Dziś o pierdołach, miałem aktywny dzień i chciałem się tym podzielić.
Ciekawe, czy ktoś dotrwa do końca ;)
Rano wyszedłem na bieganie. Ciężko było wyjść, bo wciąż
męczyły potężne zakwasy po wtorkowym treningu siłowym, ale w niedzielę zawody
więc trzeba było zrobić recovery. Przemogłem się i wyszedłem, pilnując tętna na
granicy S1/S2 zrobiłem 9 km. Nie była to pieszczota dla nóg, ale jakoś poszło. Potem
śniadanko i do pracy.
A do pracy rowerem. Planowałem to od dawna, sprawdziłem
którą drogą najbezpieczniej jechać (nawet kiedyś przebiegłem te 19 km żeby dobrze się
zapoznać). Wcześniej zostawiłem w biurze ciuchy i buty na zmianę. Miałem jechać
wczoraj, ale padało, wreszcie dziś piękna pogoda, no to myk.
Jazda ulicami dużego miasta to nie przelewki, a tylko
część dało się zrobić ścieżką rowerową. Na pierwszy raz nie ubrałem więc SPD
(nie mając wyrobionego odruchu wypinania się przy nagłym zatrzymaniu byłoby to
proszenie się o upadek). Laptop do plecaka, na wierzch banan, ciuchy rowerowe i
jazda.
Plan był taki, żeby do pracy jechać lajtowo, żeby się nie
spocić (w biurze nie ma prysznica), a z powrotem przycisnąć. Ale było tak
ciepło, że mogłem zdjąć kurtkę i zostać w krótkiej koszulce, a pęd powietrza
odbierał cały nadmiar ciepła. W dodatku gdy z górki prędkościomierz pokazał
prawie 50 km/h, a po płaskim 40, poczułem że mam dzień konia i zew szybkości ogarnął
mnie całkowicie. Machnąłem ręką na puls 170+, uwielbiam szybkość! W bieganiu i
na rowerze. W dodatku im szybciej, tym wśród samochodów bezpieczniej, więc
sobie nie żałowałem. Zakwasy zupełnie ucichły, dawałem czadu aż miło, 8 km zrobiłem
w 14 minut.
I wtedy to się stało. Jadąc drogą o kilku pasach ruchu w
jedną stronę, zawsze zjeżdżam na skrajny prawy, gdy tylko taki się pojawia. Jak
chyba każdy. Tym razem jadąc 30 km/h nie zauważyłem w porę, że ten pas jest
oddzielony niziutkim krawężnikiem, tworzącym rodzaj rynny, oddzielającej pasy
ruchu. Dla samochodów niezauważalne, dla roweru zabójcze. Gdy cienka opona
szosówki wpadła w tą rynnę, poczułem jak tracę grunt pod kołami i po chwili sunąłem
ciałem po asfalcie. Wyhamowanie z 20 km/h potrwało ładnych parę metrów z jednym
widowiskowym fikołkiem z rowerem nad sobą w gratisie. Ludzie na pobliskim
przystanku mieli niezłe przedstawienie :)
Gdy się pozbierałem, okazało się, że poza licznymi otarciami
okulary mam całe, koła się nie scentrowały, hamulce działają…Dobrze, że byłem bez SPD i w kasku (zawsze zakładajcie kask!), inaczej bym się tak tanio nie wywinął. Jadę dalej. Akurat
zaczęła się ścieżka rowerowa, więc wjechałem na nią i tak się zapamiętałem w
mijaniu kolejnych rowerzystów, że ominąłem zjazd na moją ścieżkę. Powrót oznaczałby
stratę 15 minut, a chciałem być szybko w pracy, więc zdecydowałem się kontynuować
jazdę Wisłostradą między samochodami (biegnąca obok ścieżka byłą w remoncie). Jak
pisałem, jadąc szybko jest bezpieczniej niż wolno, bo prędkość nie różni się
tak bardzo od aut. Kiedyś jadąc autem mijałem w tunelu na Wisłostradzie kolarza,
który z górki pociskał jakieś 70 km/h i prawie mi wyszły gały, ale
niebezpieczne to nie było, bo sam jechałem 80 km/h. Fantastycznie mija się
stojące w korku samochody, a jeszcze lepiej jest, gdy ruszając na zielonym
uzyskuję lepsze od nich przyspieszenie i zostają zdziwieni w tyle. Dziecinne
to, ale mi się podoba :)
Ale w końcu musiałem zjechać na ścieżkę, bo nie wolno jechać
ulicą, gdy obok jest ścieżka. Po jakimś czasie gładziutki asfalt zastąpił żwir
i tu drugi zonk – kilkaset metrów dalej poczułem znajome terkotanie.
Guma! Na szczęście zawsze wożę zapasową dętkę, więc spokojnie ją zmieniam i
zaczynam pompować, gdy nagle trach… pompka rozeszła mi się w dłoniach. Widocznie
oberwała przy upadku. Stoję bezradny na chodniku, szef czeka w pracy, krew cieknie
mi z rąk i nogi a ja ugrzęzłem. Łapię mijających rowerzystów, ale
zwyczaj wożenia pompki zaginął w narodzie. A jak już mają, to z wentylem
samochodowym, a ja mam prestę. Do biura została godzina piechotą. Prowadzę
rower i nagle błysk – pół kilometra stąd jest sklep rowerowy! Panowie mają
kompresor i po chwili jadę dalej. Do biura docieram po 2 godzinach i z miejsca
staję się tematem dnia (trudno się dziwić, ciuchy podarte, cały upaćkany we
krwi i do tego jeszcze zadowolony, pewnie się stuknął w głowę). W plecaku
spustoszenie. Laptop cały, ale z banana została tylko skórka, a cała reszta
rozsmarowała się równo po całej pozostałej zawartości, szczególnie po laptopie i zasilaczu. No armageddon. Na myśl o czekającym mnie praniu ręcznym chce mi się płakać :(
Najpierw robię test gotowości operacyjnej biurowej apteczki.
Potem umawiam się na rtg żeber bo bolą jak złamane. Przychodnia
niedaleko, hotline organizuje awaryjny slot i w porze lunchu mam już
wyniki. Wszystko całe, zresztą jakby co to żebra zrastają się tylko 2 tygodnie. Ale nawet
chodzenie, śmiech i kaszel sprawia ból, więc o niedzielnych zawodach nie ma mowy. Ortopeda
pociesza, żeby się nie martwił, bo ten ból to na razie żaden ból, niech poczeka
do jutra to zobaczy. Dzięki.
Wieczorem powrót. O dziwo pozycja na bajku wciąż bezbolesna,
więc radośnie pocinam z prędkością naddźwiękową po ścieżkach i Wale
Międzeszyńskim. W połowie trasy... guma, tym razem z tyłu. No żesz, dwa razy jednego dnia?! Dętkę zużyłem, ale mam
jeszcze klej i łatki – tylko pompkę w dwóch kawałkach… Tu gdzie jestem,
rowerzyści już nie jeżdżą, a i ewentualny sklep rowerowy mi nie pomoże, bo już
późno. Zatem kierunek autobus, ładuję się z rowerem i dojeżdżam do domu.
Czas na bilans.
Straty w ludziach: naklejonych 6 plastrów, wielkie czerwone
plamy na barku, ramieniu, nodze, boku i grzbiecie (ratownik na pewno nie wpuści
mnie na basen) i przede wszystkim porządnie bolący bok. Ale to wszystko powierzchowne.
Gdyby nie stracone zawody, nie byłoby tak źle.
Straty w sprzęcie: wypasiona pompka, podarta koszulka
techniczna z Biegu Niepodległości (chlip), rękawiczki (hura, teraz mogę wymienić),
możliwe że klamkomanetka, zdarty pedał, kask, podarty plecak. Plus to, co wyjdzie potem.
Straty w humorze: brak :)
Ten wpis nie jest po to, aby się pożalić. Nie ma czym. Siedzę z bananem
na twarzy, zadowolony z udanego dnia. Żal tylko zawodów (szczególnie rozgrzewki
z Chodakowską, i jak mam teraz żyć?) ale nie były gwoździem sezonu, a mój zespół
znalazł już zastępstwo. Aktywne życie ma czasem swoją cenę. Jednak nie zamieniłbym
go na inne i o tym jest ten wpis. Dziękuję za uwagę (żart, nikt tu nie dotarł :D ). W sumie napisałem, aby pokazać dziecku jak podrośnie, że bywa różnie ale i tak warto.
Na zakończenie fota z wakacji. Podążając za aktualnymi trendami, wg których tekst bez obrazka jest nieatrakcyjny i niewart czytania, postaram się wrzucać to, co nie rani oczu. Chyba że nie będę miał czasu. Albo ochoty ;)