Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

[2014-05] Biegacz amator, apostoł sportu i aktywności fizycznej. Na Vitalii jestem teraz po to, aby motywować innych i pokazać im, że droga sportowa nie jest za trudna dla nikogo. [__Ważne linki__]: [_1_] Mój manifest: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8479119
[_2_] Polityka dot. znajomych: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8419862
[_3_] Moje Endomondo: http://www.endomondo.c
om/profile/14544270
[_4_] Jak zostałem biegaczem: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8468537
[_5_] Warsztat biegowy: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8498857

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 49926
Komentarzy: 870
Założony: 16 lutego 2014
Ostatni wpis: 26 lipca 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
strach3

mężczyzna, 47 lat, Warszawa

174 cm, 70.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

30 kwietnia 2014 , Komentarze (2)

Już w tą niedzielę wybieram się do Poznania na bieg o arcyciekawej formule, jakiej jeszcze nie było. Nie zdradzę teraz szczegółów, niech to będzie taki teaser do chwili, gdy po powrocie napiszę relację (choć po prawdzie już chlapnąłem to i owo na forum). Do przebiegnięcia w moim przypadku będzie dystans około półmaratoński.

Nie nastawiałem się początkowo na konkretny wynik, tylko na przygodę i jak zwykle twardą walkę do ostatnich metrów. Bo jaki wynik można mieć na tak niestandardowym dystansie? Ale po przeliczeniu zorientowałem się, że to właśnie będzie połówka z małym hakiem… więc może by tak sięgnąć po nową życiówkę? Poprzednia ma już miesiąc i pora sprawdzić, czy przeskoczę poprzeczkę podniesioną o jeden mały skobelek.

Do tego, wierzcie lub nie, nigdy jeszcze nie byłem w Poznaniu inaczej jak przejazdem. No i gdy zacząłem liczyć wstecz, o której musiałbym wstać w niedzielę, żeby dojechać z Warszawy w godzinach wydawania pakietów startowych, to wyszło mi że da się to zrobić, ale nie będę dość wypoczęty. Dlatego pojadę w sobotę, załatwię wszystko bez spiny i jeszcze zobaczę choć mały kawałek miasta. Na drugi dzień solidnie się wyśpię i w strefie startowej będę miał czas zakosztować wszystkiego, co tam się będzie działo. W roli Wsparcia Technicznego zabieram młodszą siostrę, a reszta rodzinki zapowiedziała, że będzie śledzić mnie na żywo w internecie.

Dziś rano zrobiłem ostatni mocniejszy trening przed zawodami i czuję, że jest dobrze. Ostatnio zszedłem trochę z wysokiego tętna, więc trzeba było pikawce przypomnieć, że potrafi bić szybciej niż 170 razy na minutę – bo w niedzielę poniżej tej granicy nie zejdę. Jutro rano zaliczę basen i za radą kolegi spróbuję popływać rytmy, ale góra 1000 m, żeby się zbytnio nie zmęczyć – tapering przed zawodami musi być. W piątek ostatni bieg, nie więcej jak dyszka ale też powoli, II zakres, tak by wzbudzić głód szybszego biegania który u mnie pojawia się już przy pierwszym bieganiu wolnym. A w sobotę zwiedzanie Poznania. 

A teraz odpalić internet i poszukać, co-by-tu w stolicy Pyrlandii… Mam nadzieję, że znajdę jakiś porządny hostel w pobliżu Malty dla mnie i Młodej.

18 kwietnia 2014 , Komentarze (1)

Dziś zdarzyły się dwie skuchy, które skończyły się całkiem fajnie.

To dopiero drugi bieg po 2-tygodniowej przerwie (kontuzja), więc na początku jeszcze szło ciężko. Do tego na ósmym km jednej z moich ulubionych tras, na leśnej drodze prowadzącej do stadniny koni pojawił się szlaban i napis „teren prywatny wstęp wzbroniony”. Trudno myślę, no big deal, obiegnie się i skręci przy najbliższej okazji. Okazało się to jednak wcale nie takie proste, mimo użycia kompasu w zegarku. Albo lądowałem na bagnach, z których trzeba się było wycofywać, albo ścieżka się kończyła w nieprzebytej gęstwinie, albo na czyjejś posesji z tabliczką „uwaga złe psy”. W końcu na skróty przez zarośnięte pole dobiegłem do dobrze mi znanej drogi... krajowej, po której śmigam treningi rowerowe. Wyszło kilka nieplanowanych kilometrów, ale także fajna nieplanowana przygoda na nieznanych jeszcze ścieżkach. Jak na początku biegło się raczej ciężko, tempo 5:50, to od momentu tego nieoczekiwanego zwrotu akcji noga zaczęła wreszcie podawać. Tętno gładko podskoczyło, tempo też, wszedłem w dobrze znany flow i zacząłem żałować, że nie ma czasu na kolejną piątkę. Wróciłem ubłocony jak nieboskie stworzenie i zmęczony, ale z bananem na twarzy. Tak więc nie ma tego złego :)

A po powrocie druga zła wiadomość: w kranie zimna woda, nie ma jak wziąć prysznica, a tu z człowieka pot aż kapie. Zdesperowany zdecydowałem się jednak na kilka minut morsowania i okazało się, że świetnie mi to zrobiło, a i śniadanie już dawno nie smakowało tak dobrze. I dlatego mogę to podsumować tylko w jeden sposób...

4 kwietnia 2014 , Skomentuj

Chwilowo nie biegam, po niedzielnym półmaratonie prawa stopa znów pobolewa, tak samo jak po półmaratonie miesiąc wcześniej. Ewidentnie wymaga wzmocnienia i znalazłem już dobre ćwiczenie, które można wykonywać np. stojąc w kolejce albo na przystanku – stanie na jednej nodze. Dodatkowo urządziła mnie pani na pedicure, na który wybrałem się po zawodach, aby zrobić porządek z paznokciami. Znalazła rzekomą drzazgę w stopie, o której nie miałem pojęcia i zaczęła grzebać. No i teraz się babrze i trzeba kilka dni z bieganiem zaczekać. A tu przecież rozpoczęła się nowa kwietniowa rywalizacja na Endo, a ja jako założyciel powinienem świecić przykładem i dopisywać kilometry ;)

Tak więc wybrałem się na rower, drugi raz w tym sezonie. Było znacznie lepiej, niż 2 tygodnie temu. Standardową 50-tkę zrobiłem w 13 minut szybciej, średnia prędkość 29.1 zamiast 25.9 – no przepaść. Średnie tętno też wyższe o 9, czyli po prostu nogi wzięły sprawy w swoje ręce i przestały się obijać. Całkiem przyjemny progres tak z treningu na trening.

A rano na basen, tylko muszę wstać o 5:30, brrr.

31 marca 2014 , Komentarze (10)

To szaleństwo trzeba jednak kontrolować. 17-sty kilometr przebiegam tempem 5:17. Nie pamiętam, jak przebiegam Ujazdowskie. Może ktoś mnie przeniósł? Budzę się dopiero widząc linię, wyznaczającą 18sty kilometr, tempo już 5:06. Do końca męki 3 km, dam radę! Kolejni opadli z sił biegacze zostają z tyłu, niektórzy zemdleni są cuceni na poboczu. Nie zwracam na nich uwagi, jest wojna to są ofiary. Liczy się tylko mój cel.

19-sty km robię wolniej, 5:12, dokuczają już pęcherze na palcach. Przede mną znów Narodowy. Zbiegamy estakadą na Wał Międzeszyński, kolejna okazja do nadrobienia czasu. Jakaś dziewczyna, którą wyprzedzam, zaczyna się trzymać mnie. Przez kilka minut biegniemy idealnie równo, noga w nogę jak zgrane małżeństwo. Mijamy kolejnego leżącego na chodniku biegacza. Policjant trzyma jego nogi w górze, ktoś inny trzyma jego głowę na swoich kolanach, a koleś ze znudzoną miną trzyma telefon i pisze smsa J

Mijamy 20sty kilometr i skręcamy na błonia stadionu. Oceniam siły i rzucam wszystko na szalę. Przyspieszam mocno, choć po kilkuset metrach ogarniają mnie wątpliwości, czy dam tak radę cały kilometr, czy zaraz się nie zwarzę. Chwilowa żona zostaje z tyłu, nie ma szans wytrzymać tego tempa. Za to przede mną widzę charakterystyczną sylwetkę Pawła, współspacza na obozie biegowym. Biega wyraźnie lepiej ode mnie, a tu proszę, właśnie go doszedłem. Ciekawi mnie, co mu się stało, jednak nie czas na pogaduszki. Krzyczę do niego „ostatnie 500m, dasz radę”, ale zostaje z tyłu. Ja lecę jak na skrzydłach, potem okaże się, że ostatni kilometr zrobiłem w tempie 4:45, czyli lepiej niż na dychę. Mijam wszystkich jak mercedes fiaty, choć i mnie mijają dwa F16. Widać już metę, teraz zrywam na maksa, ostatnia prosta wchodzi poniżej 4:00. Puls niebotyczny, dokładnie nie wiem jaki bo pasek się obsunął, ale kogo to teraz obchodzi. Łapki w górę i mijam linię mety.

Ogromne zmęczenie, ciężko nawet wykrztusić „dziękuję” do wolontariuszki, która zawiesza mi na szyi medal. Do ręki dostaję jeszcze folię termoochronną i butelkę izotonika. Idę powoli, świat stopniowo przestaje wirować, z kolejnymi łykami izo serce i głowa uspokajają się. Rozciągam się porządnie, bez fuszerki. Trochę dalej dostaję posiłek regeneracyjny i zjadam go łapczywie, rozmawiając z kolegą. Potem idę na tramwaj, o dziwo bez żadnego bólu nóg (miesiąc temu w Wiązownej wlokłem się do auta jak emeryt). Zjadam mix węgla z białkiem i sprawdzam smsa z wynikiem. Do celu zabrakło pół minuty. Ale życiówka poprawiona o prawie 3 minuty – dało się!

Co było do udowodnienia :) Bo przecież po to właśnie są zawody.

31 marca 2014 , Skomentuj

I oto jest. Podbieg na Agrykoli. Zna go chyba każdy warszawski biegacz. To tu robi się siłę biegową. Pamiętam, jak kiedyś szósty z rzędu sprint pod górę na niepełnym wypoczynku prawie odciął mi prąd. To tu chłopcy oddzielą się od mężczyzn.

Wytrzymaj. Ale także zwolnij trochę, bo kto wywalczy zerową stratę, ten polegnie na dalszych kilometrach. Wycofaj się, aby zwyciężyć. Niestety nawala pulsometr i kontrolę intensywności muszę oprzeć na wyczuciu. W sumie jest nieźle, w głowie prawie nie huczy a wyprzedza mnie mniej osób niż zostaje z tyłu i straciłem tylko pół minuty. Załóżmy na razie, że jestem mężczyzną. Na razie, bo zobaczymy jak skończę.

Pokonałem Potwora, ale do mety jeszcze 5 km. Niby niedużo, ale za wcześnie na ostatni zryw. Mimo to czas na zagranie mojego asa – tylko czy go mam? Teraz się okaże. Zaczynam przyspieszać. Właśnie teraz, gdy zmęczenie podsuwa rozkoszne myśli o zejściu z trasy, podkręcam tempo. To jednak tylko pozornie samobójstwo. Po to ćwiczyłem biegi z narastającą prędkością, żeby w końcówce móc wyprzedzać innych, już słabnących. To dodaje skrzydeł i wyłącza ból. To jest mój as w rękawie.

31 marca 2014 , Skomentuj

Najpierw z górki. Nie można osiągnąć jeszcze docelowego tempa, lawirowanie w tłoku. Powtarzam jak mantrę: byle nie za szybko, byle nie spalić się na starcie. Powtarzam tak skutecznie, że nagle mam kilkanaście sekund straty i muszę doganiać.

Skręcamy w Marszałkowską. To już trzeci kilometr, więc jest luźniej i można wejść we właściwe tempo. Kolejny zakręt i Królewska, a potem Krakowskie Przedmieście. Wszędzie stoją ludzie i dopingują. Jeden trzyma transparent „Chuck Norris never ran a halfmarathon”, co wywołuje szeroki uśmiech na mojej twarzy. Zaczynam czuć moc, biegnie się lekko, nie mam problemu z utrzymaniem prawidłowej techniki i postawy ciała. Ale wiem, że to dopiero początek. Choć dla niektórych to początek końca – już teraz przechodzą do marszu. Przede mną biegnie dziewczyna w kurtce i wełnianej, grubej czapce. Murowana kandydatka do omdlenia w ciągu najbliższych 5 km.

Na Bonifraterskiej punkt nawadniania. Jest już ciepło i choć puls mam w normie, to wiem że pić trzeba zawczasu. Kiedy przyjdzie pragnienie, będzie już za późno. Niestety lawirowanie przy stolikach i picie z kubka kosztuje cenne sekundy.

Kolejny zakręt w Konwiktorską i zaczyna się zbieg. Na zbiegach jestem dobry, doganiam gościa z buteleczkami zatkniętymi za pas biodrowy, który nie stracił czasu w punkcie nawadniania. Dociera do mnie, że taki pas to konkretny uzysk, też sobie taki kupię.

Wbiegamy na Wisłostradę. To najdłuższy prosty odcinek, prawie 6 km, niestety pod słońce. Jest już gorąco, choć puls wciąż w normie. Podwijam rękawy koszulki i dziękuję sobie w myślach, że wybrałem białą. Przebiegając pod kładkami jest chwila odpoczynku od słońca, ale tylko po to, aby za chwilę sieknęło tym mocniej.

Wreszcie tunel. Cień, dający odpoczynek, ale także utrata sygnału satelitów, przez co kontrolę tempa można oprzeć tylko na wyczuciu. Niestety po wybiegnięciu na słońce okazuje się, że straciłem całą minutę! To niemożliwe, ewidentnie błąd pomiaru. Tylko jak teraz na szybko ocenić łączną stratę? Fcuk, będzie trzeba pilnować oznaczeń kilometrów i przeliczać na szybko w pamięci.

Na 11stym km czas na tankowanie. Odkręcam tubkę z żelem energetycznym i wyciskam. Żel okazuje się dziwnie rzadki i spora część ląduje na dłoni. Do końca biegu będę się więc lepił. Przy kolejnym wodopoju jeden kubek wypijam, a drugi wylewam na głowę i klatę. Od razu lepiej!

Cały czas tracę po kilka sekund na każdym kilometrze, uzbierało się z tego już sporo. Nad kontrolą tempa muszę popracować. Ale mam jeszcze asa w rękawie… tyle, że jest coraz bliżej do Potwora.

Wbiegamy do Łazienek. Przed Potworem trzeba trochę odpocząć, nie można go zlekceważyć biegnąc na wyczerpaniu, bo potrafi przeżuć nieświadomego nieszczęśnika na miazgę. Ograniczam się więc tylko do wyrównania tempa i oddechu i zbieram siły do walki.

31 marca 2014 , Skomentuj

Pod Narodowym nie ma gdzie zaparkować, zatrzymałem się 3 przystanki przed. Na termometrze już 7C, zatem folia tylko w garść, inne rzeczy też i w drogę. Idąc zjadam banana i zapijam Poweradem, kilka przystanków tramwajem i o 9:20 jestem w Skaryszaku na zbiórce klubu. Powitanie dawno nie widzianych znajomych, pogaduszki kto na jaki czas biegnie i dlaczego komu nie poszło ostatnim razem, kilka życiowych mądrości rzuconych w powietrze. Czas mija szybko i przyjemnie. Krótka rozgrzewka z trenerem, dopijam izo i robi się kwadrans do startu.

Świeci przepiękne, wiosenne słońce. Na starcie ponad 11 000 biegaczy. Nieprzebrane morze kolorowo ubranych ludzi, których łączy wspólna pasja. Przede mną zawodnik w przebraniu pszczółki Mai, obok inny pchający wózek dziecięcy. Czuje się atmosferę prawdziwego święta biegania. Gdy z głośnika płyną słowa Niemena „mam tak samo jak ty”, ludzie zaczynają je do siebie śpiewać na modłę „przekażcie sobie znak pokoju”. Magiczna chwila.

Ustawiam się w swojej strefie startowej przed grupą biegnącą na 1:55 – zostawię ich z tyłu. W ostatniej chwili koryguję docelowe tempo z 5:15 na 5:18, bo jakoś nie do końca udało mi się zwizualizować sukces. Czuję, że wewnętrznego ognia może ciut zabraknąć na utrzymanie takiego tempa przez całe 21 km. Właściwie te 5:18 to dokładnie to tempo, które da mi wymarzone 1:52 na mecie, ale nie uwzględnia tego, że na zawodach zawsze przebiega się jakiś 1-3% więcej. Nigdy przecież nie pokonuje się zakrętów dokładnie po ścieżce atestacji, do tego konieczność wykonywania slalomu w tłumie. Tutaj trasa szybka, wystarczy dodać 1%, czyli właśnie te 3 sek/km, z których właśnie zrezygnowałem. Ale to nie wszystko, na 15stym kilometrze czeka Potwór.

Pierwszy strzał, rusza elita a za nią szybsze strefy – czerwona i żółta. Zieloni czekają na swoją kolej, nerwowo poprawiając sznurowadła, zmieniając playlisty i strzelając telefonami przedstartowe selfie. Pomału przesuwamy się w kierunku bramy startowej. Zanim przewalą się przez nią tysiące ludzi, mija ok. 10 minut. Wreszcie drugi strzał i lecimy.

31 marca 2014 , Skomentuj

Gdyby przypadkiem ktoś przeczytał tą epopeję do końca, koniecznie pochwalcie się tym dokonaniem w komentarzu ;) Napisałem ją w innym celu, ale wrzucam na Vitalię, może kogoś zainteresuje jak wygląda atmosfera i przebieg zawodów.

 Mój najważniejszy aż do jesieni start w tym roku. Wstaję o siódmej po sześciu godzinach snu. Tyle śpię normalnie, ale przed zawodami wypadałoby dodać jedną, a nawet dwie godziny aby dobrze wypocząć. Ostatnio czytałem nawet, że cały poprzedzający tydzień należy się dobrze wysypiać, no ale ostatni dzień najważniejszy.

Nie poczytuję za złośliwość losu tego, że akurat tej nocy przypadła zmiana czasu na letni, kradnąca godzinę drogocennego snu. Wszyscy wiedzieli o tym wcześniej i można się było przygotować. A jak ktoś wolał do późna czytać nową książkę, kupioną tego dnia na targach sportowych, to jest sam sobie winien.  Cóż, przynajmniej tym razem stres przedstartowy ominął mnie szerokim łukiem i zasnąłem dość szybko.

Rzut oka na termometr – o kurcze, miało być 8C, a jest dopiero 3C! Pnie się w górę, ale czy za 2 godziny będę mógł wynurzyć się z auta w docelowym stroju? A co mi tam, najwyżej będę paradował w foliowym worku przez miasto.

Dalej tradycyjna przedstartowa celebracja – śniadanko (takie jak zwykle), przypięcie numeru do koszulki, chipa do sznurowadła, smarowanie palców sudocremem, oplastrowanie się, sprawdzenie zegarka, założenie pulsometru i ciuchów, zmiksowanie banana z twarogiem w roli węglowodanowo-białkowego posiłku regeneracyjnego… i już 8:45, czas wychodzić.

27 marca 2014 , Skomentuj

Ostatnie wybieganie przed niedzielnymi zawodami. Z kontrolą tętna (które wyszło niziutkie jak na mnie), zamiast kontroli tempa. Lekko i wolno, bo od powrotu po kontuzji 9 dni temu biegania nie brakowało, a tapering jakiś powinien być. Za to ciut dłużej niż zwykle, co pozwoliło mi dotrzeć do tych rejonów lasu, w których jeszcze nie byłem. Szkoda, że nie wziąłem telefonu, foty byłyby cudne.

Nie mogę powiedzieć, żebym był gotowy atakować poziom, do którego mnie przekonują kalkulatory biegowe. Jednak za mało ostatnio biegałem. Mimo to Półmaraton Warszawski to ważny, można rzec prestiżowy punkt na biegowej mapie Polski, więc będę biegł na maksimum możliwości. Spróbuję zrobić to, co nie udało się miesiąc temu w Wiązownej, czyli 1:52 – szanse są, bo tym razem jestem zdrowy.

Nie wymyśliłem jeszcze taktyki. Jeśli pobiegnę z pacemakerami na 1:55 do połowy i potem zacznę przyspieszać, dam radę im się urwać na minutę, a nie na założone trzy. Z kolei grupa na 1:50 jest za szybka, trzymanie się ich raczej skończy się zgonem. Ale może nie? W końcu doping od nieznajomych ludzi, bijących brawo na ulicach miasta potrafi dać niezłego kopa. Na finisz jak zwykle nie zostawię sił, a i tak magicznie się znajdą, tym bardziej, że meta jest pod Narodowym, klimat miejsca swoje robi.

Jeszcze się z tym prześpię, może mnie coś oświeci. W najgorszym razie po prostu pobiegnę sam.

Dzień wcześniej wybiorę się na targi, towarzyszące imprezie. Bite pół soboty na wykładach trenerów, dietetyków i psychologów sportu oraz stoiskach producentów. Treningowo do niedzieli przez 3 dni nie robię nic, no może basen ale też lekko, technicznie.

23 marca 2014 , Skomentuj

Nie wiem czy dość szybko aby zdążyć na zawody za tydzień, ale wraca. Trzy treningi na tym samym średnim tętnie: czwartek tempo 5:42, wczoraj już 5:31 a dziś 5:16 :) Mimo to jak pomyślę, że za tydzień tym tempem mam pobiec nie dyszkę, tylko połówkę, to wciąż nie bardzo to widzę.

Za to po bólach piszczeli nie ma już śladu.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.