Ostatnio dodane zdjęcia

Ulubione

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Jestem kotem samotnikiem, który bardzo lubi ludzi. Ironia, sarkazm i cynizm to moje rodzeństwo. Ale bywam znośny, a niektórzy podobno nawet skrycie mnie lubią. Uwielbiam karpatkę i angielskie poczucie humoru. Wierzę w braterstwo dusz. Moja dusza ma włosy do ramion.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 6466
Komentarzy: 39
Założony: 14 lipca 2015
Ostatni wpis: 31 sierpnia 2022

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
GrajewsKi

mężczyzna, 41 lat, Warszawa

179 cm, 95.70 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

31 sierpnia 2022 , Komentarze (2)

Kochany Pamiętniczku! 

Oto i dotrwaliśmy! Chyba sukces? 👀

01.08. przyszedł do mnie znienacka mój wewnętrzny ja i powiedział "Czas przejść od marzeń o zmianach do działań dla zmian". I po tym "dość!" - wstałem i zacząłem chodzić. Po prostu, jak to mówi hipsterka, "robić kroki". Jak kiedyś, dawniej, gdzie od robienia kroków w czasie pandemicznej pracy ugruntowała mi się droga do schudnięcia prawie dwudziestu kilkogramów. Bo razem z krokami - basen, potem jeszcze sztangi na siłce, do tego rower - i w końcu na końcu (bo dla mnie najtrudniejsza) dieta. I pięknie było, i niegrubo, i już tuż tuż prawidłowego BMI, by potem z podobnego nienacka przyszedł Wuj. Wszystko Wuj. I Wuj zamieszkał ze mną na dwa (?) lata, a ja odwrót od siebie - i rosłem, i rosłem, i rosłem (latem, zimą, na wiosnę...). I zapadałem się w sobie i na łóżku. Więc, wracając do początku, 01.08. w końcu wstałem i zacząłem chodzić, i postawiłem sobie cel:

1) min. 8000 kroków codziennie do końca sierpnia,

2) 100 dni bez słodyczy. 

W ostatnim tygodniu sierpnia, zauważywszy, że moje minimum kroków realizuję z nawiązką, przyszedł do mnie cel ukryty: 400 000 kroków w skali miesiąca. Bez przymusu, zadanie dla chętnych, z gwiazdką. I dziś, w ostatnim dniu wyzwania krokowego, mogę chwalić się osiągiem zarówno 8 tysi dziennie, jak i właśnie tych 400 tysi w sierpniu. Dokładnie 406 340. Więc chwalę się, a co. 

I dziś, mając pewien niedosyt - bo będąc w delegacji, zamiast jak zwykle w tym miesiącu wyrwać szpulę na białostockie ulice, ległem w hotelowym łożu - uświadomiłem sobie, że mogę sobie leżeć. Że nie sprzeniewierzam się umowom ze sobą samym. Że mission acomplished, zasłużyłem, i na zwykły odpoczynek, i na dumę z tego sukcesu. 

W uczciwości swojej - cesarzu, bierz, co Twoje - muszę oddać pół sukcesu W. Gdyby nie W., skapitulowałbym drugiego dnia. Ale umówiliśmy się na rywalizację oraz nagrodę, i myśl, by nie zawieść drugiej osoby popychała nas wzajemnie do działania. Niby banalna prosta rzecz - drugi człowiek w relacji - a czasem tak trudno ją zauważyć i niecnie wykorzystać do tworzenia najlepszej wersji siebie. A działa!

Więc tak, sukces. W. i mój. Zatem nasze bezalkoholowe zdrowie! A co!

🥂

PS Wyzwanie nie ustaje, trzeba tylko rozważyć zwiększenie minimum. Ambitnym trzeba być, a co.

🙃

30 sierpnia 2022 , Komentarze (4)

Kochany Pamiętniczku!

Jestem megazły. 

Podawane przez Vitalię czasy przygotowania potraw mają się nijak do rzeczywistości. Nijak.

Ja rozumiem, że nie umiem gotować i co chwila zaglądam do tych przepisów, sprawdzam, poprawiam, upewniam się, ale na Boga, dla kogo jest ten portal?! Dla Gordona Ramsaya?? Czy kulinarni dyletanci są z automatu wykluczeni?? Dziś stałem przy garach trzy godziny (słownie: trzy!), by przygotować cztery posiłki. Trzy. Godziny.

Jasne, w podwójnych porcjach, ale czy to ma mieć aż taki wpływ na mój czas w kuchni? 

A najbardziej mnie wkurczają - przyznaję, jestem kuchennym naturszczykiem - polecenia "przypraw do smaku" bez podania, przykładowych chociażby, przypraw. Cukier wrzucę, bo kocham słodycze i mi smakują - będzie dobrze??

I ja wiem, ja wiem, że target Vitalii to w bardzo głównej mierze umiejące gotować kobiety (nie rzucaj kamieniami!, statystycznie znacznie częściej to kobiety w polskich domach kucharzą), ale na Boga, odrobina wyobraźni. 

Jestem zły. Nie na tyle, by wpieprzyć pączka, bo i to dopiero początki są, muszę się otrzaskać i przyzwyczaić do nowego trybu życia, w którym nie ma Glovo Eats, czy innych takich. Ale plecy mnie bolą od garowania. A jutro - teraz jest godzina 22.30 - wstaję o 4.30.

🤷

Wypisalem się, więc kończę trochę mniej mega, ale wciąż. Zły. 

Idę zafajczyć. 

23 sierpnia 2022 , Komentarze (3)

Kochany Pamiętniczku!

Nie wiem, czy powinno się powroty do odchudzania tytułować "Again". Ma to jakiś element nastawienia z góry na porażkę. "Znowu zaczynasz się odchudzać" = "Ile razy można coś zaczynać?! A może by tak dla odmiany raz coś skończyć? Osiągnąć cel i puchnąć z dumy?". Takie wewnętrzne głosy się we mnie odzywają, gdy powracam do Ciebie po latach milczenia. Długie to były lata i obfite w doświadczenia. I w jedzenie, ma się rozumieć, ponad stan. I tak jak regularnie przychodzi wiosna, tak ja regularnie postanawiam się w końcu raz na zawsze odchudzić. I niby nic w tym innego niż zwykle, a w cichości serca zastanawiam się, co jednak tym razem jest inaczej... 

M.? 

Na pewno, choćbym nie wiem, jak się tego zapierał, jakąś częścią siebie, chcę schudnąć dla M., żeby dołożyć do całego wachlarza moich zalet atrakcyjność fizyczną, żeby się z tego wywiązała miłość. Trochę śmieszkuję, a przecież jednocześnie piszę to zupelnie poważnie. I czuję ten twój wzrok, obciachu, na moim brzuchu (bo przecież dziś składam się wciąż przede wszystkim z brzucha, a dopiero potem reszty mnie). Ale ja się nie dam spłycaniu spraw. Miłość jest podstawą mojego powrotu. Miłość do mnie. Siebie chcę kochać najsampierw, kochać, czyli dbać o siebie. Troszczyć się. Dawać sobie dobro, w każdej postaci. I innym też, i dla M. także.

Przeraża mnie ta nowa droga. Starszy już jestem, głupszy, z już twardszymi niż kiedyś nawykami. A uparty jeszcze bardziej - to gdzie dojdę z takim arsenałem przeciwności? 

No i w tym rzecz, że jako i ja, tego nie wie nikt. Czyli nikt nie wie, gdzie jest kres wędrówki. Sam muszę sprawdzić, jak bardzo odważny jestem i jak ciekawy światów, które poza utartym szlakiem. To może, myślę sobie, chyba dobrze jest wracać do punktu wyjścia, jeśli się wraca z tarapatów ciemnych, z mroków rozpaczy. To może dobrze jest wrócić na gościniec, który każdy zna, na którym gwar i harmider dusz, wśród ktorych część przyjazna i życzliwa, i może wskazać drogę właściwą dla mojego prawdziwego potencjału... Nie jestem ani myszą, jak zawsze myślałem, ani Prosiaczkiem, za którego czasem brali mnie niektórzy bliscy. Lwem jestem tęczowym, królem, który - choć do tej pory żył samotnie i tylko sam dla siebie - coraz częściej zauważa, że tym królem być może i może porwać ze sobą (tak, ze sobą, nie za sobą, bo jam zawsze tylko primus inter pares) całe stada! Więc nie ma co się bać powrotów, które przecież wyznaczają kierunek dalszego marszu dla niesfornego lwiego wagabundy. 

A ja przecież właśnie wróciłem. Do siebie.

25 lutego 2016 , Skomentuj

Co to mówi o mnie, że nie mogę się powstrzymać przed... czymkolwiek, co mnie najdzie?

Ostatnio przeżywam, że znów niby bardzo dobrze idzie mi z dietą, a jednak trochę nie.

Bo mnie coś skusi. Jedzenie mnie kusi, bardziej niż zwykle.

 I nawet jeśli cukier zamienię na miód, a czekoladę na serek z rodzynkami, to kończę dzień, pałaszując jego - serka - całą miskę, z owocami, śmietaną, orzechami...

Zupełnie nie dziwię się bulimikom. Zawsze po grzechu, i tym zupełnie małym, ale i potężnym, przychodzi natrętna chmura wyrzutów sumienia i niechciana w gruncie rzeczy myśl o łatwym rozwiązaniu po fakcie.

"Idź, wyrzygaj się."

Brutalnie, ale prawdziwie.

Nie idę. Zapominam o fakcie i żyję dalej, i staram się dalej, i kombinuję dalej.

Ale co się stanie, kiedy tak jak przed tym serkiem, i przed tym już nie będę mógł się powstrzymać?

...

12 lutego 2016 , Komentarze (2)

Wiele się wydarzyło od września...

Ups & downs

Rollercoaster

Cześć, kochany Pamiętniczku!

Nie, nie poddałem się. Tak, walczę. Kolejny raz zaczynam od nowa, kolejny raz staję na starcie, kolejny raz myślę z przerażeniem "Co będzie, jeśli się uda?".

Czy jestem w stanie unieść ciężar sukcesu?

Przegrywać jest łatwo. Wygodnie, bez wysiłku. Jeszcze łatwiej wytłumaczyć sobie, dlaczego się nie udaje/udało. Bo stres, bo czas, bo sen, bo brak, bo ciemno, bo słońce, bo angina, bo wyjazd, bo za dużo, bo samemu, bo brak siły, bo smutno, bo pyszne, bo pomyślę o tym jutro, bo hulaj dusza, bo ze mną się nie napijesz, bo od jednej czekolady nie przytyjesz, bo jutro, bo od poniedziałku, bo wszystko mi jedno...

Wystarczy, by Cię terapeuta zapytał, czy naprawdę tego chcesz.

Chcesz zmiany? Chcesz czuć się ważny? Chcesz przestać się umniejszać, poniżać, ignorować? Jeśli ja podchodzę niepoważnie do siebie, jak inni, czy bliscy, czy dalecy, mają podchodzić serio?

W sumie wcześniej o tym nie pisałem, a myślę, że warto:

Od prawie półtora roku chodzę na terapię. Od prawie roku na terapię grupową. I powiem Ci, kochany Pamiętniczku, że owa terapia to moje wybawienie, światło pośród mroku, lina nad przepaścią. Polecam.

Nie pisałem o tym nie dlatego, żebym się wstydził. Bardziej dlatego, że to intymne. Że ja zawsze potrzebuję trochę czasu.

A dzięki terapii wracam na szlak odchudzania. Szlak znacznie dłuższy niż pierwotnie zaplanowałem i mniej ambitny. Co nie znaczy, że mało ambitny; bardziej, że - realny.

Żeby nie było, schudłem i jestem o wiele szczęśliwszy niż pół roku temu, gdy zaczynałem przygodę z Vitalią. Są sukcesy, są zmiany. Ale złapałem się na równi pochyłej procesu jo-jo i uświadomiłem sobie, że jeśli tego drastycznie nie przerwę, szybciej niż myślę wrócę do widoku w lustrze tego potwora, którego nigdy nie chcę w lustrze oglądać.

Potrzebuję siły i wiary. I wsparcia. A spisuję to sobie, bym w chwili czarności mógł sam sobie przeczytać, jak z tej czarności się wydostać.

Zatem, Pamiętniczku, może jednak nie, że znów zupełnie od początku - zaczynamy. Po prostu wracamy na szlak. Przyjemnie było na trochę zupełnie skręcić w nieplanowaną, a łatwiejszą słodszą trasę, ale okazało się, że do niczego dobrego nie prowadzi. Wysiłek kosztuje, ale dzięki temu i satysfakcja większa.

...odwagi!

12 listopada 2015, Skomentuj
krokomierz,2934,25,176,1114,1936,1447325361
Dodaj komentarz

11 listopada 2015, Skomentuj
krokomierz,0,0,0,1,0,1447282338
Dodaj komentarz

26 września 2015 , Komentarze (1)

Kochany Pamiętniczku!

Dawno mnie u Ciebie nie było.

Nie dlatego jednak, że nie pamiętam o Tobie lub że nie chcę Cię widzieć. Przeciwnie, zbierałem doświadczenia niczym kwiatki na łące, żeby móc się ich tęczą kolorów z Tobą podzielić.

U mnie dobrze, dziękuję.

Od ostatniej wizyty zdążyłem pojechać na mały urlopik nad kujawskie jezioro, spędzić intensywny tydzień odpoczynku psychicznego przy jednak wzmożonym wysiłku intelektualnym, fizycznym, emocjonalnym i przeponowym (wtajemniczeni powinni wiedzieć, o co chodzi). Baaardzo było mi to potrzebne, bardzo się przydało i jestem pod pewnymi względami jak nowo narodzony. I przy zupełnej okazji zakochałem się w kanaście. Jeśli nie wiesz, Pamiętniczku, czym jest kanasta, tę tajemnicę mogę Ci zdradzić od razu (na inne, jak ta przeponowa, będziesz musiał jeszcze trochę poczekać). Kanasta to nic innego jak rozrywka w postaci gry karcianej, w którą najczęściej gra się w cztery osoby, w dwóch parach. Zacinaliśmy w nią co wieczór, często do drugiej w nocy, co nie do końca jest wskazane w naszym wieku ( ;) ). Wszak sen i kosmetyki to podstawa funkcjonowania człowieka po trzydziestce.

Wyjazd mój wiązał się również z tym, że miałem na nim zapewnione posiłki. Inne niż wynikające z mojej diety. Krótko stałem przed tym dylematem, czy iść pod prąd i mimo wszystko zajmować się samodzielnie swoim jedzeniem, czy jednak go with the flow i jeść, co dają. Oczywiście wybrałem to drugie, kierując się zasadą, że urlopy są od tego, żeby sobie folgować. Żeby jednak być wobec siebie fair i nie zaprzepaścić mojego dotychczasowego wysiłku w odchudzaniu, postanowiłem, że "wszystko w moderacji" - starałem się jeść porcje mniej więcej wielkości moich dietowych porcji, rezygnowałem z deserów, omijałem słodkie napoje i wszechobecne słodycze i starałem się nie podjadać niczego między posiłkami. Sukces w tym osiągnąłem połowiczny, bo jakoś po kilku dniach odpuściłem wielkości porcji, zjadając wszystko co na talerzu podsunięto (z czasem również z małą dokładeczką). Po jakimś czasie skubnąłem i deserku, by w ostatnich dniach zażerać się wszystkim, co wpadło mi w ręce, a z rąk do paszczy. "To jest dopiero wspaniały urlop!", myślałem. Nie musisz się jednak tak całkowicie martwić, mój Pamiętniczku, nie zgłupiałem totalnie. Myślę, że pozwoliłem sobie na to obżarstwo, mając świadomość, że to tylko kilka dni i że nie chcę być sam wobec siebie cerberem. "Bądź wobec siebie łagodny", to moje najnowsze motto. Jednocześnie miałem sumienne postanowienie, że zaraz po powrocie wracam do pracy nad sobą. W popowrotny poniedziałek skontrolowałem wagę, by przekonać się, że przybyło mi 0,8 kg. "No, w końcu jakieś wyzwanie!", do którego niezwłocznie przystąpiłem. Nie, żeby tak zupełnie gładko (płotkiem nie do przeskoczenia okazało się cudowne ciasto, które wtorkowym rankiem przyniosła do pracy koleżanka, mniam!), ale jednak wróciłem na prawidłowe tory i koniec końców zrzuciłem to przypałętane 0,8 kg wraz z kolejnym 0,6 kg. Nie jest więc tak źle, myślę sobie, skoro udało mi się mimo wszystko coś zrzucić.
Teraz znów jestem zmotywowany jeszcze bardziej i już nie mogę się doczekać osiągnięcia kolejnego kroku. Tak naprawdę od początku mojej obecnej przygody z odchudzaniem zrzuciłem już ponad 10 kg, nie wszystko z Vitalią, ale i tak to jej zawdzięczam najwięcej.

Nie dzieliłem się jeszcze z Tobą, Pamiętniczku, że w międzyczasie udało mi się osiągnąć... Wróć, nie "udało", a po prostu osiągnąłem drugi krok mojego odchudzania. To o tyle śmieszne, że zaraz po jego osiągnięciu straciłem go na powyżej opisanym wyjeździe, ale przez ostatni tydzień zdążyłem znów podgonić tak, żeby jednak osiągnięcie wagi min. 86 kg było stanem faktycznym. Śmieszy mnie to też o tyle, że nagroda, którą świadomie i dobrowolnie wybrałem, jest właściwie trudna do traktowania jej jako nagrody. Bo jest to odkładanie pieniędzy za każdy zrzucony kilogram. Ani tego zjeść, ani obejrzeć, ani dotknąć. :) A i czasem trudno jest wysupłać pieniądze z mocno ograniczonego życiowego budżetu. Ale sam tak wybrałem, nieprzypadkowo i strategicznie, dlatego że z kolei moją ostatnią nagrodą, nagrodą za osiągnięcie głównego celu, jest wyjazd na wakacje. Muszę więc mieć za co wyjechać, prawda? Zatem muszę zbierać, a ustalona przeze mnie kwota to 50 zł za kg. 

Zastanawiam się tylko, czy to działa wstecz? Czy muszę odłożyć kaskę za już zrzucone 10 kg, czy zaczynać od teraz? Nie wiem jeszcze. Jeśli wstecz... Czy ma ktoś do oddania 500 zł?

Wiesz co, dobrze mi z tym wszystkim. Z tym staraniem się, z tą walką, z osiąganiem sukcesów, z przełamywaniem siebie.

Moje życie powoli zaczyna znaczyć. Zaczyna mieć sens. Nie dzięki głupiemu odchudzaniu, już pisałem, że to akurat najmniej ważne. Ale dzięki braniu życia we własne ręce. Zyskiwaniu świadomości, do czego jestem zdolny, co mogę zdziałać, żeby być szczęśliwym. Otwierają się przed moimi oczami możliwości, które zawsze przede mną były, ale o których nie miałem pojęcia. Jak to mówią Amerykanie, I was in total denial. To stan, w którym spędziłem dosyć sporą część mojego życia. Żeby nie było, nadal mi ciężko i każdy dzień to walka. Ale kiedyś walkę oddawałem walkoverem, a teraz przynajmniej podnoszę rękawicę. I uczę się rozcierać rany na dupie, jeśli zarwę. I wcale nie takie straszne to zarywanie, bez przesady. Co otwiera mnie na nowe coraz trudniejsze życiowe wyzwania...

Nie ma końca moja opowieść, tak dawno nie pisałem. Ale kończę na dziś, jest jeszcze tyle do zrobienia poza stukaniem w klawiaturę.

Ach, tytułu jeszcze nie ma. Tak na końcu dopiero myślę o początku, jak to często w tym moim na-wspak-życiu bywa.

Heh. 

Do zo.

4 września 2015 , Komentarze (3)

Rozpocznę komentarzem, o który poprosił mnie portal przy dzisiejszym ważeniu, a który tego szarego chmurnego ranka aż cisnął mi się na usta (i potem pod palce na klawiaturze): jestem z siebie dumny.

Schudłem w ciągu tygodnia 1,5 kilograma.

Dla mnie to o tyle ważne, że mam poczucie, iż nie robiłem nic wielkiego, by to osiągnąć. Raptem trzymałem się ściśle diety i wymagałem od siebie trochę więcej niż zazwyczaj, by nie odpuszczać. Niby nic wielkiego, a kolejny raz odkrywam, że w tym właśnie tkwi siła sukcesu i rozwoju. Kropla drąży skałę, ziarnko do ziarnka a zbierze się miarka, bez pracy nie ma kołaczy. Banał.

Kuchenna waga staje się moją kumpelą. Na przyjaźń jeszcze za wcześnie, ale już widzę dzięki niej, jak samemu się wcześniej wciągałem w pułapkę tych potocznych miar (dwie brzoskwinie, pół banana, trzy łyżki etc). Okazuje się, że pół mojej brzoskwini może ważyć więcej niż vitaliowe trzy. Nie wiem, czy to warszawskie uprawy takie dorodne, czy vitalia swoje owoce uprawia na jakichś nieurodzajach i potem wychodzą jej takie wypierdki... Moja waga bezlitośnie reguluje wszystko i nie odpuści żadnemu produktowi. Dzięki temu wiem, ile to jest 160 g i jak się ma do dwóch brzoskwiń. I ćwiczę oko.

Jest jeszcze przynajmniej jeden ważny aspekt mojej dumy z tegotygodniowego schudnięcia, ten z tytułu wpisu: strach. To przez ten nieszczęsny weekend tak się bałem; ten weekend, który Ci, Kochany Pamiętniczku, opisywałem we wpisie sprzed tygodnia. Był to weekend smutnej rozpusty z mufinką w roli głównej i całą serią słodkości w rolach towarzyszących. Bałem się okropnie o to, że nie ma bata, by nie ugryzło mnie to w tyłek przytyciem. A tu siurpryza: spadek i to całkiem konkretny. O, radość! O, wesoło!

Prawdą jest, że ten weekendowy grzechokryzys przeraził mnie na tyle, że postanowiłem się nie dać. I zacząłem starać się bardziej. I wymagać, nie odpuszczać.

I spacerować. Łazić, sunąć, człapać. Wysiadać z autobusu o trzy przystanki "za wcześnie" i dalej iść pieszo, chodzić wieczorami wokół bloku z telefonem i spędzać ten czas na godzinnych pogaduchach z przyjaciółmi. Chodzić, robiąc cokolwiek. Byleby przynajmniej pół godziny dziennie (nie licząc spaceru z i do pracy) spacerować, koniecznie energicznym marszem. I choć mam tak raptem od kilku dniu, bardzo mi się to podoba. 

Czy to tyle składników tego sukcesu?, zapytasz. Nie wiem. Póki co działa, a dzięki temu chcę więcej. Ludzie coraz częściej zauważają, że schudłem (póki co wciąż jeszcze "po twarzy"), a ja z dnia na dzień mam coraz więcej energii i zapału, do życia i do gotowania, i do odchudzania. Tak zupełnie na przekór zbliżającej się ciemnonocnej jesieni...

Do osiągnięcia kolejnego kroku został mi niecały kilogram. 

To co, idziemy na spacer?

1 września 2015 , Skomentuj

Muszę Ci się do czegoś przyznać, Kochany Pamiętniczku: trochę oszukuję.

Nie do końca wiem, z czego to się bierze. I nie jest to jakieś specjalnie wielkie oszustwo. Ani np. w sprawach pomiarów - te podaję prawdziwie co do joty. A jednak zastanawia mnie czasem, dlaczego tak robię, z czego to się bierze i jaki mogę w tym mieć podświadomy cel.

Zaniżam.

Swoje sukcesy, osiągi, wyniki. Np. w wyzwaniach - zamiast konkretnie i realnie zmierzyć, ile czasu dziennie spaceruję, podaję wynik mocno na oko - zaniżony przynajmniej o jedną trzecią prawdziwego wyniku. Zamiast dać sobie nagrodę za sukces adekwatną do jego wielkości, wolę dać sobie połowę nagrody, a resztę przenieść na "lepsze jutro", które nigdy nie nadchodzi oczywiście.

Sam umniejszam wartość tego, co osiągam. A w głębi duszy bardzo chciałbym być prawdziwie skromnym. 

"Skromność jest cnotą wypływającą ze świadomości własnej mocy."
/Paul Cézanne/


Z czego to się bierze, to jedno. Ale co mogę z tym zrobić?

?

Muszę się bardziej starać. Chcę się bardziej starać. Być dokładniejszym w tych maleńkich sprawach. Reszta powinna przyjść sama. O tak.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.