Byłam dziś na konsultacji u Wymarzonego onkochirurga. I już wszystko wiem.
Na początku leczenia absolutnie wszystko było groźne i przerażające. Najchętniej dałabym sobie wtedy obciąć i wyciąć wszystko, co potencjalnie kiedykolwiek może zająć rak, byleby tylko żyć. Ciąć ile wlezie!
Z czasem uczyłam się coraz bardziej mojej choroby, i coraz więcej było we mnie wiary, że się z tego wyśliznę. Dziś to już nie jest tylko "dobra mina do złej gry" jak jeszcze kilka miesięcy temu. Dziś naprawdę ufam, że przede mną prawdziwie jasne dni.
Gryplan jest taki: w sierpniu kończę chemię, we wrześniu zbieram siły, na początku października kładę się pod nóż. Cyk pyk, operacja oszczędzająca i wychodzę ze szpitala z własnym biustem. Guzek obecnie jest malutki i pewnie jeszcze się zmiejszy, a to pozwala na uzyskanie bardzo dobrego efektu kosmetycznego. Wymarzony jest zdania, że brak mutacji, wczesne rozpoznanie i dotychczasowy przebieg leczenia dają dobre rokowania i nie widzi podstaw do radykalnej mastektomii. Wyłożył mi dziś argumenty za i przeciw, wytłumaczył potencjalne zagrożenia i komplikacje. Rozumiem dlaczego tak uważa. Z mojej strony jest wewnętrzna zgoda. Po operacji przejdę jeszcze uzupełniająco radioterapię (tak, boję się, ale to również akceptuję) oraz pół roku immunoterapii z ewentualnym dodatkowym wsparciem farmakologicznym jeśli w wycinku pooperacyjnym będą jeszcze komórki nowotworowe. To wszystko ma dać całkowite wyleczenie. TAKI JEST PLAN!
A potem będę po prostu sobie żyć, o!
Uffff, jestem zdecydowanie bardziej spokojna, gdy już wiem co się wydarzy. Nie przewiduję spotkań z czarnymi łabędziami. Amen.
A.