Ostatnio pisałam, że jestem zniechęcona, bo nic nie chudnę i waga stoi. Niedawno wróciłam z wakacji i podczas wyjazdu nie popełniłam żadnego grzechu jeśli chodzi o dietę. Wróciłam i waga była ta sama. Uznałam to za sukces, bo miałam wiele okazji, żeby zjeść coś tuczącego, ale się nie dałam. Wypoczęta i zrelaksowana przyjechałam do domu. Jednak w tym momencie kończą się pozytywy.
Nie wiem co się ze mną stało, ale po powrocie zawaliłam dietę. Czy to była jakaś rekompensata za to, że podczas wyjazdu nie pozwoliłam sobie na nic kalorycznego? Cholera to wie, ale prawda jest taka, że mniej więcej od tygodnia zaczęłam jeść bardzo niezdrowo. Mówiąc krótko jem słodycze (i to w dużych ilościach). Dodam jeszcze, że od stycznia do lipca nie zjadłam nic słodkiego w ogóle. W lipcu trafiały się czasami jakieś niskokaloryczne lody. Można by wywnioskować, że po takim czasie słodycze nie będą mi już do szczęścia potrzebne. Przecież się od nich odzwyczaiłam, prawda? A guzik prawda, bo jak już zaczęłam je jeść, to nie mogę się opanować. Tu dochodzę do wniosku, że moja psychika nie jest tak silna jak mi się wydawało. Ja nie mogę sobie na nic pozwolić, bo tracę kontrolę. Efekt? Przytyłam już 2 kg (nie chcę zmieniać paska, bo aż mi głupio). Ważę na chwilę obecną prawie 68 kg. Jeszcze moment i wracamy do 7 z przodu.
Jestem zła na siebie, bo pierwsze półrocze było świetne pod względem diety, a także jakości życia. Gdy schudłam zaczęłam chodzić na randki, byłam bardziej pewna siebie i było we mnie więcej energii i chęci do życia. A teraz zaczynam to zaprzepaszczać. Dziś się obżarłam, nie będę ubierać tego w ładne słowa. Czuję się z tym beznadziejnie, więc naprawdę nie warto.
Jutro zaczynam od nowa. Wiem już, że w moim przypadku nie można mieć żadnego odstępstwa od diety, bo mnie ponosi. To jest już chyba uwarunkowane psychicznie.
Jeszcze na koniec napiszę, że podziwiam te wszystkie kobiety (szczególnie tu na Vitalii), które nie dość, że dużo schudły, to jeszcze potrafią tę wagę utrzymać przez kolejne lata. To jest naprawdę coś.