambo, ja uważam, że raczej tak, jakby mi ktoś wpieprzył – taka jestem podrapana J
Wczoraj wskoczyłam od razu do gorącej wody i kąpałam się ponad ½ h, ale jak dzisiaj rano wstałam... Au... Nie wiem, co sobie zrobiłam, ale siedzenie w półkuckach przez kilka godzin raczej mi nie służy. Dupa mnie boli i to dosłownie, nie wiem, czy naciągnęłam sobie jakiś mięsień w pośladku czy ki... W każdym razie ledwo chodzę, a i siedzieć za bardzo nie mogę. Bolą mnie też strasznie poduszki dłoni od tego kilofa. Kurna, jak tak się zastanowię, to on był większy ode mnie, cud, że jeszcze nie wyglądam jak Pudzian, chociaż jak tak dalej pójdzie, to kto wie... ;)
Mimo wszystko jestem super szczęśliwa, bo wiecie – to w końcu ruch, w dodatku na słoneczku, na świeżym powietrzu, no luksus. Przed nami jeszcze dużo pracy, ale dziś zrobiliśmy sobie przerwę. E też ledwo chodzi, normalnie jak dwoje emerytów.
Lecimy z fotomenu z ostatnich dwóch dni:
11.04.14:
Śniadanie
(07:30): tropikalna owsianka z mango, truskawkami, papają i wiórkami
kokosowymi, kilka orzechów. Ma dziwny kolor, ale smakuje bołędnie ^^ Do tego czekoladowe ciasteczko z avocado.
II śniadanie
(11:00): mini owocowa sałatka, truskawkowa activia z siemieniem lnianym, a do
tego ½ kromka pumpernikla z
ogórkowo-fetową Philadephią, pomidorem i wędliną sojową, a druga połowa z
jajkiem na twardo i... majonezem :P Zwykłym, żadnym tam light. No ale bez
przesady, ile go tam było J
Obiad (16:00): warzywa grillowane w ognisku, sałatka z mozarellą, malutkie czosnkowe krewetki i wegański mix grillowy. Do tego ta nieszczęsna bagietka, której jednak nie fotografowałam ;)
Kolacja (19:15): jabłko. Chyba wszyscy wiedzą, jak wygląda jabłko J W ogóle to nigdy nioe lubiłam jabłek, a ostatnio mam na nie takie parcie, że aż się sama dziwię. Jak raz dziennie nie zjem jabłka, to jest od razu nie halo. Uwielbiam! ^^ A może to po prostu taki sezon..?
12.04.14
Śniadanie
(07:30): powtórka z wczoraj, bo było fajne J Trochę więcej mango, trochę mniej papai i
truskawek, dlatego taka blada. Ale pyszna ^^ Poza tym dwa kawałki mojego
czekoladowo-fasolowego zakalca J
II śniadanie
(10:45): ½ jabłka (później obficie posypałam je cynamonem), truskawkowa activia
z siemieniem (mam teraz takie, co się nazywa "geschrottet", w wolnym
tłumaczeniu "zmiażdżone", bo pisałyście, że połykanie go w całości
nie bardzo ma sens), kromka pumpernikla z Philadelphią, mozarellą, pomidorami,
sałatą i oliwkami.
Obiad (14:30):
wynalazek właśny :P Jako że miałam od wczoraj sporo cukinii i bakłażana,
zrobiłam spontaniczną, orientalną marynatę i po kilku godzinach wrzuciłam
warzywa na patelnię grillową. Wyszło pyszne i chyba wrzucę przepis na bloga J Do tego odgrzane curry sprzed kilku dni (dlatego
wygląda tak mało apetycznie, chociaż zapewniam, że było przepyszne) i surówka z
różnych kapust... Yyy, z różnych rodzajów kapusty J i marchewki z kupnym(!) sosem francuskim, który –
choć mało zdrowy – uwielbiam. Teraz wyczaiłam w internecie podobny przepis, więc niedługo postaram się robić go sama :)
Kolacja (18:45) sałatka z różnokolorową papryką, pomidorami, fetą, czerwoną cebulą, czarnymi i zielonymi oliwkami, z jajkiem i tuńczykiem. Mało fotogeniczna, ale pyszna ^^
Co poza tym? Od poniedziałku szkoła... Dziś trochę poplanowałam posiłki na następne dni, bo w niedzielę w Niemczech wszystko pozamykane, więc nie ma szans na zakupy. A i w poniedziałek nie będę miała czasu latać. Zrobiłam sobie listę na cały tydzień, żeby to miało ręce i nogi, poza tym muszę uwzględnić, że czasem będę na uczleni naprawdę od rana do wieczora. Ale zawzięłam się, że nie będę niczego jeść w kantynie i niczego kupować na mieście – zobaczymy, co wyjdzie z tego postanowienia J
Dziś kompletnie nie mam siły na żadne ćwiczenia – może nawet nie o siłę, ale o ten potworny ból chodzi. Ćwiczenia więc sobie daruję, zresztą jutro znów chcemy jechać na działkę. Poprasuję tylko, bo dziś na potęgę piorę, wolę się z tym pobujać teraz niż w tygodniu, kiedy i tak będę miała sporo na głowie. Byłam dzisiaj na zakupach jedzeniowo-kosmetycznych i poza jabłkami, płatkami orkiszowymi (niemieckie płatki owsiane są jakieś do dupy), jogurtami, surimi, kapustą i tysiącami innych rzeczy kupiłam sobie malinowy peeling do mycia twarzy, balsam Dove (której to firmy nie lubię, ale ten pachnie genialnie) do skóry jakiejśtam, kokosowo-hibiskusowy i marakujowo-malinowy żel pod prysznic i balsam z rokitnikiem i cytryną. Zapachy po prostu tak obłędne, że aż musiałam się pochwalić :P
Nie wiem, jak będzie z częstotliwością kolejnych wpisów. Na pewno będę zbierać dla Was zdjęcia, natomiast jednym problemem będzie czas, a drugim brak internetu. Ciągle jadę na transferze z komórki, a normalny internet będę miała dopiero po Świętach. Nie zapomnę o Was na pewno i jak już net będzie śmigał z prędkością 25 mega na sekundę (ha ha ha, już to widzę, ale tak napisali w umowie), będę do Was pisać codziennie i obiecuję nie zanidbywać Waszych pamiętników, choćby się paliło i waliło J
Tymczasem
trzymajcie się cieplutko i do napisania! ^^
Wielkie wege fotomenu i kolejne dwa przepisy na
blogu! ^^
Dobry wieczór!
Dziś nie mam Wam wiele do zakomunikowania, więc będzie krótko J Tyle tylko, że dopiero wróciłam z ogrodu i padam na pysk J Harowałam przez 2,5 h, a jutro powtórka i grill ^^
Lecimy z fotomenu:
Śniadanie (07:45): owsianka budyniowa z wiórkami i jagodami goji, do tego kawałek przedziwnego fasolowego ciasta, które mimo że kompletnie mi nie wyszło (ewidentnie się zrobił zakalec), było całkiem smaczne. Chciałam zjeść 2, ale nie miałam już miejsca, więc drugi kawałek powędrował z powrotem do pudełka. Wypieki to jednak nie moja specjalność :P Nie zostałam też fanką budyniowej owsianki, bo po prostu nie lubię owsianki na ciepło, a poza tym wolę owocowe warianty J
II śniadanie (11:10): sałatka owocowa z melona, papai, truskawek, mango, kiwi i physalis (pojęcia nie mam jak to się po polsku nazywa). Do tego truskawkowa activia z siemieniem lnianym i sosem malinowym (mrożone maliny podgrzewane przez 1 minutę w mikro).
Obiad (14:15): szybkie warzywne curry (warzywa na patelnię, cieciorka z puszki, trochę świeżych warzyw, makaron ryżowy), do tego surówka z pekinki z dressingiem malinowo-balsamicznym. Danie mało fotogeniczne, ale smakowało fantastycznie ^^
Kolacja (17:40): w plenerze (dlatego i zdjęcie robione w biegu): sałatka caprese.
Poza tym byłam dzisiaj u lekarza. Poza tym, że mam leciutką anemię, niczego nie wykrył. I znowu jestem w czarnej dupie, dostałam kortyzon (znowu!) i mam iść do dermatologa. A mi się chce...
Tymczasem przygotowałam dla Was dwa nowe przepisy: na szybką sałatkę z fasoli i soczewicy i truskawkowe smoothie. Mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu :) Ja teraz pogapię się, co u Was, a później pogram sobie w Wii :)
Trzymajcie się cieplutko! ^^
Wielkie wege fotomenu i kolejne przepisy na blogu
:)
Dobry wieczór! J
Ostatnie dwa dni upłynęły pod znakiem innych aktywności fozycznych ;) Bez skojarzeń proszę, po prostu nie robiłam żadnych specjalnych zestawów ćwiczeń (no dobra, w poniedziałek ćwiczyłam boczki i ręce), ale prawie nie miałam czasu usiąść, więc w zasadzie pozytywnie. Okazało się, że możemy przejąć ogród, co oznacza... że od jutra zaczyna się koszenie, czyszczenie i kopanie grządek, a jak wszystko dobrze pójdzie, to w przyszłym tygodniu będziemy sadzić roślinki! ^^ Jaaaa, jak sobie pomyślę, że będę miała własną sałatę, pomidory, czy marchewki, gęba sama mi się śmieje J I zioła, i młode ziemniaczki i krzaczki porzeczek, malin, agrestu... Juhuuuuu!
Lecimy z fotomenu z ostatnich dwóch dni:
08.04.14:
Śniadanie: mocno
spóźnione, bo musiałam iść na czczo do lekarza (pobierali mi krew) i miałam
termin o 08:30, a do gabinetu weszłam o 09:30 :/ Śniadanie zjadłam w końcu o
10:00, tym razem była to owsianka piernikowa (sorry za brak zdjęcia, ale aż mi
było niedobrze z głodu, zresztą była w mało fotogenicznym słoiku).
Żelazo było w porządku, hemoglobina, która miała być na poziomie 12 była na poziomie 11,9, poza tym wszystko okay. Znaczy się raczej zdrowo się odżywiam ^^ To dla m,nie tym większy sukces, że przecież taki ze mnie specjalista ds żywienia jak z koziej dupy trąba, a mimo wszystko udało mi się przejść na wegetarianizm bez rujnowania sobie organizmu J Jutro znów mam iść na 08.30, ale tym razem nie na czczo, więc będzie okaz. Chciałabym się dowiedzieć, dlaczego mimo dobrych wyników mam tak koszmarnie suchą skórę na rękach i na suatch...
II śniadanie
(13:00) to kromka pumpernikla z ogórkowo-fetową Philadelphią i wędliną sojową,
a do tego najlepsza sałatka, jaką jadłam w życiu: świeże mango, kiwi i papaja
na jogurtowej kołderce (truskawkowa activia) z sieminiem lnianym, orzechami i
wiórkami kokosowymi. Jezu, jakie to było pyszne, a w papai, którą jadłam w tej
postaci pierwszy raz w życiu zakochałam się na zabój. Pycha!
Obiad (17:00) to
soczewica w sosie pomidorowym z własnoręcznie robionym serem panir, dwa jajka
sadzone (smażę z obu stron, bo nienawidzę płynnego żółtka ani w ogóle niczego
płynnego w jajku. Ble!), wegetariański gyros i kuskus.
Kolacja (20:00)
to różnej maści warzywa z Philadelphią i jakimś spontanicznym dipem ze
wszystkim możliwym w środku na bazie jogurtu naturalnego.
09.04.14:
Śniadanie: nareszcie o normalnej porze (07:40) to znów piernikowa owsianka (przepis tutaj), która bardzo mi posmakowała, tym razem ze zdjęciem J Do tego podwójnie czekoladowe i megawilgotne (Jezu, jak to brzmi...) ciasteczko bez mąki i cukru na bazie avocado. Robiłam już po raz drugi i po prostu uwielbiam!
II śniadanie
(11:15): powtórka z wczoraj, no było przepyszne! Mango, papaja, kiwi, do tego wiórki kokosowe, a to wszystko na jogurtowej
kołderce z siemieniem lniamym.
Obiad (15:15):
Kuskus z soczewicą w sosie pomidorowym z wczoraj, warzywa na patelnię, surówka
z pekinki z sosem balsamiczno-malinowym (surówki zjadłam dwie takie porcje, nie były duże, chociaż na zdjęciach może wyglądają):
Kolacja: Omlet z
dwóch jaj z warzywami, odrobiną sera feta i wędliną sojową J
W ogóle to mam
wrażenie, że za dużo jem. Może nawet nie jeśli chodzi o kcal, ale po prostu
objętościowo. Nie przejadam się i tak naprawdę jak się zastanowię, to nawet nie
jestem porządnie najedzona (w sensie – nie czuję jakiegoś balastu w żołądku, ot
– zabijam głód i mam przez jakiś czas spokój). Pewnie po prostu mi odwala, bo
dopiero za kilka dni mogę się zważyć :/ Wszystko przez urlop i przez to, że nie
miałam przy sobie swojej wagi – innym nie ufam. Mam nadzieję, że pokaże chociaż
85, wtedy będę miała potwierdzenie, i że w Polsce schudłam i że nie odrobiłam
tego w Niemczech... Ale z drugiej strony jedyne grzechy to cukierki (7 kcal w
jednym), których jem dziennie powiedzmy 3-4 i wciąż spożywana w nadmiernych
ilościach guma do żucia. Trochę ostatnio zaniedbuję ćwiczenia, bo po prostu nie
codziennie mam na nie siłę, ale mimo wszystko staram się nie siedzieć na
odwłoku, tylko spędzać czas jakoś aktywnie. Dobra, będę się starała nie
zamęczać, zobaczymy w poniedziałek co pokaże waga.
Poza tym dodałam na bloga nowe przepisy: poza piernikową owsianką są to zupa-krem z pomidorów z czerwoną fasolą i soczewicą i kolejna owsianka, tym razem ze szpinakiem i mango :)
Tymczasem idę się pobyczyć. Zaczęłam wczoraj czytać "Brylant" Mastertona i ciągnie mnie jak magnes przez cały dzień :) Później spróbuję zrobić boczki z Tiffany i klatę oraz brzuch z Rebeccą Louise :)
Trzymajcie się cieplutko! :*
Wielki powrót, ogromne fotomenu i pierwsze
przepisy na blogu! ^^
Dobry wieczór! :)
Przepraszam, że tak długo mnie nie było, ale nie mam jeszcze internetu w domu... Podróż minęła spokojnie, dietowo okay, zresztą menu opisywałam w poprzednim poście :)
Mimo braku postów, starałam się do Was regularnie zaglądać. Trudno jednak robić cokolwiek na Vitalii z poziomu telefonu komórkowego, a jak już wspominałam, musiałam oszczędzać transfer, więc nie zawsze mogłam być na bieżąco.
W tym czasie spędziłam przemiłe chwile z moim E, w którym znów jestem zakochana jak na samym początku ^^ Co kilka tygodni rozłąki potrafi zdziałać, nawet sobie nie wyobrażacie... ;) W każdym razie powróciłam pełna energii... i chyba faktycznie chudsza, bo po prostu teraz sama zaczęłam to widzieć. Walczę więc dalej, a waga niech sobie powolutku leci dalej tak jak leciała. Dużo szybciej nie musi, bo nie mam ochoty bać się powrotu do 100 kg...
Obiecałam, że będę skrupulatnie zapisywać i fotografować posiłki i obietnicy dotrzymałam :) Nie zrobiłam co prawda zdjęcia pierwszej w domu owsiance (E., który nie normalnie nie wstaje przed południem cały radosny wpadł do kuchni o 8 rano i tak mnie zaskoczył, że kompletnie zapomniałam o zdjęciu :)), ale widziałyście ją tyle razy, że chyba tragedii nie ma ;) Inne posiłki uwieczniłam, udało mi się też dodać kilka pierwszych przepisów na bloga, do czytania którego serdecznie zapraszam :D
Oto adres: www.wege-vita.blogspot.com
Na razie fotomenu z kilku ostatnich dni plus krótkie info co do mojej działalności ;)
Część przepisów jest już na blogu. Jeśli jesteście zainteresowane czymś, co ostatnio jadłam, a czego nie ma na blogu, dajcie znać, na pewno dodam przepis :)
03.04.14:
Śniadanie: owsianka z bananem, musem z orzechów arachidowych i truskawkami (przepis).
II śniadanie: owocowe, puchate pancakes z truskawkami i suszonymi morelami (przepis tutaj)
Obiad: brązowy ryż, fasolka szparagowa z fetą i warzywami, po przepis (oczywiście po polsku) również zapraszam na bloga :)
Kolacja: Tradycyjnie zielony koktajl, o który tyle razy pytałyście w komentarzach. Przepis oczywiście na blogu.
Aktywność fizyczna:
30 minut ćwiczeń na ręce przeplatanych cardio. Na więcej nie miałam jeszcze siły.
04.04.14:
Śniadanie: znów owsianka z bananem, truskawkami, orzechami (różnymi i w całości, ale blender i tak wszystko zgniótł ;)), łyżką otrębów i siemienia lnianego
II śniadanie: kolejny kulinarny eksperyment własnego pomysłu, czyli waniliowo-kakaowe puchate pancakes (ostatnio zakochałam się w tego typu plackach!) - przepis dodam niedługo na bloga.
Obiad: 40 g razowego makaronu z własnoręcznie robionym pesto i kolorową surówką (przepis dodam niedługo)
Kolacja: Jak zwykle zielony koktajl
Aktywność fizyczna:
cały dzień byłam w drodze, a przy wieczornym prasowaniu po prostu padłam, więc mimo że nie było konkretnych ćwiczeń, dzień zaliczam do raczej udanych.
05.04.14:
Śniadanie: Tak jak poprzednio, czyli truskawkowo-bananowa owsianka z siemieniem i otrębami, przy czym dziś dorzuciłam do niej garść sałaty i kilka listków mięty.
II śniadanie: pół wiosennej tortilli pszennej (nie mogę nigdzie dostać pełnoziarnistej) – na zdjęciu jest cała, ale powstrzymałam się i zjadłam tylko pół, do tego kolorowa surówka.
Obiad: miała być jabłkowo-cynamonowa zapiekanka ryżowa. Miała. Zamiast jednego dodałam dwa jajka i okazało się, że mam za dużo ciasta, ewentualnie za małą formę do pieczenia :/ Wyszło z tego coś, co dało się zjeść, ale co definitywnie nie powinno znaleźć się na patelni. Chyba że to olej kokosowy wszystko zepsuł. W każdym razie nie będę się teraz wyrywać z przepisem, spróbuję to zrobić jeszcze raz (bo ma potencjał) i dopiero wtedy narażę Was na gotowanie ;) Mimo wszystko dodaję zdjęcia.
Kolacja: nareszcie coś innego, bo na koktajl już nie mogłam patrzeć :p Ile można... Tego dnia miałam potworną ochotę na sałatkę, ale miałam w domu tyle warzyw i pomysłów, że w końcu zrobiłam mini-talerz sałatkowy. Nic wypasionego, ot sałatka z czerwonej fasoli, pora, pomidorków koktajlowych i mozarelli z dressingiem balsamicznym, garść kiełków (których po tej aferze sprzed dwóch lat mimo wszystko trochę się boję) i kilka plasterków sałatki buraczkowej (ze słoika, gotowej do spożycia i przepysznej). Najadłam się i byłam bardzo zadowolona ;)
Aktywność fizyczna:
13,5km na rowerze (godzina jazdy). Muszę dodać, że na cholernie niewygodnym rowerze. Ten, na którym jeździłam do tej pory właściciel nagle postanowił zabrać do Chorwacji, akurat jak ja byłam na urlopie w Polsce. Mało się nie rozpłakałam, jak mi E powiedział, bo nienawidzę robić cardio w domu i miałam nadzieję odbić to sobie na rowerze, a tu dupa. W garażu stał jednak drugi rower, bez powietrza w kołach i w ogóle średnio wyglądał. Ale góral i w ogóle... Zapytaliśmy znajomego, czy mogłabym nim jeździć (on i tak go nie używa, a u nas tylko zajmuje miejsce) no i spoko. Nie wiem, kto robił dizajn, ale po 3 minutach myślałam, że odpadnie mi dupa. Siodełko ma chyba wykute w kamieniu, w dodatku jest potwornie wąskie, poza tym kierownica była za nisko, tak że pracowały mi też ręce (dobrze) i miałam ciągle dziwnie wygiętą szyję (źle). Aha, na łańcuchu nie było zabezpieczenia, tak że jeansy elegancko o niego szorowały (nawet nie próbowałam zakładać dresów, bo są za szerokie,m wkręciłyby się w łańcuch, ja bym poleciała na ryj i tak by się skończył dzień dziecka). W dodatku cały czas była ładna pogoda, a akurat tego dnia musiało się rozpadać. Nic to, walczyłam dzielnie i jeździłam mimo deszczu.
- chest and back workout z Rebeccą Louise
- 9 exercises for a flat stomach, też z Rebeccą Louise :)
- ręce z Mel B – pierwszy raz od początku do końca z puszkami mleka, myślałam, że mi ręce odpadną, ale wytrzymałam :)
boczki z Tiffany – robiłam pierwszy raz, bo wcześniej na samym początku zawsze łapała mnie kolka, zresztą tym razem też, ale ćwiczyłam wolniej i szybko przeszło. Dwa dni mnie w bokach rypało ;)
06.04.14:
Śniadanie: zielona owsianka z kiwi i brzoskwinią. Ciągle jeszcze męczyłam się z kupionymi przez przypadek błyskawicznymi płatkami owsianymi, których po prostu nie lubię.
II śniadanie: pół tortilli z dnia poprzedniego i truskawkowe smoothie.
Obiad: zupa pomidorowa z makaronem ryżowym. Zabrałam ze sobą w kubeczku termicznym. Niestety się nie najadłam i ukradłam E kawałek białej, pysznej bagietki :P Taki tam, 2,5 cm grubości. Był przepyszny...
Kolacja: Wróciłam do domu głodna jak wilk (o szczegółach napiszę niżej) i trochę za dużo zjadłam: fasolową sałatkę ze słoiczka (sama przygotowałam), sałatkę z buraczków, trochę Mexican Mix Bonduelle'a, jajko na twardo i kilka oliwek. Do tego mnóstwo kiełków. Wiem, nie utyję, bo i nie ma od czego, ale dużo tego było... W tle widać mój bukiet bzu, musiałam się pochwalić :)
Aktywność fizyczna:
Rano posprzątałam kuchnię, a o 14.00 pojechaliśmy z E na działkę :) Działka należy do kolegi, który wyjechał z Niemiec i szuka jelenia, który by ten ogródek od niego przejął... i chyba znalazł, bo jesteśmy zachwyceni. Działka jest strasznie zapuszczona, od dobrych dwóch lat nikt tam niczego nie robił, ale ma domek, w tym domku naczynia, krzesełka, łóżko polowe... Do tego tarasik 5x5 m2 pod dachem, stoły, grill... Drzewka owocowe (czereśnie albo wiśnie, nie jestem pewna, jabłonie, chyba brzoskwinie i mirabelki...), ogromny trawnik i mnóstwo miejsca na własny ogródek, o którym od lat marzę ^^ E też by się chętnie pobawił i akurat mieliśmy okazję sprawdzić, ile to roboty i czy w ogóle nam się podoba. On zamiatał gałęzie, igliwie i kurz z tarasu, a ja latałam z grabiami (chyba z 6 kg ważyły...) po całym ogrodzie i grabiłam liście. Oprócz koszmarnego bólu mięśni z dnia poprzedniego (Tiffany, I love you! i moja dupa...) nabawiłam się odcisków i bólu ramion :D Ale byłam zachwycona! Słoneczko świeciło, ponad 20 stopni, kilka godzin roboty, a efekt po prostu piorunujący. Na końcu jeszcze popaliliśmy liście, więc pachniałam ogniskiem :)
Dlatego właśnie wróciłam do domu taka głodna – rano ta kuchnia, pół dnia stania przy garach, a później ogród... :)
Na inne ćwiczenia nie bardzo miałam siłę :P Kolację zjadłam trochę po 20.00, a po 23.00 już leżałam w łóżeczku. Gorąca kąpiel w soli o zapachu pomarańczy gówno dała i następnego dnia w ogóle ledwo łaziłam ;)
07.04.14
Śniadanie: zielona owsianka z mango.
II śniadanie: no cóż... było niestety spore, bo poprzedniego dnia byłam zwyczajnie głodna, zresztą chyba miałam jakiś kryzys, bo najchętniej rzuciłabym się na żarcie :/ No więc na II śniadanie 2 kropki pumpernikla z serkiem Philadelphia (ogórek i feta), sałatą, pomidorem, wędliną sojową i ketchupem. Do tego malinowo-jagodowe smoothie z suszonymi morelami. Na pewno ze 450 kcal...
Obiad: Zupa pomidorowa z poprzedniego dnia z kuskusem, mozarellą i jogurtem naturalnym. Zjadłam chyba niecałe 2 porcje, bo nie chciałam zostawiać ½ porcji zupy w zamrażarce. Wiem wiem, każdy pretekst dobry... Nie za dobrze się dzisiaj czuję.
Kolacja: miał być zielony koktajl. Wieczorne sałatki chyba mi nie służą, bo rano zamiast radośnie siedzieć na kiblu... A, oszczędzę Wam szczegółów :) W każdym razie chciałam zużyć resztki kiełków... i nie wyszło :) Nie będę Wam pisać, co zrobiłam, ale wyszło ohydne ^^ Poprawiłam natomiast sałatką z buraczków i coś mi się wydaje, że jutro nie wylezę z kibla :P
Aktywność fizyczna:
Umyłam okno z kuchni. E jara jak smok i myślałam, że go nie domyję (okna znaczy się) :) Walczyłam ponad godzinę, poza tym standardowe sprzątanie kuchni. Byłam też w mieście, musiałam kupić bilet semestralny (315 €! No chyba kogoś suty pieką. Wieczne opóźnienia pociągów, non stop jakieś problemy, o warunkach sanitarnych nie wspominając, a te cholerne bilety z każdym semestrem coraz droższe :/ Ciekawe skąd ja mam brać co pół roku tyle kasy?), pójść do banku, do rzeźnika po kotlety dla E, do dm (gdzie dostałam pyszne i w miarę małokaloryczne cukierki pomarańczowe z rokitnikiem i drugie z litchi i zieloną herbatą, których jeszcze nie próbowałam. Bez cukru, za to ze steviolem), do Rewe po normalne płatki owsiane... Niby niedaleko, bo mieszkam w centrum, ale zawsze coś.
Poza tym mam nadzieję na:
- chest and back workout z Rebeccą Louise
- 9 exercises for a flat stomach, też z Rebeccą Louise
- ręce z Mel
- boczki z Tiffany
Na razie to tyle :) Mam nadzieję, że podoba Wam się zalążek bloga. Piszcie, co myślicie, jestem otwarta na propozycje, uwagi i krytykę :)
Postaram się wpaść znów na dniach i jeśli nie uda mi się na razie regularnie pisać, to chciałabym chociaż od czasu do czasu dodać nowy post i przepis na bloga :)
Trzymajcie się cieplutko! :*
Brak fotomenu, ale szczęśliwie dojechałam do domku
:)
Cześć Dziewczyny!
I co? Miałam dodać podróżne menu, a tu dupa, po prostu nie zdążyłam zrobić zdjęć. Nie było w nim zresztą niczego, czego nie pokazywałabym Wam już w pamiętniku:
Wczorajsze śniadanie to owsianka kiwi-bananowa, II śniadanie to surówka z lodówkowych resztek (pomidory, papryka, oliwki, ser feta i marchew) - tyle udało mi się zjeść w domku. Na obiad zabrałam ze sobą resztę curry, ale nie z ryżem (bo miałam tylko biały, w dodatku w torebkach - co ja bym zrobiła ze 100g ryżu? ), tylko kaszą jaglaną. Kolacja jak zwykle taka sama, zielony koktajl.
Dzisiejsze śniadanie to owsianka bananowa z kiwi, wiórkami kokosowymi i pokruszonymi migdałami. Pomocny okazał się kubek termiczny od Braciszka, bo owsianka nie dość, że się nie zepsuła, to jeszcze była chłodna.
II śniadanie zjadłam już w domciu. Prosto i szybko, bo byłam głodna: surówka z pomidorów koktajlowych, papryki, sałaty i fety z sosem włoskim. Na obiad będzie kuskus z czymś (jeszcze nie wiem z czym), a na kolację koktajl.
Niestety, przez najbliższe dni nie będę dodawała fotomenu. Neta mam teraz tylko w komórce i muszę poczekać, aż zamontują normalny, stacjonarny. Obiecuję jednak fotografować codziennie swoje jedzenie, a za kilka dni zdać Wam obszerną relację :)
Idę teraz do swojego E. :) Stęskniłam się jak diabli przez te 3,5 tygodnia ^^
Trzymajcie się cieplutko! :*
Duże (prawie) wege fotomenu i przygotowania od
podróży
Dobry wieczór!
Dziś króciutko, bo nie mam czasu, pakuję się :) Nogi mi wchodzą w dupę po samą szyję, bo cały dzień latam i dopiero teraz miałam czas, żeby na chwilę usiąść. Mam za sobą długi spacer, prasowanie, latanie po całym domu w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy... A to jeszcze nie koniec.
Szybciutko lecimy z fotomenu:
W związku z tym, że wczoraj wieczorem zastałam w kuchni rozpromienionego Braciszka pałaszującego z radością mojego ostatniego banana, nie miałam dziś z czego zrobić owsianki. W ruch poszły placki owsiane. Jeden z nich przekroiłam na pół i posmarowałam od środka tahini, całość polałam sosem wiśniowym.
Zdjęcia dzisiaj wybitnie chu...we, bo coś miałam za jaskrawe światło, nie wiem, o o kaman.
II śniadanie to resztki tuńczyka z wczoraj z odrobiną kolorowego makaronu:
Obiad to odmrożone curry z kuskusem i pomidorami posypanymi sosem czosnkowym. Resztkę curry wezmę też ze sobą w podróż - dla odmiany z ryżem.
Kolacja to dziwny zielony koktajl (musiałam dodać serka wiejskiego, co by się nie zepsuł i wyszedł gorzkawy).
Lecę dalej prasować, jutro wrzucę króciutką notkę z podróżnym menu, a normalnie odezwę się dopiero z Niemiec :)
Trzymajcie się cieplutko!