Znacie to uczucie, kiedy wchodzicie na wagę i czekając w napięciu, po chwili ku swemu przerażeniu dostrzegacie, że pokazuje ona troszkę większą cyferkę niż wcześniej?
"Cóż, powiedziałabym, że nie ma efektów, tyle że są, ale nie do końca zamierzone..." - taka była moja pierwsza myśl po porannym ważeniu. Nie panikowałam, w końcu się nie odchudzam, a wręcz przeciwnie, te 55 kg by mi nie przeszkadzało, gdyby nie fakt, że pojawiło się tak szybko. Bo od razu pojawiają się wątpliwości ile będę ważyć za kolejny miesiąc, a potem kolejny...
Nie ważę się codziennie, ponieważ to mija się z celem. Skoro mam nabrać masy mięśniowej i tłuszczowej (tej pierwszej może trochę więcej, tej drugiej może trochę mniej ;P) to logiczne, że waga rośnie, więc po co mam się niepotrzebnie stresować? No dobra, może przejdę do sedna sprawy. Zgodnie z planem poszłam później jeszcze się zważyć na siłowni, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o składzie mojego ciała. Trochę się bałam, że wyjdzie na jaw, że posiłki zwiększam chętniej niż ćwiczę (ten mój pesymizm...), tymczasem jednak zostałam mile zaskoczona. Według wagi Tanita moja masa, owszem, wynosi 55 kg, jednak to mięśnie są przyczyną jej przyrostu (+2,4 kg), a nie tłuszcz. I wiadomo, należy traktować te pomiary z przymrużonym okiem, takie urządzenia nie są do końca dokładne, ale mimo wszystko, to chyba oznacza, że jakiś postęp jest, nawet jeśli mały, to i tak się z niego cieszę ;)
Gorzej jeśli chodzi o efekty wizualne, tu niestety mam wrażenie, że jest gorzej. Mam wrażenie, że moje uda wyglądają teraz na masywne (może wstawię zdjęcia porównawcze), ale jednocześnie nie zauważyłam, żeby były bardziej umięśnione. Tak samo mam wrażenie, że brzuch mam taki jakiś większy. A może wymyślam?
Tak czy siak, miesiąc to mało, zdecydowanie za mało, żeby liczyć na jakieś bardzo widoczne efekty. Nie zamierzam się poddawać - działam dalej :D