Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ggeisha

kobieta, 53 lat, Kraków

162 cm, 73.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

1 stycznia 2023 , Komentarze (4)

No więc najpierw pobłądziliśmy, bo GPS wysłał nas w krzaki. Pojechałam na czuja. Nie wiedząc dokąd, nigdy tam nie będąc dotarłam dokładnie w to miejsce, gdzie miałam dotrzeć. Bundeena. 

Skąd wiedziałam? Nie wiem skąd. Po prostu wiedziałam.

Noc spędziliśmy na jachcie. Dobrze się spało, ale teraz, po powrocie wszystko mi się nadal buja. O północy popłynęliśmy (ja, moja sis i Młoda) łódką na środek zatoczki, żeby było lepiej widać fajerwerki. Nie było lepiej widać, ale taka nocna wyprawa była super przeżyciem. 

Ogólnie było fajnie. 

I jeszcze raz: happy New Year!

31 grudnia 2022 , Komentarze (4)

Jeszcze nie, choć już popołudnie sylwestrowego dnia. Jednak o północy mnie nie będzie, więc wszystkim życzę spokojnego nowego roku. Bez stresu i chorób. Reszta to gra.

Jednak nie pojedziemy do Sydney. Zapowiada się tam ogromny tłum, covid i żeby dostać się bliżej centrum (pieszo!) trzeba wykupić bilet. W różnych miejscach są różne ceny, ale w najatrakcyjniejszym, ogrodzie botanicznym, bilety kosztują od 300 dolców.  Niech się gryzną. Plan jest taki, że podjedziemy gdzieś bliżej City, zostawimy samochód, przejdziemy się przez Royal National Park nad morze. Jeśli będą sprzyjające warunki, to siostra z jej facetem nas zgarną na jacht i podpłyniemy gdzieś bliżej. A potem może będziemy na jachcie nocować, chociaż wolałabym wrócić do domu.

Wczoraj troszkę popadało, pobiegałam chwilkę po ustaniu deszczu, przez busz miałam odcinek zaledwie kilkuset metrów. Ale to wystarczyło, że dopadły mnie te wampiry. Pijawki. Sucze mają przyssawki z obu stron, więc odrywając je od nóg przysysały mi się do palców rąk. Musiałam trzeć o trawę i patyki. Fuj, brrr. Nigdy więcej do mokrego buszu nie wejdę!

Ale ten zapach po deszczu!!! Ojjj. 

To powyżej to jeżyna róży (inna nazwa to malina Mauritius). Podobno jadalna. 

Lorysy tęczowe latają stadami po naszej wsi, ale jakoś nie dotarły jeszcze do nas. Cierpliwie czekam. Za to szkarłatka królewska (Australian King Parrot) przylatuje regularnie i udało mi się ją (a raczej jego) dziś nakarmić z ręki. Jakie to fascynujące! Ona tak delikatnie dziobie, żeby nie skaleczyć dziobkiem dłoni. 

Zrobiłam sernik z jogurtów greckich. Z erytrytolem i stewią, ze świeżym mango na biszkoptach. Dobry. 

29 grudnia 2022 , Komentarze (16)

Napisałam wpis i mi go szlag trafił. Nie zdążyłam zamieścić, bo zasnęłam.

Mam tu jakąś śpiączkę chyba. Spałabym w dzień, w nocy. Wczoraj poszłam spać przed 21.00. Wstałam o 6:00. Dospałam do 7:30. Pobiegałam sobie po buszu, prysznic i siup do wyrka.

3 dni temu coś mnie użarło w łydkę. Najpierw myślałam, że to komar. Byłam u mojej siostry na święta i oni mają domek w buszu. Dużo tam drzew, cienia, strumyk, no i komary. Ale to ugryzienie wyglądało gorzej. Naokoło zrobiło się takie twarde, jakby pomarszczone. Z miejsca ugryzienia wycieka surowica. Ale tak porządnie wycieka, aż mi skarpetkę zmoczyło. Dostałam histerii, że to jakiś pająk. Przy czym moja histeria nie dotyczy tego, że to coś jadowitego i umrę, tylko tego, że łaził po mnie potwór. Ale moja sis mnie uspokoiła, że to wygląda na końską muchę. Takiego gza, jusznicę deszczową. W Polsce to goowno też potrafi dać w kość. Kiedyś, jak mnie uwaliło w kostkę, to przez tydzień nie mogłam chodzić, bo mi stopa spuchła jak balon. Z dwojga złego lepsze to niż pająk. 

Ochłodziło się, ale jest przyjemnie. Wszystko śpiewa i pachnie. Lubię tu być.

Na Sylwka planujemy popłynąć jachtem do Sydney. 

Kakadu przyleciało na ziarenka na balkon:

Paprocie drzewiaste w buszu:

Eukaliptus:

Krzyż południa:

Kukaburra:

I widoczki znad morza:

26 grudnia 2022 , Komentarze (8)

Przede wszystkim, to życzę Wesołych świąt wszystkim, którzy to czytają i jeszcze mają poniedziałek.

U mnie dzień się kończy.

Nie wiem, czy przestawiłam się na tutejszy czas, bo wszystko jest inaczej niż zwykle.

Otóż, na przykład dzisiaj wstałam o 5:00 rano. Trochę celowo, ale nie na siłę. Po prostu postanowiłam, że jeśli wstanę o piątej, to pójdę na wschód słońca nad morze. Miałam iść z Młodą, ale ta powiedziała, że olewa i przewróciła się na drugi bok. Więc poszłam sama.

Potem pobiegałam. Biegam tu codziennie, bo mam czas, bo mi się chce. Bardzo powoli, z odcinkami marszu, bo teren jest bardzo zróżnicowany, nawet nad morzem. Nie takie duże dystanse, jak w Polsce, tak ok. 8-12 km. No i po bieganiu prysznic i z nudów poszłam z kawą do wyrka. Zasnęłam i spałam do południa. Spałabym dalej, ale uznałam, że to bez sensu. Wyciągnęłam tatę do buszu. Tam jest (była) taka fajna ścieżka na klif. Zamknęli ją, ale i tak poszliśmy (zresztą nie tylko my - jak widać, dużo tu takich niezdyscyplinowanych buntowników). Idzie się przez las (busz), po schodkach w górę.

Później są drabinki. A na końcu zamknięta bramka, którą da się bokiem obejść. I wychodzi się na punkt widokowy.

Po drodze drapnęłam się w piszczel jakimś badylem. Nie poczułam tego w ogóle. Ale jak już wracaliśmy zobaczyłam, że mam cały dół nogawki w krwi. Wyglądało to jak z jakiegoś horroru. 

W dodatku jakiś potwór wleciał mi do oka. Na szczęście udało się go eksmitować.

Potem nazbierałam buszowych kwiatków dziko rosnących i mamy taki bukiet na stole:

Normalnie to wszystko rośnie, kwitnie na dziko. 

Potem kolejny prysznic, bo wróciłam skrwawiona i spocona jak mops. I znowu do wyrka. Tym razem o dziwo nie zasnęłam, słuchałam sobie spotify i tak jakoś dobrnęłam do wieczora. 

Wiecie co, jakiś czas temu, może z 2-3 tygodnie przed wyjazdem z Polski zaczęli do mnie wydzwaniać obcy ludzie. Twierdzili, że oddzwaniają, że ja do nich dzwoniłam. Ale nie dzwoniłam. Nie miałam ich w wychodzących połączeniach. Ale tych telefonów było sporo. Byłam dwukrotnie u operatora, raz gadałam na czacie z pomocą - rozkładają ręce. Jeden bardziej ogarnięty powiedział, że może to gdzieś zgłosić jako reklamację. Ale to było dzień przed wylotem, a ja akurat nie wzięłam wtedy dowodu i odłożyłam to do "po powrocie". Tutaj też mi ludzie dzwonili, ale nie odbierałam, bo i oni i ja ponosilibyśmy spore koszty. Nawet ktoś mi napisał SMSa, że zgłosił mnie na policję. No super!

W końcu wkurzyłam się i włączyłam tryb samolotowy. Zastanawiam się ile tych prób połączeń tam jest. 

Wiem, że to przez jakieś bramki internetowe. Tylko czemu ktoś tak zafiksował na moim numerze telefonu? Nie chcę go zmieniać, mam go od zawsze. Cóż, jak wrócę, to zgłoszę tę reklamację, a może też sama pójdę na policję i powiem co i jak. 

21 grudnia 2022 , Komentarze (4)

Jednak nie jest to takie proste, żeby spać w nocy, a w dzień być aktywnym. Myślałam, że się przestawię szybko.

Wstaję wcześnie, 5-6 rano. No nie dam rady spać. A w dzień, koło 16 mnie odcina. To nawet nie jest uczucie senności. Po prostu taka niemoc. Mam wrażenie, że fale mózgowe przechodzą na tryb snu. Jakieś delty, thety, czy co tam jest. Niby jestem na chodzie, ale nie kontaktuję. Chwilami mam takie odloty, jakby utraty świadomości. Jak się położę, to zasnę od razu. Jak wstanę, to mam ten dziwny stan snu na jawie. Jak po jakiejś mocnej libacji. Mózg nie chce pracować. Słońce i melatonina nie pomagają. W dodatku przywlokłam z Polski przeziębienie. Katar, teraz schodzi na oskrzela. Podziękowania dla zasp przy przejściach dla pieszych i przemoczonych wszystkich butów. 

Chciałabym móc się bardziej cieszyć tym, co tu jest, ale te dwie sprawy utrudniają mi to. Ale jestem cierpliwa. 

Pierwszy ptaszek na balkonie: 

Czekam na kolejne, bo jest ich tu mnóstwo.

20 grudnia 2022 , Komentarze (18)

Dotarłam. Myślałam, że poradzę sobie z jet-lagiem. Piwrwszy dzień spałam chwilkę popołudniu, potem 6 godzin w nocy. Wstałam wcześnie rano, pobiegałam 14,5 km, bo się troszkę zgubiłam, a późnym popołudniem poszłam na chwilę spać. Niestety chwila zmieniła się w 4 godziny. No i teraz jest prawie 3 w nocy, a ja nie śpię. Muszę pilnować się, żeby nie zasypiać w dzień. Różnica czasu między Europą a Australią to 10 godzin. 

Wrażenia?

1. ZAPACH. Tak, jestem zdecydowanie węchowcem. Dźwięki, obrazy są dla mnie na dalszych miejscach. Pierwsze, na co zwróciłam uwagę, jak wyszłam z lotniska, to ten specyficzny australijski zapach, którego nie da się z niczym innym porównać. Powietrze pachnie. Może to drzewa, może bryza znad oceanu, może kwiaty, a może wszystko to razem. Po zapachu poznałabym Australię.


2. Zimno tu. Spodziewałam się szczytu lata, a tu jest normalnie chłodno. W dzień jakieś 16-17 stopni, w nocy nawet koło 10. Do biegania taka temperatura jest idealna, ale dziecię nieszczęśliwe, bo chciało od razu z marszu skoczyć do basenu na plaży. Pomimo chłodku i zachmurzenia, słońce napitala ufałką na maksa. Przeszliśmy maleńki kawałeczek do sklepu, a Młoda ma już poparzenia na twarzy i karku. Ja nie, bo ja z natury mam ciemną cerę, no i przebywałam całe lato na słońcu, więc melanina chroni mnie. Niemniej profilaktycznie mam zamiar używać filtrów.


3. Pająki. Są. Te duże. Jeden nam siedział na szybie (na szczęście na zewnątrz). Drugi maleńki (hehe... wielkości największego naszego kątnika większego) wewnątrz domu. Ten drugi nie żyje. Sorry. Ja toleruję nasoszniki trzęsie (są tu też). Nawet krzyżaki mogą sobie być. Byle to paskudztwo siedziało w pajęczynie i nie zmieniało lokalizacji. A te huntsmany, czy inne tam spachaczowate, zapierniczają w tempie autek na baterie. K*rwa nie. Nie, nie i nie! 

Są jeszcze chrabąszcze ić-stonty i karaluchy na chodnikach. Też fuj, ale nie aż tak.


3. Morze, busz, roślinność, ptaki, no po prostu raj.

4. Jeżdżę. Lewą stroną. Automatykiem. Nie mam problemów, strony szybko mi się przestawiły, tylko 2 razy miałam lot na szybę, bo przed rondem chciałam wrzucić dwójkę, no i sprzęgło do oporu bach - a to był hamulec 🙄. No dobra, wiem, lewa noga ma być sparaliżowana, a nie lewą na hamulec, a prawą na gaz. Ach, ja.

4. Na święta robię sernik z brownie, bez sera (oni tu nie mają), na jogurcie. Cholera, ile ja się namęczyłam, żeby znaleźć budyń! I tak to nie do końca budyń. 

5. Jedzenie też pomału ogarniam. Woda kompletnie bez kamienia, sera nie ma, muszę kupić wapno, bo się posypię. Ale jest dobrze. 

Jednak chyba pójdę spać.

26 listopada 2022 , Komentarze (5)

Jutro będę spała pierwszy raz w nowym mieszkaniu. Praktycznie wszystko już przewiozłam (z moich rzeczy). Dziwnie się czuję. W obecnym mieszkaniu mieszkam od 1974 roku. Wszystko tu jest moje. Znane. Owszem, wku@wia mnie, że codziennie muszę parkować na drugim końcu osiedla, bo wszystkie miejsca na mojej alejce są pozajmowane. Wkurzają mnie panie w Lewiatanach (bo mamy dwa) i wkurza mnie nowobudowane przedszkole wyglądające jak rozleciana kostka Rubika, które jest po prostu paskudne. Ale kocham to osiedle za zieleń. Kiedyś moje dziecko miało na zadanie zrobić zielnik z liśćmi drzew. Na moim osiedlu rosną praktycznie wszystkie podstawowe gatunki drzew iglastych i liściastych. Wystarczyło więc wyjść z domu.

Teraz wszystko się zmieni. Nowa dzielnica, nowi sąsiedzi. Mieszkanie mam wypasione. Pokój jak z magazynu. Podziemny parking, więc koniec walki o miejsce, oraz odśnieżania. Cieszę się, ale też żal mi. Przywiązanie. 

Nie mogę sobie wyobrazić, że po MOIM domku będą chodzić obcy ludzie. Będą tu mieszkać i spać. To takie dziwne.

Okej.

Wracając do tematyki. Ostatnio chodzę pełna zdziwienia. Stosowałam w życiu dziesiątki diet i zawsze potem miałam jojo. Tyłam pomimo ruchu. Najwięcej zgrubłam trenując do maratonu. 

Od przeszło roku trzymam wagę bez kontroli tego co i ile jem i bez ważenia się. W każdym razie ubrania noszę stale te same bez uczucia opinania. Jem na co mam ochotę. Praktycznie codziennie jakieś zbędne węgle, słodycze itp. Czemu więc nie buduję masy? Sądzę, że sekret pogrzebany jest w psychice. Po prostu nie czuję żadnej presji, więc nie pożądam nieograniczonych ilości jedzenia. Potrafię zjeść kawałek lub rządek gorzkiej czekolady i resztę zostawić. Kompletnie bez żalu i wyrzeczeń. Poza tym nie odmawiam sobie niczego. Chcę masło, to jem masło. Mam ochotę na orzechy? To wszamam paczkę pistacji. I jestem szczęśliwa. Żadnych wyrzutów sumienia, jak kiedyś. Jedzenie cieszy mnie i odżywia. 

Jak to pięknie można współpracować z własnym organizmem. Zaufać mu, nie wywierać presji. 

Za równo 3 tygodnie wyfruwam do AU. Jeszcze tego nie czuję. Nawet nie wiem ile i czego spakować. Wiem, że muszę kupić tacie jakieś książki pod choinkę. Ale nie mam pojęcia jakie. 

Ja się ostatnio rozsmakowuję w drugim tomie drugiej serii "Komornika" Gołkowskiego, czyli "Arenę dłużników". Słucham audiobooka na raty, żeby na dłużej starczyło. Ale to za mocne dla mojego taty. On chyba woli jakieś biografie, przygodówki itp. Hm.

3 listopada 2022 , Komentarze (13)

To będzie moja piąta wizyta w Australii. Trzecia w lecie. 

Zaczęło się od tego, że moi rodzice i siostra przeprowadzili się tam, kiedy ja kończyłam studia. Nie chciałam jechać z nimi, bo tu miałam swoje życie. 

Pierwszy raz poleciałam do nich sama, pamiętam, że brałam urlop w grudniu. To były najbardziej szokujące wrażenia, bo wszystko było nowe, inne, interesujące.

Drugi raz byłam z mężem, w wakacje. Też było fajnie, bo była zima i kwitły inne drzewa i kwiaty. No, takie zimy, jak u nas obecnie. Nie ma upału, ale nie na też mrozu.

Trzeci i czwarty raz byłam z każdą z córek. Ze starszą zimą, z młodszą latem.

Oczywiście, w Australii jest wszystko na odwrót. Jest noc, kiedy u nas jest dzień i lato, kiedy u nas zima. Słońce wschodzi na zachodzie i chodzi się do góry nogami. 

Węże i pająki. Są. Węże zazwyczaj zwiewają, przy czym ja gady lubię. Są też takie mega duże jaszczury. Te smoki, które podnoszą główki - moja siostra je oswaja. Przychodzą do niej do domu z buszu i wchodzą jej na ramię. A ona je karmi owocami. I takie płaskie jak flądry, szerokie jak dłoń, z granatowo-fioletowymi języczkami. Te dają się złapać, bo są ciężkie i powolne.

Pająki to odobny rozdział. Nienawidzę, boję się i omijam szetokim łukiem. Dlatego wolę lato, bo te paskudy siedzą na zewnątrz. Zimą lubią włazić do pomieszczeń, żeby się ogrzać. Największym i najczęstszym okropieństwem (chociaż całkowicie niegroźne) są spachacze - według ich nazewnictwa - huntsman. Wielkie jak dłoń, nie takie powolne i grube jak ptaszniki, bardziej podobne do naszych kątników, tylko większe i brązowe. Jak ktoś chce, to niech sobie wygugla, ja wolę o nich zapomnieć. Raz byłyśmy z siostrą u jej kolegi w domku w Queensland. On taki eko i przyjaciel natury. Spałyśmy tam, jego nie było. Pamiętam, że na suficie siedziało 13 takich potworów. Całą noc budziłam się i je liczyłam. Jak było mniej, to świeciłam światło i przeglądałam posłanie. Nie wiem, czemu nie przyszło mi do głowy, że może kolejne tam przyłażą z zewnątrz. No ale najgroźniejsze są red-back, czyli ichniejsze czarne wdowy i lejkowce. Te drugie zazwyczaj siedzą gdzieś schowane, ale red-backi widziałam na moście i raz przywlokłam na ubraniu z lasu. No, nie gryzą ot tak, ale jad bywa groźny i trzeba brać surowicę, jak dziabnie. 

Tyle paskudztw i zagrożeń (oczywiście jaszczurki są jak najbardziej przyjazne i urocze). Krokodyle żyją w innej części Australii. Reszta to bajka. Kolorów ptaków, kwiatów itd. nie da się wysłowić. Papużki tęczowe, lory, ogromne białe kakadu, ale też różowe, czerwone krimsony, wszystko to przylatuje na balkon i krzyczy o ziarna. Kakadu wchodzą do domu, a te małe tęczowe karmimy z dłoni. Miałam też zaprzyjaźnionego possuma (po polsku to chyba opos, albo kitanka lisia) - taki torbacz nadrzewny, lubi owoce i łazić po dachach. Ja mu dawałam chleb z miodem, a on dawał się głaskać i podchodził z nienacka polizać mnie po stopie. 

W buszu kangury i kolczatki. Koale rzadko można spotkać. Raz byłam świadkiem ich odgłosów. Ryczą jak stado dzików. 

Ach, i kookaburry. Te to potrafią zrobić koncert! To takie duże ptaszki z gatunku zimorodków. Ich odgłos przypomina śmiech. Jak jeden zaczyna, to inne się dołączają. Brzmi to niesamowicie.

W tym roku może odwiedziny nową posiadłość mojej siostry na niezwykłej magnetycznej wyspie. Podobno płynąc tam kompasy wariują. Ona kupiła ze swoim chłopem ten domek, bo to na rafie koralowej, a oni nurkują. I mają jacht, którym tam popłyniemy. Mamy też w planie, jak czasu i kasy wystarczy, polecieć na Nową Zelandię. Co ciekawe, tam nie potrzeba wizy, a do Australii tak. Ale obecnie bardzo łatwo się wizę dostaje. Kiedyś trzeba było zaproszenia, jeździć do ambasady i jeszcze przekonywać urzędników, że naprawdę się musi wyjechać. 

Na lotniskach robią cyrki, nie wolno pod żadnym pozorem wwozić żadnych owoców, warzyw, w ogóle żywności, nawet kanapki zabierają. 

Jak mi się jeszcze coś przypomni, to dopiszę. 

Będę mogła znowu Nowy Rok przywitać 10 godzin wcześniej. Na plaży. Heh.

21 października 2022 , Komentarze (7)

Mija rok od czasu, kiedy przestałam liczyć kalorie i kontrolować miskę. Przez ten rok nie ważyłam się, ale po ubraniach i odbiciu w lustrze sądzę, że nie przytyłam. Waga pewnie zmieniała się tak do 3-4 kg raz w górę, raz w dół i ostatecznie jest cały czas tak samo. 

Przez ten rok jadłam słodycze, praktycznie codziennie, piłam alkohol, to już zdecydowanie rzadziej, jadłam orzeszki, przekąski, sporo serów. Czemu więc nie przytyłam? Czemu poprzedni rok, ten epidemiczny dał mi ogromny przyrost tkanki tłuszczowej, a ten nie?

Czym się to różniło?

1. Porządek w głowie?

W tym roku nie odchudzałam się. Nie stosowałam żadnych diet, żadnych wykluczeń (poza mięsem, ale tego nie jem od 20 lat). Nie byłam głodna. Jadłam na co miałam ochotę z pełną przyjemnością bez nawet minimalnych wyrzutów sumienia. Jadłam i o północy i bezpośrednio przed snem. Bo tak lubię. Ale nigdy nie jadłam z powodów emocjonalnych, w sensie nagradzania się lub karania za coś. Nie miałam ani raz kompulsów, chociaż zdarzało się jeść duże porcje, bo było dobre.  

2. Zmiany i nowe nawyki?

Moja dieta, choć bardzo różnorodna była dość uboga w pszenicę. Nie żebym ją wykluczała i świadomie eliminowała. Po prostu jestem grymaśna - pieczywo lubię tylko w postaci piętek chleba wieloziarnistego, od jakiegoś wielkiego dzwonu jadłam bułkę, bagietkę itp. albo np. biszkopty. Jadłam. Ale nie codziennie, tak ot, sporadycznie. Sporo jadłam wafli, płatków itp. kukurydzianych. Ale też nie regularnie.

Białko. Dużo białka. Twaróg, tłusty - codziennie na śniadanie ok. 200g. Żółte sery. Batony proteinowe itp. Myślę, że to dobiałczenie bardzo dobrze mi robi.

Tłuszcz. Przestałam się go bać. No, masła nie używam wcale, bo nie mam go czego. Ale klarowane masło, oliwa, orzechy - codziennie mi towarzyszą.

Owoce, warzywa - codziennie. Ale to zawsze tak jadłam.

Alkoholu pijam mniej. Powodem jest to, że zawsze po alkoholu mam zaburzenia snu - wyższy poziom stresu. 

Właśnie. 


3. Sen

Dbam i kontroluję sen. Niestety, nie zawsze udaje mi się przespać wymagane 7 godzin, ale nawet te 6 śpię dobrze, spokojnie z dobrymi udziałami poszczególnych faz snu.

4. No i sport. 

I tu chyba leży pies pogrzebany.

Poprzedni rok miałam dużo ruchu. Codziennie 20 km chodziłam. A w tym roku mniej, ale na wyższym tętnie. To znaczy, 3 razy w tygodniu bieg. Same spacery nic nie dają. Trzeba się spocić i zmęczyć! 

5. Spontan

A najważniejsze to to, że nie czuję się pod żadną presją. To, jaki mam tryb życia jest dla mnie normalne, automatyczne, a przede wszystkim wygodne i satysfakcjonujące.

Następny wpis będzie o Australii, obiecuję :)

19 października 2022 , Komentarze (6)

Ja tylko chciałam napisać, że przebiegłam kolejny półmaraton miejski.

Nie kontroluję żarcia, bo nie mam do tego głowy ani czasu. Mam mnóstwo zajęć, bo w połowie grudnia lecę do Australii i muszę się wyrobić z zajęciami do tego czasu.

Zbieram grzyby.

Niestety, musiałam zawiesić ćwiczenia ogólnorozwojowe, ale wrócę do nich na 100%.

W ogóle dużo się dzieje.

Raczej dobrego.

No to znikam.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.