Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Rekordy życiowe: Rwanie - 37 kg Zarzut - 52 kg Podrzut - 50 kg Siad przodem - 65 kg Siad tyłem - 75 kg Martwy ciąg - 92 kg [Postaram się aktualizować na bieżąco ;)]

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 172687
Komentarzy: 430
Założony: 22 stycznia 2011
Ostatni wpis: 20 lipca 2014

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Enieledam84

kobieta, 40 lat, Wrocław

168 cm, 63.70 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

28 sierpnia 2011 , Skomentuj
Kolano ma się lepiej. Profilaktycznie zakładam na czas ćwiczeń (i skakania) opaskę, wszak lepiej dmuchać na zimne...Dzisiaj skakałam w niedawno odkrytym parku. Oczywiście, krążyłam po nim, aż znalazłam ustronne miejsce, w którym i tak zostałam wykryta. Norma, po prostu. Wiem, że nie mam czego się wstydzić, ale jakoś tak dziwnie się czuję..."stara krowa (nie mam nic do tych "mlekodajców" , żeby nie było) na skakance". Może przyjdzie czas kiedy znormalnieję, chociaż wydaje się to awykonalne.

Od jutra wracam do ścisłego przestrzegania diety...muszę jakoś ujarzmić tego żarłoka we mnie, a poza tym waga rośnie, więc...znowu będzie ważenie i liczenie, liczenie i jeszcze raz liczenie. Jak na razie ta metoda była najskuteczniejsza. Limit 1500 kalorii (muszę mieć doładowanie, by nie paść i nie wstać po upadku).

Dzisiejsza aktywność:
- a6w - dzień 16.,
- 60 godzin ćwiczeń innych niż Weider, chociaż...albo powstrzymam się,
- ponad godzinny spacer,
- 1734 podskoki na skakance

i to by było na tyle.

27 sierpnia 2011 , Skomentuj
Rano wyjazd do Poznania. Aby zaliczyć 15 dzień z panem Weiderem, wstałam półgodziny wcześniej. Dopiero po wykonaniu całej szóstki wzięłam się za przygotowania do wyjazdu. Żeby nie było, spokojnie zdążyłam na pociąg.

 Początkowo planowałam nie wykonywać codziennego zestawu ćwiczeń na newralgiczne części ciała, ale skoro wróciłam wcześniej, to nie widziałam jakichkolwiek przeciwwskazań (no może oprócz jednego "malutkiego". O tym jednak później.).

Mój wrodzony masochizm podpowiedział mi, że warto stanąć na wadze. Długo nie rozważając owej myśli wyjęłam elektronicznego potwora i uczyniłam to co głos w mej główce zaproponował. I to był błąd. Okazało się, że waga przez noc ani drgnęła.

Nie rozumiem takowego stanu rzeczy, bo przecież się nie objadam (dzisiaj, dosłownie przed chwilą, wepchałam w siebie tosta z serem, szynką, ogórkiem i pomidorem, oprócz tego chipsy prosto z pieca i pepsi Twist. Dokładnie tak, dzisiaj to się akurat obżarłam.). Nie ukrywam, że zdarzają mi się  małe (i te większe też) grzeszki, ale bez przegięć. Przecież spalam w ciągu dnia sporą ilość kalorii.  Tyję od powietrza czy co?

Jeśli tak dalej pójdzie to za tydzień (może dwa, przy takim tempie) ujrzę 8 na przedzie...i nie jest to wyolbrzymianie problemu. Na dodatek boli mnie kolano. Przeforsowałam je podczas wczorajszego skakania. Niby tych podskoków nie było wiele, ale nie oszukujmy się mój organizm nie jest (jeszcze) przyzwyczajony do takiej aktywności i obciążenia. Bo czym tak na prawdę są te dwa tygodnie (z malutkim, wręcz mikroskopijnym hakiem) w porównaniu do ponad rocznego bezruchu (z krótkotrwałymi zrywami).

Po powrocie do Wrocławia kupiłam opaskę na kolano, aby je stabilizować i zmniejszyć ból. Nie chcę rezygnować z ćwiczeń, zwłaszcza teraz gdy stały się one codziennym nawykiem.

26 sierpnia 2011 , Komentarze (3)
Nie chcąc być przyczyną katastrofy budowlanej wylazłam ze swą skakanką na spacer. Kiedy już w końcu znalazłam ustronne miejsce rozpoczęłam podróż po miastach Europy. Dotarłam do Kopenhagi i do niedzieli tam pozostanę...jutro, czeka mnie Poznań i nie będzie możliwości skakania. 

Nie mam pojęcia o której wrócę z Pyrlandi, właściwie nic nie wiem (oprócz godziny i miejsca spotkania). 

Oczywiście, porównałam swoje wyniki z innymi i doszłam do wniosku, że moja podróż to spacer emeryta. Od razu znalazłam wytłumaczenie takiego stanu rzeczy, a jak! No, bo powiedzmy szczerze w tej grupce skaczących to należę do dinozaurów...dobra, więcej nic nie napiszę (przynajmniej na ten temat).

Dzisiejsza porcja ruchu:
- a6w - dzień 14
- 60 minut ćwiczeń (głównie na brzuch, uda i pośladki. A, właśnie. Kupiłam sobie krem push-up do pupy i piersi z Eveline'a. Zobaczymy, czy jakieś efekty zabiegów będą ;)),
- 1316 podskoków na skakance
- ok. godzinny spacer w butach EasyTone Reeboka (wszystko zrobię dla mojej pupy, by była kształtna i jędrna i w ogóle...)

Na koniec coś co mnie wpieniło (by nie używać wulgaryzmów)...zaliczyłam zwyżkę wagi...no ej, o co kaman?

25 sierpnia 2011 , Komentarze (1)
Burza obudziła mnie o 4:20 i jakoś już zasnąć nie mogłam...zresztą ona coś Wrocławia opuścić też nie mogła (a może nie chciała?). Jeszcze koło szóstej było słychać pojedyncze grzmoty...dawno takiej burzy nie miałam okazji obserwować i nasłuchiwać.

A, że dzień mi się wydłużył, to i ilość minut poświęconych na ćwiczenia wzrosła. Porównywalnie do dnia wczorajszego, czyli:

- a6w - dzień 13 (i wcale, ale to wcale nie jest ona parszywa)
- gimnastyka z naciskiem na brzuch i uda (plus rozciąganie) - 100 minut

Zamierzam jeszcze pospacerować przed pracą...czyli kilogramy w dół, nastrój w górę. Wszak naukowo jest udowodnione, że ruch na świeżym powietrzu sprzyja profilaktyce depresji.

 Wczoraj odkryłam (dzięki spacerowi) park Wschodni. Niezwykle urokliwe miejsce, do którego z pewnością wrócę ze "złodziejem dusz", by to piękno zachować w kadrze... prawdę powiedział wieszcz stwierdzając: "cudze chwalicie, swojego nie znacie". Przekonuję się o tym każdego dnia...co tam. ja KOCHAM MOJE MIASTO (nie tylko nocą).

Zapisałam się też do "skakankomanii". Przynajmniej jakaś motywacja do odkurzenia mojej samoliczącej skakanki będzie...zapewne będę w ogonie, ale to zupełnie nie jest ważne ;) 

24 sierpnia 2011 , Komentarze (1)
Nieopatrznie stanęłam na wadze (drugi raz w tym samym dniu). I co widzę? Półtorakilogramowy skok wzwyż...nie no, po prostu wymiękłam. Ja rozumiem leczo i bułki posmarowane margaryną to duży narzut energii (tłuszczu), ale bez przegięć.

Wkur... się, i zamiast pomknąć do lodówki, by dopchać się do pełna...zaczęłam ćwiczyć. Ponad 40 minut. Niech p... waga nie myśli sobie, że mnie złamie. Ni ch...

Aktywność w tym dniu:
- jakieś  100 minut ćwiczeń
- szóstka Weidera (jak pisałam w poprzednim wpisie - tak, tak wkurzenie spowodowało, że zwiększyłam dzienny limit notek - dzień 12)
- 80 minutowy spacer

Co razem dało spalonych ponad 920 kalorii (nie wliczając tych, które znikają na przykład teraz gdy piszę ową notkę). I niech jutro ujrzę dzisiejszy wieczorny wynik na wadze, to... grrr...

24 sierpnia 2011 , Komentarze (1)
Przedłużyłam czas ćwiczeń z 40 minut na 60., tłumacząc to sobie w ten sposób, że w sobotę nie będę miała czasu poćwiczyć (chyba, że w pociągu). Oczywiście wstanę wcześniej, by zrobić szóstkę, ale mowy nie ma żebym dała radę zrobić dzienny limit ćwiczeń. Być może dzień wolnego wyjdzie mi na dobre. Pożyjemy zobaczymy.

Dzisiejsze ćwiczenia były pod znakiem modelowania ud i brzuszka. Najbardziej kłopotliwych części mego ciała, zresztą co widać na zamieszczonych tutaj zdjęciach. Nadal nie widzę efektów Weidera... Boże użycz mi cierpliwości, bo tego jest mi potrzeba.

Pocieszające jest to, że spokojnie wchodzę w rzeczy, które do niedawna zaczynały się "kurczyć", co w pewnym sensie potwierdza właściwość drogi, którą obrałam. 

Z serii "nie do wiary": wczoraj kupiłam sobie czarną kurteczkę Pimkie wiązaną tasiemką w rozmiarze...34 i o dziwo jest tylko trochę przyciasna... Tym bardziej upewnia mnie to, że współczesna numeracja odzieży jest do niej przypisywana na chybił trafił. A może to jest niby przepowiednia z chińskiego ciasteczka, bardzo miła przepowiednia ;)

A dla potwierdzenia mych słów wklejam zdjęcia:




Zdaję sobie sprawę, że zdjęcie nazbyt naświetlone, ale... Poniżej metka :




No chyba, że włoską cyferkę wzięlibyśmy za najbardziej wiarygodną, ale wtedy to bym się już załamała...

23 sierpnia 2011 , Skomentuj
W powietrzu unosi się zapach marihuany. Znowu jakiś inteligent nie kryje się ze swoją miłością do zielonego. Pod tym względem kocham swoich sąsiadów...zresztą znam parkę, która pali, aby w ich związku...zgoda była. Ach, ta racjonalizacja ;)

W ogóle ten dzień jest pod znakiem trawy ;) O 9. już kosiarki w ruch poszły, zagłuszając inny zagłuszacz. Dobrze, że wstaję o siódmej, by mieć pewność, iż plan minimum wyrobię i wyrabiam dla ścisłości.

Najpierw szóstka Weidera (dzień 11.), czyli 3 serie po dziesięć powtórzeń. Po jej wykonaniu śniadanie, na które składały się dwie kanapki pieczywa chrupkiego z sałatką wiosenną i śliwkami plus kawa (no po prostu nie mogło być inaczej). Po wszamaniu i odczekaniu około 30 minut, co by nie spowodować powrotu pokarmu do miejsca startu, przystąpiłam do zestawu 40. minutowego (choć właściwie 45).

Wczoraj, tak z ciekawości, sprawdziłam na kalkulatorze wysiłku ile dzięki temu (mniej więcej) spalam kalorii (nie wiedząc dokładnie czy zaznaczyć opcję gimnastyka lekka czy rekreacyjna, ale stwierdziła, że lekka to raczej nie jest, więc...). Zgodnie z tym co internetowy pomocnik wskazuje to około 315 kalorii znika z moim wysiłkiem, czyli pierwsze śniadanie z hakiem (chyba).

Drugie śniadanie to taka zakamuflowana bomba kaloryczna. Jeśli się mylę, to mnie poprawcie. Otóż składało się na nie: płatki musli orzechowe, żurawina, jeden średni banan i miód wielokwiatowy, a wszystko oblane sporą ilością maślanki. Może jednak mam skrzywioną percepcję w tym zakresie. Być może...

22 sierpnia 2011 , Skomentuj
Może nie do końca ćwierć, chociaż z drugiej strony zazwyczaj i tak robię więcej powtórzeń (z obawy, iż za mało zrobię), więc... Otóż dzisiaj mija moja mała (jak to napisać) "dnica(?)" z panem Weiderem, czyli równe dziesięć dni. Bez ściemy, bez oszukiwania...

Zwiększyłam też ilość minut dziennej gimnastyki z 30. do 40. (zazwyczaj plus jakieś pięć do dziesięciu minut). Moje ciało (na szczęście) jeszcze pamięta ten najintensywniejszy okres mojego życia, kiedy to sześć dni w tygodniu pędziłam na trening, siłownie i basen (plus ćwiczenia własne w domu). Chcę do tego wrócić. Może już nie w takim wymiarze, co kiedyś, ale przynajmniej w części. I tak sobie myślę, jak strasznie się zapuściłam od tamtego czasu. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to słowo "masakra".

Waga zalicza wahnięcia (niewielkie) od 0,2 do 0,5 kg. Muszę rzadziej na nią wchodzić. Wyznaczyć jeden konkretny dzień i tego się trzymać, bo tylko załamać się można patrząc na tego elektronicznego "potwora" (przyjaciółką ją nazwę w momencie, gdy zacznie wskazywać poniżej 60 kg, czyli daleka droga do tego).

Nie objadam się. Staram się, aby zarówno ćwiczenia, jak i nowy sposób odżywiania stały się nawykiem podobnym do mycia zębów (wiem, co mówię. Dentysta ostatnio zabronił mi je szczotkować przez dwa dni. Czułam się wtedy, delikatnie pisząc, nieswojo.)

Czuję się jakbym wracała do starej miłości, a po okresie wakacyjnym...

20 sierpnia 2011 , Skomentuj
Dzisiaj ćwiczyłam dłużej niż zgodnie z planem długoterminowym założyłam, więc zamiast półgodziny była jakaś godzina. Wpierw Pilates, a potem takie ćwiczenia umieszczane w kolorowej prasie mające kłaść nacisk na różne partie ciała (mam tego sporo w swych zbiorach ;)). W sumie przyda mi się ten zwiększony pakiet skoro popełniłam grzech spożywczy i wchłonęłam cztery kostki...ptasiego mleczka.

Oczywiście, szóstka Weidera też została wykonana...to już ósmy dzień z nim (nimi ;)). Zaczynam być z siebie dumna. Dopóki nie spojrzę w lustro, ewentualnie przez obiektyw aparatu na moje ciało. Moja zmora to wystający brzuszek, który za cholerę (sorki, za słowo) nie chce zniknąć. Wszak kara za brak pohamowania musi być...niestety.




a z przodu: 




Ciekawe, kiedy zobaczę te niesamowite efekty Weidera, bo mym skromnym zdaniem jakoś ich nie widać. Możliwe, że jestem zbyt niecierpliwa...

Jedyne pocieszenie to, to że moja waga znowu zjechała o 0,5 kg (jestem pewna, że to na skutek ćwiczeń). Niestety póki co paska zmienić nie mogę...a piątka oddala się w stronę zachodzącego słońca. Aż mam ochotę na siarczyste przekleństwo.

19 sierpnia 2011 , Skomentuj

Dzień zaczął się zwyczajnie. Wstałam około godziny 7. obudzona pianiem koguta. Przez chwilę zastanawiałam się, gdzie jestem, by w końcu dotarło do mnie, że taki dźwięk wydawać może tylko komórka mojej siostry. Nie było już sensu starać się ponownie odpływać w krainę snów. Wstałam więc i pierwsze kroki skierowałam do laptopa (to podobno oznaka uzależnienia). Uruchomiłam go i udałam się w kierunku, gdzie nawet "król chadza piechotą".


Kiedy już troszkę pobiegałam po stronach stwierdziłam, że może warto jednak coś przekąsić. A, że na razie mam zakaz spożywania "twardych" pokarmów, wyjęłam z lodówki serek wiejski, posmarowałam masłem kajzerkę, wycisnęłam grejpfruta i ze swoim żarełkiem przeniosłam się do pokoju. Uruchomiłam kolejny zagłuszacz, czyli telewizor, choć zbytnio nie zwracałam uwagi na migające obrazki oraz głosy z niego się wydobywające. Tak sobie medytowałam przekąszając swoje "co nieco" nad zejściem na poziom podłogi i poćwiczeniem (kolejny zakaz). Wszak dzień bez ćwiczeń to dzień stracony i żaden lekarz nie będzie mi mówił co mi wolno a co nie. Bo co się może stać?


W efekcie i tak Weidera (dzień 7.) zrobiłam krótko przed piętnastą...Przez ponad godzinę walczyłam w kuchni. Masakra jakaś.


Pierwszy raz, miejsce sporządzania posiłków wyglądało jak pobojowisko, a robiłam li tylko kotlety z kalafiora. Zresztą ja też mogłabym spokojnie w horrorach straszyć. Chcąc nie chcąc musiałam zrobić sprzątanie generalne powierzchni płaskich. Nie opiszę słownictwa użytego w trakcie kuchennej  pracy. Wszak jeszcze 22. nie wybiła na zegarku. I ch... jutro obiadu nie robię, niech sam się robi.


Zastanawiam się, czy te kuchenne ewolucje mogę uznać za moją półgodzinną gimnastykę...tyle potów wylanych i czegoś tam jeszcze...


© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.