Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ggeisha

kobieta, 53 lat, Kraków

162 cm, 73.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

6 lutego 2023 , Komentarze (5)

Dziwne to. A może całkiem niedziwne. Jak coś przykuje moją uwagę, to pojawia się naokoło w różnych wersjach od różnych ludzi. 

No i ostatnio krąży wokół mnie temat flow. Może zapoczątkował to pobyt w parku linowym, kiedy trzeba było skoczyć z podestu, zaufać tej uprzęży, żeby poczuć cudowne uczucie latania nad ziemią, pośród drzew. A może pobyt nad wodospadem, który przemierzał kilkaset metrów i stojąc nad tą przepaścią czuć się wolnym jak ta woda, która tak spada... 

Do tego bieganie, oddychanie Australią.

Nie, nie czułam tum razem flow. Zdarzyło mi się to kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt? razy w życiu. Podczas rozwiązywania zadań, tworzenia prezentacji, malowania, biegania, spaceru w środku nocy nad tamę w Zakopanem, ćwiczenia jogi, jazdy rollercoasterem i seksu. 

Ale...

Nie potrafiłam puścić kontroli podczas palenia trawki. To było okropne przeżycie i może dobrze, bo więcej tego nie robiłam. 

Tak, a następnie koleżanka dodała posta na facebooku z piosenką będąca polskim coverem Shallow Lady Gagi. Skądinąd podziwiam za tłumaczenie tekstu, bo oddaje prawie idealnie oryginał i brzmi niesztucznie. To ten utwór:

Prawda, że to o flow?

Potem słuchałam mojego ulubionego podcastu. I zgadniecie jaki temat był w tym ostatnim odcinku? Tak. Puszczanie kontroli i stan flow.

I tak sobie myślę i trochę tęsknię za tym stanem. I doszłam do wniosku, że trochę (ale tylko trochę!) przypomina to ataki kompulsji. Na początek te niewielkie podobieństwa: 

- brak kontroli

- stan błogości

- odpłynięcie

Tyle.

Cała reszta to różnice.

- Począwszy od tego, że flow daje power, zasila, odżywia, a kompulsy osłabiają i spalają.

- Flow ma w sobie maleńki, acz niezwykle ważny element kontroli, który nadaje mu kierunek. To nie jest taki absolutnie pełny odlot. Może jest z tym związana

- świadomość, poczucie "jestem tu, odczuwam, jest dobrze". W kompulsie tego nie ma.

- Zaufanie do ciała. Żeby wejść w stan flow trzeba ufać, że w czasie, kiedy odepniemy się od ciała, kiedy przestaniemy go prowadzić, ono przejmie kontrolę i zrobi to dobrze. Tu mi się przypominają obrazy pasterskie zen. W kompulsach to nie istnieje. Tam raczej poddajemy się sile dzikiej potrzeby ciała, niż świadomie oddajemy stery, wierząc, że nic złego się nie stanie, tylko frajda.

- Kompuls jest przymusem. Flow jest wyborem.. 

Dobra, kończę, bo idę pływać w nocy w oceanie. Może puszczę kontrolę i doznam flow? 

4 lutego 2023 , Komentarze (13)

Dawno nic nie pisałam, bo dużo miałam zajęć. 

Do domku przylatują nam papugi. Białe i różowe kakadu (galah), tęczowe lorysy i czasem szkarłatki i rozelle królewskie.

Wieczorami i rano słychać chichoty kukaburry. Polecam posłuchać sobie nagrań na youtube - ich odgłos był swego czasu czołówką jakiejś stacjo radiowej. Brzmi zupełnie jak śmiech.

Byłyśmy na moście Harbour w Sydney. Na prześle tego mostu. Na samym szczycie. O tu:

Niesamowite widoki i przeżycie.

Byłyśmy też w ZOO w Sydney. Na początku miałam obiekcje, bo już na początku pobytu byłyśmy w takim ZOO z kangurami i koalami. Wydawało mi się niepotrzebne jeszcze tam się udawać. Ale zdecydowanie było warto. Polecam. To chyba najpiękniejsze ZOO, w jakim kiedykolwiek byłam. Położone na zboczu, całe w takim parku. Zwierzątka mają tam idealne warunki. No i były... quoki ❤️

  One są takie urocze! 

A dzisiaj byłyśmy w parku linowym. Niestety, nie mam zdjęĉ, bo trzeba było wszystko zostawić w szafce.

Dużo piekę, w życiu nie narobiłam tylu wypieków, co tu! 

Biegam regularnie, jem sporo. Jest super.

No i śpię. Dużo i mocno.

25 stycznia 2023 , Komentarze (13)

Wróciłam do domu (na razie tymczasowego) i wróciły rozkminy. Czyli znowu ciało. Coś jest na rzeczy i wciąż wracam do tego tematu, no wydaje mi się to okropnie ważne. Wiem, że po przyjeździe do Polski poszukam książek Lowena, bo chcę mieć jeszcze bliższy kontakt i związek z moim ciałem. 

Od dziecka miałam wpojone, że ciało to taki pojazd, a dusza, czy osobowość jest tym, co takie ważne, cenne i o co trzeba dbać. Wychowanie katolickie, ot co. Oczywiście wykształcenie, ale też rozwój duchowy, mądrość, dobroć, kultura, wiedza i tak dalej.  A ciało to tylko worek. Ważne, żeby nie był dziurawy i chory, ale ciało ma służyć i siedzieć cicho. Jakiż to okropny błąd!

Dopiero w połowie życia odkryłam, jak bardzo to było pokręcone i szkodliwe. Tylko się cieszę, że zrozumiałam to zanim dostałam po doopie za to, co zasiałam! Brak dbałości o ciało, brak kontaktu z ciałem, brak współpracy, wreszcie brak utożsamienia się z nim to jak siedzenie na gałęzi, którą się piłuje. Głupota i samobójstwo rozłożone na raty. Skutki lekceważenia sygnałów z ciała, jedzenia śmieci, głodzenia się, przetrenowywania, lub odwrotnie, lenistwa, braku snu, relaksu, przyjemności, tłumienia emocji, zamiatania pod dywan potrzeb i lekceważenia lęków i depresji dokładają się jak kamienie na stos, coraz więcej i więcej i w końcu to kiedyś pi@rdolnie - jakimś rakiem, chorobą wieńcową, udarem, czy innym SM. 

A ciało jest takie wspaniałe. Mówi. Prowadzi. Wiesz kiedy chcesz pić, jeść, spać czy zrobić kupę. Wiesz, kiedy czujesz dyskomfort. Kiedy boli. Co za idiota wymyślił środki przeciwbólowe? Okej, dla szczególnych przypadków to jest okej. Urwie rękę, czy leczenie kanałowe zęba. Umierasz lub zdychasz trzeci dzień na migrenę. Chociaż z tym też można nauczyć się żyć. Nic, absolutnie nic nie jest ważniejsze niż zdrowie i dobre samopoczucie, ale takie naturalne i nie po łyknięciu cudownej pigulki.

Ból. Na ogół ból jest przyjacielem. Jest sygnałem z ciała, żeby zwolnić, żeby coś zmienić. Żeby czymś się zaopiekować. Im silniej zwalczamy ból, tym staje się on silniejszy. I to jest dobre. Alarm się wzmacnia, bo ciało rozumie to tak, że słaby sygnał został niezauważony, więc trzeba dać silniejszy. Gorączka - też naturalny sposób ciała na walkę z patogenami. A ludzie łykają paracetamol i zadowoleni, że im temperatura spadła. Heloł!!! A bakterie ucztują... Potem jeden antybiotyk, drugi - rozwalona wątroba, odporność na poziomie dołu Mariańskiego. Co my robimy?! 

Żeby było jasne, nie jestem wrogiem medycyny. Antybiotyki uważam za cudowny wynalazek, ale zanim je przyjmiemy, dajmy szansę ciału. A przede wszystkim - PROFILAKTYKA!!!! 

Nałogi, zła dieta, zły tryb życia, stres - na to nie ma pigułek. 

Wiem, smog, zanieczyszczenie powietrza, pestycydy i inne syfy dodawane do żywności, GMO. Wiem. Ale czego nie da się uniknąć, tego się nie da. Ale jak wiele się da! Minimalizujmy to, co nam szkodzi.

I słuchajmy ciała. 

Te grube dzwonki alarmowe, takie jak ból, głód czy parcie na pęcherz - to podstawa. 

Dalej dochodzą subtelniejsze. Kiedy ostatnio wsłuchiwaliście się w swój oddech? A kiedy skanowaliście odczucia z poszczególnych części ciała? Napięcie mięśni, blokady, pulsowanie krwi? Tam się pakują emocje. Boimy się emocji, prawda?  Boimy się traum. Tego, że wylezie demon przeszłości, który zmiecie nas z planszy, nie damy sobie z nim rady... Nic, absolutnie nic, żadna przeżyta trauma, zakopana emocja, przełknięty gdzieś tam smutek, lęk, czy poczucie bezradności nie znikło. To nie dawna przeszłość, a dziś jest nowy dzień. Nie. To wszystko jest tam, w ciele. Jak kamienie wrzucone do rzeki, czasem wielkie głazy. Zablokowanie przepływu spowoduje eksplozję. Co więc zrobić? Nie da się już powyciagać tych kamieni, one już zawsze tam pozostaną. Ale da się dzięki świadomości tego, co tam się podziało stworzyć taki nurt, żeby jakkolwiek kręta była ta rzeka, płynęła wartko i płynnie. 

Nie tylko psychika - traumy, stłumione emocje itp. kumulują się w ciele. Też urazy, czysto mechaniczne, zerwania, zlamania itp. Ciało cudownie daje radę. Ja kiedyś zerwałam mięsień brzuchaty łydki. Bolało jak diabli i nie mogłam chodzić. Ale nie wiedziałam o tym, dopiero po latach to wyszło na USG. Ciało poradziło sobie. Zrobiła się blizna. Ta noga już nigdy nie będzie taka, jak na początku, ale nie kuleję, biegam, troszkę inaczej stawiam stopę. Skręciła mi się miednica, co koryguje raz na jakiś czas moja fizjo, ale też dała mi wskazówki i ćwiczenia, jak to ustawiać. Stworzył się nowy nurt. Rzeka płynie.

Ciało jest cudowne. Dobre i mądre. Nie trzeba go trzymać za ryj i bić równo. Lepiej mu zaufać. Ale najpierw go odnaleźć. Dać mu szansę. 

Kiedyś trzeba puścić ten chwyt.

24 stycznia 2023 , Komentarze (11)

Dotarliśmy do domu. W Port Macquaire znalazłam szpital dla koali. Można zwiedzać, za darmo. W NSW nie wolno dotykać koali. W Wiktorii też. Można w Queensland, ale wszystkie terminy zajęte, bo wakacje. Zresztą, one podobno nie lubią być dotykane. Stresują się i mogą zrobić na kogoś kupę. Tak czytałam w tym szpitalu dla koali. Zresztą, to bardzo pouczające. Dużo informacji. Na przykład, że najstarsza koala żyła 25 lat. Że mają po 2 kciuki, mocne pazurki i że ryczą jak dziki. I samce i samiczki. Śpią po 18-20 godzin na dobę. 

  Kiedyś Brytyjczycy hodowali je na futra. Wrrr. 

Słodziaki. One są całkiem małe. Wielkości bardziej spasionego kota lub średniego psa. 

No a potem do domu. W sumie przejechałam 2 tysiące kilometrów. Autostrady takie hmmm... raczej wolne. 110 km/godz. limit prędkości. Niektórzy jeżdżą szybciej, ale najszybszy samochód jechał ok. 130 km/godz. U nas, w Polsce w sumie autostrad jak na lekarstwo, ale 130 km/godz to niby limit, ale mało kto jeździ wolniej. No ok. Kultura jazdy słaba. Mało kto wpuści na pas, nie ma jazdy na suwak. Jak utkniesz w pasie za zepsutym samochodem (których stoi na samym środku ulicy i nie raczy włączyć nawet świateł awaryjnych), to będziesz tak stać. To samo dotyczy przejść dla pieszych. Nikt nie przepuści. Tylko na światłach. Albo czekać aż całkiem droga opustoszeje. Nikt nie podziękuje. Jakoś tak mało przyjaźnie. Ale z drugiej strony nie często używają klaksonów. W Polsce częściej. Chociaż Indie, Nepal, Azja... tam to kto ma klakson, ten go używa, aż się zepsuje.

Pająki fotografuję. Nie te wielkie, paskudy. Ani nie groźne jakoś strasznie. Takie średnie, mało popularne. Taki skakun na przykład był w szpitalu dla koali:

Skoczył mi drań na telefon. Odbił się i zawisł na nitce.

A ten z Yarrahappini. Siedział w WC:

Plany?

Jakieś tam mamy. Ale nic już nie piszę, nie napalam się, bo to dość słabo prawdopodobne, żeby coś z tego wyszło. 

Póki co, w czwartek będzie Australia Day. 

Śpiąca jestem i zmęczona.

23 stycznia 2023 , Komentarze (13)

Miała być Nowa Zelandia - nie pykło.

Miała być Nowa Kaledonia. I też zdechło. I to z przytupem. Rejs wykupiony. Wszystko zorganizowane. Jechaliśmy 1000 km. Po drodze pobłądziliśmy tak, że w pewnym momencie GPS wyprowadził nas na bezdroża buszu. Droga, póki była, była taka, że mój tato szedł przed samochodem i zbierał gałęzie, a ja jechałam za nim. Oczywiście, bezpośrednia droga, to Pacific Highway, autostrada i tam się nie da pobłądzić, ale mieliśmy po drodze nocleg w miejscowości o sympatycznej nazwie Yarrahapinni. No i tankowanie - ,stacji benzynowych przy autostradzie prawie nie ma, trzeba zjeżdżać do rożnych miejscowości, a do wielu z nich jest zjazd, ale wjazdu już nie ma. Trzeba jechać w przeciwnym kierunku, zawrócić się oczywiście nie da, więc jedzie się 50 km z powrotem, gdzieś, gdzie jest wiadukt i da się zmienić kierunek. W każdym razie dojechaliśmy jakimś cudem do Brisbane. Okazało się, że nie wiemy, skąd odpływają te wycieczkowce. Mieliśmy tam nocleg, więc chcieliśmy obczaić jak to wygląda, ale dworzec Central świecił pustkami. Byliśmy zmęczeni, głodni i wkurzeni i poszliśmy spać. Na następny dzień pojechaliśmy do portu. A tam nic. Pustki, jakieś kontenery, fabryki, żywej duszy. Błądziliśmy dwie godziny. W końcu telefon do siostry - help! Znalazła, gdzie jest ten Terminal. Pojechaliśmy - jakieś 30 km. Dobra, jest. Parking. "Była rezerwacja"?  Nie było! Mieliśmy zamiar zostawić samochód gdzieś na obrzeżach miasta i dojechać komunikacją miejską. Ale do tego trzeba wiedzieć gdzie, a oni nie raczyli tego podać. No ale gdzieś się udało samochód zaparkować. Okej. Idziemy do odprawy. Bagaże nam zabrali. "Czy mamy karty pokładowe?". Nie mamy. Skąd mamy mieć? Nie przysłali. No to wydrukowała nam jakaś kobieta. Stoimy w kolejce. Godzina. Puszczają nas jakimiś schodami ruchomymi do dużego gmachu. Mówią "proszę przygotować karty pokładowe i paszporty. Okej. Czy mamy zrobiobe testy na covid? Nie mamy. Bo nie było kiedy i gdzie. Ale mamy własne, kupiliśmy przed wyjazdem w aptece. Dobra. Robimy. Jesteśmy czyści, dostajemy potwierdzenie. Stajemy w następnej kolejce.

Stoimy w kolejce dwie godziny. Docieramy do okienka.  Pani pyta o ubezpieczenie. Kurde, jakie ubezpieczenie? Mówię, że ja i Młoda mamy, bo w Polsce kupowałam na cały świat. Oni nie rozumieją po polsku. Odsyłają nas do jakiegoś stanowiska. Po dłuższym tłumaczeniu co i jak stwierdzają, że jest okej. Tato nie ma ubezpieczenia, więc pokazują mu, jak kupić online. 350 AUD, przeszło 1000 zł. Dobra, kupił. Idziemy dalej. Certyfikaty szczepienia? Ja szczepiłam się przeszło rok temu Johnsonem. Raz, ale to była jednorazowa dawka. Pół roku wcześniej mialam covid. Badałam kilkukrotnie poziom przeciwciał. Zaszczepiłam się, żeby móc podróżować i chodzić do kina zanim znieśli te restrykcje.  Mam certyfikat. Tato szczepił się 4 razy. Ma papiery. A Młoda? 3 miesiące wcześniej skończyła 12 lat. Nie szczepiłam jej, bo dwukrotnie miała covid. No nie była szczepiona, co zgłosiłam wcześniej w formularzu, który nam wysłali. No to nie popłyniemy. Co k@rwa?! No nie. Bo takie są przepisy. No i super. Oddali bagaże i good bye. Kasy nie oddadzą. Bo nie. Młoda ryk. My wkurw. Bezsilność. Opad. Po fakcie zrozumiałam, że oni oczekiwali, że powiem, że była szczepiona, ale nie mam certyfikatu. A ja po prostu powiedziałam prawdę. I zderzyłam się ze ścianą biurokracji. 

Więc wracamy. 

Jesteśmy w plecy kilkanaście tysięcy zł. 

Osobiście mnie właściwie nie szkoda tego rejsu. Chciałam Nową Zelandię. To było substytutem. Chciałam lecieć samolotem, szybko i skutecznie. Nie znoszę tłumów. Nie lubię wody. Nudzi mnie rejs. Ledwo na promach wytrzymuję 20 minut. Lubię grunt pod stopami. Lubię różnorodność, przyrodę, las. Morze mnie odrzuca. Ale Młodej mi żal. Tak się napaliła na ten gigantyczny hotel na wodzie. Ja już się bałam, gdzie tam biegać. Niby jest jakiś pokład ze ścieżką biegową. Ale tak w kółko. Dwa okrążenia to już nuda. A ile to 8 km, co jest moim absolutnym minimum? A kolejnego dnia? I tak przez tydzień? Umarłabym z nudów. To nie rozrywki dla mnie. Ale Młoda... Tak strach jej było żal. 

No i mój tato, który stracił najwięcej, a przede wszystkim tak bardzo chciał nas gdzieś zabrać. To ich mi żal.

Wracamy. 

Przez 3 dni podróży praktycznie nic nie jedliśmy. Bo jazda. Bo ciemno. Bo nie ma gdzie. Przelotne frytki w MacDonaldzie, którymi rzygać się chce. Ciastka z hoteli. Krakersy, które na szybko wzięłam. Idziemy w Brizzy na pizzę i jogurt mrożony. Już nam trochę lepiej. Trochę.

Następny dzień - Gold Coast. Miasto atrakcji. Ale są wakacje i wszystko już porezerwowane. Jedyne, co było dostępne to park wodny GC. Taki na morzu. Dmuchane przeszkody, mnóstwo zjeżdżalni, tory przeszkód. To nam się podobało. Zdecydowanie i szczerze. 

I jedziemy dalej.

Już jesteśmy w NSW. Nowa.

Tym razem Nowa Południowa Walia. 

Przeszło połowa drogi do domu. Port Macquaire. Jutro obczaję, co tu jest. Na razie śpimy w motelu. 

....

Tak sobie myślę. Nie mieliśmy płynąć tym cruisem. No nie. Tyle przeszkód. Co się coś udało, to wychodziło kolejne. Coś nas od tego odciągało. Nie wiem co i dlaczego, ale zdecydowanie jakoś musiało się to skończyć w ten sposób..

15 stycznia 2023 , Komentarze (21)

Austalia jest magiczna, ale mi pozostał nastrój rozkmin. Bo im dalej w las tym więcej drzew.

Tym razem wracam jak bumerang (bziummm - australijski akcent) do tematu ciała.

Od razu uprzedzam wszystkie protesty "to nieprawda, uogólniasz!", że piszę o tym, co dotyczy mnie i do mnie trafia. Nie jestem psychologiem i nie wypowiadam się za wszystkich.

No to start:

- brak uwagi od opiekunów we wczesnym dzieciństwie

lub

- warunkowanie uczuć: "mamusia/tatuś będą Cię kochać, jak będziesz grzeczną dziewczynką/chłopczykiem"

Znamy to?

Ależ skąd! Rodzice to świętość i nie wolno kwestionować tejże świętości. Jeśli coś boli i czuje się brak, to patrz punkt powyższy. 

Ciało.

Dziecko, maleńkie dziecko chce jedzenia, ciepła i uwagi. Nie rozumuje, nie wiąże faktów. Ono jest jednym pragnieniem. Żyje miłością. Chłonie miłość. I pokarm. To dwie jego potrzeby. Tak bliskie, tak oczywiste.

I teraz ZONK. Zabrano mu jedną z tych potrzeb. Najczęściej chodzi o uwagę i miłość. Bo gdyby brakowało jedzenia, to dziecko by nie przeżyło. A tak przeżyło, ale... tylko połowicznie.

Rozszczepienie.

Nie ma uczuć. Nie ma bliskości. Nie ma przytulania, zapewnień o miłości, o bezwarunkowej akceptacji i poparciu. Jest tylko pokarm. I co wtedy robi dziecko? Doznaje rozłamu. Żeby przeżyć, oddziela psychikę od ciała. Żyje dzięki jedzeniu, ale psyche zostaje zamurowana w piwnicy.

Dziecko dorasta.

Teraz jego ciało żyje oddzielnym życiem. Może te dwie cząstki rywalizują ze sobą? Kiedy ciało wygrywa, człowiek tyje ponad stan, nie kontroluje sygnałów od ciała (bo ciało jest dla niego czymś podłym, niskim, słabym). Kiedy ciało przegrywa, zostaje ujarzmione, stłamszone, wzięte za pysk. Teraz dieta. Teraz restrykcje. Teraz zamknij dziób, ja tu rządzę! Ta przepychanka może trwać latami. Nawet przez całe życie. Wieczny rozłam. Wieczna niezgodność. I przeciąganie liny.

Albo można dostrzec szansę ponownego powrotu. Połączenia. Zlania. Nie trzymam ciała za pysk. Słucham go. Szanuję. Doceniam. To na początek. Później zaczyna się przyjaźń. A może i miłość. A miłość to jedność. Jestem całością. 

To nie wina ciała, że człowiek żre jak świnia, że pomimo wyraźnych sygnałów "dość!" napycha żołądek. Że pomimo braku potrzeby wpycha w siebie pokarmy, które mu szkodzą. A później to ciało dostaje karę, za głupotę psychiki. Ciało to niesamowicie prosty i dobry mechanizm. Reaguje głodem, kiedy potrzebuje paliwa, jak kontrolka w aucie. Reaguje poziomem nasycenia. Reaguje apetytem na pokarmy, które zawierają substancje, czy minerały, których brakuje. Zamiast łykać tony chemii, warto wsłuchać się. Mam ochotę na czekoladę? Może brakuje mi magnezu? A może cukru? Tłuszczu? To tak łatwo rozstrzygnąć. I to rzeczywiście działa.

Powrót do ciała.

To poczucie. To czucie. Tak cholernie ważne. Wolny oddech aż z samego wnętrza. Relaks. I wtedy pojawia się ten sygnał. Wracam do domu. Jestem z ciałem. Jestem ciałem. Otulonym i pełnym. Odkrywam i doświadczam. Nie boję się być blisko. Nie boję się uczuć, otwartości, zranień. 

Witam w domu. 

11 stycznia 2023 , Komentarze (27)

Rozkminy ciąg dalszy.

Pisałam, że mam chwile zastoju. Braku kierunku i celu.  Wynika to z braku naglących potrzeb. 

W buddyzmie 3 wyższe światy, to świat bogów, połbogów (asurów) i ludzi. Oczywiście nie chodzi o jakieś metafizyczne byty, tylko o tendencje psychiczne. I tak, świat bogów to milionerzy, celebryci, którzy mają wszystko, pławią się w luksusie i nastawieni są tylko i jedynie na komsumpcję. Nie mają czasu na refleksje, nie interesuje ich rozwój, przeżywają swoje niebo. Każdy człowiek (no, może nie każdy, ale większość) taki stan umysłu zna. Choćby było się najniższym i najuboższym, stan spełnienia, ekstazy, zachwytu i rozkoszy jest dostępny dla każdego. Na przykład podczas seksu. Ale też innych uniesień. Niektórzy są bardziej bogami i mają to przez całe życie. To fajny świat, ale ma jedną, bardzo poważną wadę. Otóż, jak wszystko, kończy się kiedyś. Mówią, że cierpienie boga, który przestaje być bogiem (psychiczne) jest największym z cierpień. Ukochany odchodzi, pieniądze się kończą, zdrowie szwankuje, ciało się starzeje i nagle trzeba zderzyć się z szarą codziennością, ostatecznie też nadchodzi śmierć, kiedy wszystko, co się zgromadziło trzeba zostawić. Zonk.

Świat półbogów jest podobny do świata bogów z tą różnicą, że pojawia się tu i mąci całą rozkosz jedno podstawowe uczucie: zazdrość. Okazuje się, że niby wszystko mam, ale Nowak ma więcej i lepiej. To zatruwa radość, dręczy i niszczy. Myśli krążą wokół tego, że można więcej, lepiej bardziej. 

No i ludzie. Ludzka egzystencja jest najbardziej pożądana. Jest tu w miarę dobra równowaga między szczęściem i cierpieniem. Tak, żeby się w dupie nie poprzewracało, a żeby było w miarę spokojnie i stabilnie. To świat, gdzie można bez większego wysiłku rozwijać się i jest ku temu motywacja. 

O niższych sferach napiszę tylko tyle, że tam jest słabo. Zwierzęcy, prymitywny umysł charakteryzuje głupota i instynkty. Głodne duchy, to istoty opętane pragnieniem osiągnięcia czegoś. Obezwładnione i otumanione chęcią, a ciągle im mało. I demony, istoty piekielne, pałające gniewem, złością i agresją. 

Wracając do ludzi - tak jak Ziemia ma idealne warunki do życia, tak umysł ludzki jest tym harmonijnym pełnym potencjału miejscem do odbywania zdarzeń życia. 

A czym jest szczęście? Prawdziwe, najwyższe szczęście, to wyrwanie się z tego kręgu. Wymaga zabicia tożsamości, z którą wiążą się pragnienia, które są powodem cierpienia. Nirwana, oświecenie.

No okej, to tak w skrócie, ale po mojemu, to wszystko ma sens, jeśli założy się istnienie liniowego czasu i reinkarnacji.

A według mojego paradygmatu czas to ściema. 

A szczęście? Różnie się je definiuje i doświadcza. Czasem szczęście przynosi osiągnięcie czegoś, do czego się dążyło. Ale to umysł boga. Taka chwilowa euforia, satysfakcja. Mija i boli, że mija. Albo trzeba jej strzec i samo to spięcie odbiera całą przyjemność przeżywania szczęścia.

Ja osobiście do szczęścia potrzebuję autentyczności, wolności i zgody na wszystko, co ma miejsce. Nie jest to łatwe, bo każdy dyskomfort budzi sprzeciw, ale ogólnie moje życie jest szczęśliwe.

Uważam, że ważna jest tu zgoda z własnym ciałem (tu wchodzę na tereny jogi), współpraca i zaufanie do ciała. Dlatego pisałam o tym głodzie w poprzednim poście (co niektórzy opacznie zrozumieli). Jeśli jestem głodna, to jem, jeśli jestem senna, to śpię. Proste jak budowa cepa.

Chore, stłamszone ciało jest jak rottweiler bity po pysku i trzymany na 20-centymetrowej smyczy. Chodzi przy nodze, ale kiedy zaśniesz, może Cię zagryźć. Zdrowe, szczęśliwe i sprawne ciało jest przyjacielem, któremu można zaufać. Można zasnąć, a ono samo poprowadzi. (Dla mniej kumatych: nie mam na myśli faktycznego fizycznego snu, tylko odpuszczenie kontroli).

Jeśli się przeginało z dietami i zmaganiami, jeśli się tresowalo ciało, zmuszało je do czegoś, co przynosiło ból i dyskomfort, to ono to pamięta. I to się odbije tak czy inaczej. Na psychice, przede wszystkim. Dlatego tak ważne jest, żeby być dla samego siebie dobrym.

Dla mnie szczęście to wolność. Pełnia możliwości. I ten lekki impuls, dyskomfort, który pcha wiatr w żagle. To ja tak mam. 

Dla mnie szczęście to norma. Nic, co trzeba by osiągać. Zaburzenie szczęścia daje mi dyskomfort ciała i psychiki. Nie mogę spać będąc nieszczęśliwą. Jedzenie też mi nie smakuje. Brak szczęścia to kolec, drzazga, którą trzeba usunąć. 

6 stycznia 2023 , Komentarze (48)

Ten wpis będzie oderwany od wątku podróżniczego. Dziś leje, pierwszy raz od przylotu do AU nie poszłam pobiegać i naszły mnie takie refleksje egzystencjalne.

Tak, ja właściwie od urodzenia nie mam pragnień. O co chodzi?

Według takiej metafizycznej teorii rodzimy się, żeby przerabiać lekcje. Będą się one powtarzać na różny sposób, aż je przerobimy i pójdziemy dalej, ku następnemu wyzwaniu. I tak schodek po schodku będziemy się wspinać, widzieć więcej, wiedzieć więcej. Chyba, że nagle okaże się, że właziliśmy na złą górkę i wszystko rozsypie się jak domek z kart i zaczniemy nową wspinaczkę, na nowy szczyt. Tylko, co jeśli wszędzie tylko zgliszcza i szczytów brak? Te wszystkie, na które wspinają się inni wydają się mało atrakcyjne? Nie, to nie jest smutne. Nie jest rozpaczą. Jest takim poczuciem nudy i braku celu. To jest to, co ja czuję. Zapełniam to takimi różnymi atrakcjami, zadaniami, obowiązkami. Ale to nie jest takim rzeczywistym pragnieniem, wypływającym z trzewi. Czymś, co mnie pcha, przyciąga jak światło ćmę. To tylko substytut. Ale czego? Całe życie szukam celu, drogi, sensu, siebie.

Gdzieś wyczytałam, że to świadczy o tym, że przeceniam intelekt. Że czekam, aż mi mózg objawi plan w excelu z podpunktami, a tak naprawdę mam skupić się na ciele, na tym, gdzie go rwie, co z niego wypływa. No okej. Medytuję, wsłuchuję się, ciało, powiedz coś. Ale ono jest nieme. Albo ja jestem głucha.

To napewno nie strach. Jestem gotowa wieźć lejkowcowi do norki (a fuj, a brrr!!!), jeśli to jest moja droga. Skoczyć na łeb z mostu. Czy rzucić się pod pociąg. Chwila, nie chcę się zabić, nie jestem w depresji, ani nie chcę uciekać przed niczym. Piszę tylko o psychicznej gotowości do podejmowania ryzyka. Nie boję się. Tylko nie widzę w tym żadnego sensu.

Nie jest to też próbą przechytrzenia fizjologii. Wbrew pozorom bardzo szanuję podstawowe potrzeby ciała. Śpię, kiedy chce mi się spać i nie ma takiej siły, żeby mnie przed tym powstrzymać. Głód znoszę ciężko i to nie chodzi nawet o ssanie w żołądku czy ból, chodzi o to, że z głodu wysiada mi wszystko. Słabnę, mdleję (jeszcze nigdy do końca, ale bywało blisko), mam zawroty głowy, zaniki widzenia, słyszenia. Nie jestem typem z rodzaju "przeczekam ten głód". To samo dotyczy aktywności. Kocham ruch, ale nigdy nie byłam w stanie pojąć, jak ludzie mogą dostawać ataków serca na jakichś zawodach, nosz kurde, źle się czuję, to zwalniam, schodzę z trasy, odpoczywam. Więc to też nie to.

Pamiętam od przedszkola, kiedy rodzice dawali mi decydować: "co byś chciała (zjeść, robić, oglądać, założyć na siebie itp.)." Mnie było wszystko jedno. 

Wybór szkoły? Do liceum poszłam za moją siostrą. Na studia - bo przeczytałam życiorysy fizyków. Na doktorat? Bo mnie zmusili w pracy. Do pracy po doktoracie? Bo ktoś mi powiedział, że jest oferta i tak dalej. Nie, to nie jest tak, że gdyby nie to, to zrobiłabym coś innego, po swojemu. Nie zrobiłabym nic, bo nie wiedziałabym co. Jestem w sumie wdzięczna za te potrącenia, przypadki. Czasem mnie nachodzi myśl, jak wyglądałoby moje życie, gdybym o nim sama decydowała. I mam pustkę. Nie wiem. I w sumie każdy wariant byłby do zaakceptowania. Poza... nudnym tępym siedzeniem i czekaniem na wiatr. A tak wygląda strona moich pragnień. Co z tego, że mam wiosła, jak nie wiem gdzie płynąć, po co płynąć i w ogóle czemu to mam robić. 

No to gdzie te moje lekcje?

I jeszcze najnowsza sytuacja z wczoraj. Zanim facet siostry podestał linka z tą wycieczką do Nowej Kaledonii. Jak upadł pomysł z Nową Zelandią (to akurat było pragnienie mojego taty), to pojawiło się pytanie: "gdzie się udać?". Byle nie siedzieć na tyłku w chatce i marnować czas (o, prawda? - tego nie znoszę). I mój umysł zamienił się w wiatrak 

- może północ? Cairns, może Northen Teritory? Uluru? Albo Kakadu National Park?

- albo południe? Tasmania? Victoria? Albo Południowa Australia? Kangaroo Island? Może różowe jeziorka?

- a może zachód? Perth? Carnarvon? Zobaczyć kuoki?

I jak tak świrowałam po tych możliwościach, okazało się, że przeoczyłam wschód. Bo co tam na wschodzie? Tam nic już nie ma przecież. A jednak jest. No to kierunek wschód. 


*

A przy okazji, wiem, co we mnie obudziło te rozkminy. Szymborska. 

"Choćbyśmy uczniami byli najtępszymi w szkole świata, nie będziemy repetować żadnej zimy ani lata". I chciałam odpowiedzieć, że nieprawda, że sytuacje wracają jak bumerang, żeby je przerobić. Ale się zderzyłam ze ścianą. Nawet metafizyka mnie mija. Pfff.

*

Tak, wiem, w dupie mi się poprzewracało. Bo mam wszystko. Tak. To już też przerabiałam. W sumie, wszystko czy nic - jeden pies.

5 stycznia 2023 , Komentarze (10)

Nie, nie ja. Ja nadal ta sama stara.

Zmieniły nam się plany. Planowaliśmy lecieć do Nowej Zelandii, ale okazało się to niemożliwe obecnie. Ceny biletów są wyższe niż do Europy. Zrobiliśmy błąd, bo mogliśmy kupić bilet z Polski do Wellington z przesiadką w Sydney - cena byłaby porównywalna, a nie dwukrotnie wyższa. No ale trudno, przepadło. Nie zobaczę kiwi 😢. Zamiast tego popłyniemy statkiem do Nowej Kaledonii. Takim statkiem:

Ale to dopiero 22.01. Rejs jest z Brisbane, więc jeszcze z 2 doby musimy poświęcić w obie strony na dojazd. Dojechalibyśmy w jeden dzień, ale musielibyśmy jechać przez noc, a tak w sumie bez spiny, przenocujemy gdzieś po drodze, może Gold Coast, tam są jakieś akwaparki czy inne parki rozrywki. 

Zapowiada się ciekawie. Jakby ktoś był ciekawy, to jest TU:

I jest to kraj, kolonia francuska. Rodzima ludność to Kanakowie. Jestem tak podekscytowana, że jest 2:10 w nocy, a ja nie śpię. Uhuhuhu! Na tym statku jest mega dużo atrakcji. To taki Titanic. Można sobie biegać po pokładzie, ale są też klimatyzowane siłownie, oczywiście w cenie biletu. Mamy kabinę z widokiem na ocean. Klima, duża łazienka i tak dalej. Ale internet extra płatny. Nie wiem, czy się zdecydujemy.

Dobra. Kilka zdjęć z ostatnich dni. Zimno, wieje i co jakiś czas pada.

3 stycznia 2023 , Komentarze (6)

Dzisiaj miałam dzień ze zwierzakami. Rzeczywiście są przeurocze. 

Napisałabym coś więcej, ale usypiam. Tak już mam. Zatem dobranoc.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.