Zeżarłam, wchłonęłam, pochłonęłam pączka xxl. Nie mam nic do dodania, poza tym, że potem się dziwię, że nie chudnę.
No i czuję się teraz tak:
I teraz już naprawdę nie ma nic do dodania.
Ostatnio dodane zdjęcia
Znajomi (40)
Ulubione
O mnie
Archiwum
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 36927 |
Komentarzy: | 658 |
Założony: | 29 października 2015 |
Ostatni wpis: | 18 sierpnia 2023 |
kobieta, 48 lat, Warszawa
163 cm, 90.20 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
Zeżarłam, wchłonęłam, pochłonęłam pączka xxl. Nie mam nic do dodania, poza tym, że potem się dziwię, że nie chudnę.
No i czuję się teraz tak:
I teraz już naprawdę nie ma nic do dodania.
Nie pisałam ostatnio tu, bo pisałam gdzie indziej, znaczy się zawodowo. I przeżywałam przez ostatnie cztery poświętne dni – dzień świstaka.
6.20 pobudka, potem szykowanie towarzystwa i siebie, każdego dnia te same problemy, czy są płatki, daj mi pieniądze, kto mnie dzisiaj zawiezie, gdzie moja bluzka, kto mi zabrał klucze, widziałaś moją komórkę, oddaj mi.. kup mi.. zrób mi..
7.20 uff i chwila w fotelu
7.30 wypad z baru panno lalu, do samochodu i w drogę
W drodze do pracowa korek, utworzony w oparach spalin, tam gdzie zwykle, ciągnie się i wlecze każdego dnia tak samo.
Potem praca, praca, praca, te same smutne twarze, bo święta się skończyły, a następne dłuższe wolne dopiero w maju.
18.00 abarot w domu
I znowu: czy są płatki, daj mi pieniądze, kto mnie jutro zawiezie, gdzie moja pidżama, kto mi zajął łazienkę, głodny jestem, głodna jestem, widziałaś moją komórkę, oddaj mi.. kup mi.. zrób mi..wytłumacz… weź go stąd… weź ją stąd… weźcie się wszyscy…
21.00 zawijanie swoich pudełeczek niczym ten świstak co siedzi i zawija w te sreberka
21.45 pad na pysk.
I tak każdego dnia, dnia każdego.
Moja aktywność fizyczna mająca na celu coś więcej, niż tylko wykonywanie czynności dnia codziennego, spadła do minus 100.
I jedyna rzecz jaka odróżniała każdy dzień od siebie, to zmieniające się za szybą samochodu postaci. Postaci biegające. Siedziałam więc każdego dnia w swoim własnym, prywatnym transporcie kołowym, wyglądając jak każdy wokół zaspany, średnio kumaty samochodowy współtwórca zatoru drogowego. A tu wiosna się budzi i na ulice wyległy dziesiątki biegaczy. I tak sobie z rana obserwowałam to dla mnie od dawna obce zjawisko i wyobserwowałam z nieskrywaną zazdrością kilka typów biegaczy. Ot tak z nudów zaczęłam ich nawet nazywać kierując się wizualną stroną tego pięknego sportu.
A zatem wzdłuż mojej trasy ugniata samochodowego siedzenia w korku, prym wiedzie gatunek zwany Gejszami. Są to z reguły panie, ale zdarzają się również panowie, którzy biegną, ale tylko im się wydaje, że poruszają się w jakimś nieznanym mi kierunku. Drobią i drobią. Takie drobisze. Podziwiam ich samozaparcie w tym drobieniu i każdorazowo myślę, ile byłoby z nich pożytku w przetwórni kapusty kiszonej albo w tradycyjnej winnicy. Ugnietli by wszystko na pył, na miazgę, każda substancja pod tym ich drobieniem puściłaby soki.
Drugi gatunek dość często występujący na mojej trasie to Motylice. Motylice bywają zarówno w formie żeńskiej jak i męskiej. Motylice mają bardzo charakterystyczną cechę. Podczas biegu ich kolana pozostają złączone, jakby przyklejone do siebie przez super gluta, natomiast pozostałe części obu kończyn poruszają się naprzemiennie ruchem kolistym na zewnątrz, zataczając równiutkie koła. Tułowie Motylic natomiast porusza się w rytm taktowy, niezależny od ruchu podudzi.
Trzecim gatunkiem, który udało mi się zaobserwować to Skoczenie. Skoczenie biegają szybko odbijając się z jednej kończyny, jakby do skoku w dal i lądując na drugiej. Ruch ten jest naprzemienny, górna część skoczeni jest naprężona jak struna i prosta jak kij od szczotki. Kończyny górne natomiast żyją własnym życiem, dość często przypominając ruchy kończyn, jakie nad taflą wody uskutecznia tonący.
Kolejny gatunek to Słonice. Charakterystyczny dla tego gatunku jest brak możliwości ugięcia podeszwy stopy. A zatem biegnąć, stopy pozostają cały czas w tej samej pozycji. Kroki są nienaturalnie wydłużone, a ręce nieruchome, ułożone wzdłuż tułowia. Wrażenie wizualne jest takie, że za każdym razem gdy stopa słonicy oderwie się od ziemi, osoba obserwująca sprawdza, czy aby nie pozostała tam żadna dziura, jak również nasłuchuje, gdyż ma wrażenie że za chwilę ziemia zadudni.
No i Pawice. Jak sama nazwa wskazuje, strój mają kolorowy, bieg dystyngowany z charakterystycznym wypięciem zazwyczaj kształtnej, mocno obciśniętej pupy, która porusza się niezależnie od przyzwoitości obserwatorów. Pawice z reguły są płci żeńskiej. Jeszcze jest za zimno, ale w lecie u niektórych pawic można zaobserwować obnażone do połowy pośladki i symetrycznie do pośladków, po przeciwnej stronie ciała, również obnażone dwa przednie wzniesienia. Pawice płci żeńskiej charakteryzują się perfekcyjnym makijażem i fryzurą oraz oczyma strzelającymi w stronę wyższej klasy pojazdów.
Gatunek zwany Pośpieszalscy nie może zostać skatalogowany, gdyż Pośpieszalscy są to krótkodystansowcy, zazwyczaj obładowani bagażami lub chociażby torebkami, którzy w ruch pospieszny wprawiani są jedynie przez pojedynczy bodziec. Zazwyczaj bodziec ten stanowi czerwony punkt pojawiający się na widnokręgu, poruszający się po wolnym pasie lub po torach, osiągający prędkość przekraczającą możliwości ruchu wszystkich gatunków biegaczy.
Poza tymi pięcioma gatunkami udało się również zaobserować pojedynczego osobnika Samicy Kamikadze. Samica Kamikadze jest bardzo rzadko obserwowanym gatunkiem, gdyż poza poruszaniem się z prędkością nieprzystającą dystyngowanym samicom, połączona jest górnymi kończynami z czterokołowym sprzętem około metrowej długości, ze środka którego wydobywają się często różne dźwięki. Sprzęt ten samica kamikadze pcha przed sobą z bardzo dużą czułością i rozanieloną miną.
A po świętach blisko kilogram w górę, a od poniedziałku kolejny dzień świstaka.
Twórcze marzenia kontra mary senne
Dawno nie pisałam bo dziwny harmider zapanował w pracowie. Wprawił on, ten harmider, w rezonans moje dwie półkule mózgowe. Konsekwencją ich rezonansowania jest kompletne wypalenie i brak inwencji twórczej. Natworzę się tyle scenariuszy siedząc w pracowie, że uszami para bucha i po wyjściu już nie mam siły. Jednak ludzie bez wyobraźni mają w życiu prościej. Może bardziej ubogo, ale nie komplikują sobie życia scenariuszami. I tak oto moja chora wyobraźnia w przeciągu minuty jest w stanie powiesić na najbliższych drzewach i krzewach kilkanaście brzydkich z charakteru i duszy osób. Następnie te osoby, zerwane z wisielczych sznurów, z kosami w dłoniach maszerują na rzeź niewiniątek. W następnej minucie wyobraźnia podsuwa mi inne rozwiązanie, równie malownicze jak powyższe. Ja naprawdę nie powinnam myśleć, bo mi to nie idzie. Bardziej nadaję się do pisania i wymyślania bajek dla dorosłych, niż do pracy w pracowie.
Za to dieta ma się świetnie dla odmiany. Nie dość że się jej trzymam to zaczyna być widać i udało mi się załapać na kilka komplementów, czego ostatnimi czasy w moim życiu było za mało. Nie były one zbyt wysokich lotów, ale na bezrybiu i rak ryba. Mam zatem nadzieję na ludzką twarz mojej piątkowej wagi. Chociaż ona bywa mocno kapryśna. Do tego jeszcze mam takie dziwne wrażenie, ale mogę się mylić, że spadek na wadze jest widoczny na człowieku dopiero po jakimś czasie, jak się trochę ten człowiek obkurczy. Jakby skóra się zwijała, albo postać się zwijała. Takie tam obserwacje od czapki.
W każdym calu dietuję się zdrowo, aktywnie wymyślając, jak to się poruszać i jak znaleźć pretekst do tegoż ruszania się, po to tylko żeby się nie ruszać, czyli w tej kwestii nadal niezmiennie twarda jestem i poślad będzie ugniatał kanapę zamiast falować na wietrze. Przynajmniej jestem tego świadoma. I tak sobie marzę o wynalazku, który zrewolucjonizuje rynek dietetyczny. To będzie takie coś, zakładane na czaszkę, i kiedy dla przykładu człowiek pomyśli, że jest maratończykiem i przez 2 godziny będzie myślał, że biegnie w maratonie, to jego ciało odbierze to tak, jakby rzeczywiście biegł. I spali odpowiednią ilość kalorii, a mięśnie same nabiorą odpowiedniego kształtu. I to będzie wynalazek na miarę Nobla. A zatem biorę się za marzenie o wynalazku i o Noblu. Oba nierealne i nie pojawią się w mojej bytności, a jakie przyjemne. A tyłek na kanapie.
Jestem zbieraczem słów. Nie wydumanych cytatów i wierszy (chociaż czasami też), tylko takich tekstów z subtelną grą słów i/lub znaczących coś więcej. Dzisiejsza konsumpcja i pośpiech zabija duszę, ale ja mam tak od dziecka. Gdzieś usłyszę, coś pomyślę, coś mi zagra, coś przeczytam, gdzieś wychwycę. Czasami coś mnie rozbawi do łez, co bez sytuacji, w której padło, nie miałoby takiego wydźwięku. Nie zbieram ich do pudełka czy kieszeni, staram się zapamiętać, nie zawsze mi to jednak wychodzi i muszę zapisać. Jako dziecko i młode dziewczę zapisywałam w brulionach, których strony dawno już pożółkły. Ale to moje zsynchronizowane z wiekiem zapisywanie, pokazuje jak dorastałam i jak te początkowe wierszyki i cytaty różnią się z tymi ostatnimi. Mogę stanowić studium przypadku śmiertelnie romantycznej duszy.
Teraz spisuję gdzie bądź, zawsze się kiedyś na ten tekst natrafi i człowiek się chwilę nad nim pochyli. Pamiętnik na Vitalii jest takim samym dobrym miejscem jak każde inne. Nie wiem czy niektóre z zapisanych tu tekstów mają jakiegoś autora o znanym nazwisku, ale są to teksty z tego tygodnia. Spisuję to, co mnie się podoba, nie doszukując się pierwotnego źródła, jeżeli nie mam go podanego na tacy, albo o nim po prostu nie wiem.
„Ból duszy jest jak ból dupy. Chcesz usiąść, a nie możesz” – tekst koleżanki z depresją, leżącej cały dzień pod kocem na kanapie i próbującej wytłumaczyć dlaczego nie wstanie.
„Najpiękniejsze słowa pisze się łzami.” – zasłyszane.
„W naszym urzędzie ustawa o finansach publicznych się nie przyjęła.” – z pisma urzędu administracji państwowej, który to urząd, co do zasady obowiązuje ustawa o finansach publicznych.
„Kiedy dotkniesz horyzontu, oznacza to już koniec drogi” – z ckliwego romansidła puszczanego wczoraj w TV.
„Pierwsza zasada zaglądać w karty sąsiada, druga zasada bić po mordzie sąsiada” – syn mój starszy do siostry swej podczas gry w planszówkę.
„Czuję w sobie kopulację rozdźwięków” – to ja o ambiwalentnych uczuciach w stosunku do współtowarzyszy niedoli.
„Do ostatniej minuty nie trać nadziei” – sms od koleżanki odnośnie braku zmian.
„To tragedia po fakcie” ironiczny wyraz współczucia jednego ze współpracowników po usłyszeniu, że państwo w państwie odchodzi.
„Wiatr umiera w moich dłoniach” - zaczytane.
„Możecie mi zabrać dom, pracę, pieniądze, ale honoru nikt mi nie zabierze” – z filmu w gościach w mundurach wojskowych.
Mam nadzieję, że też macie swoje teksty, nad którymi się pochylacie, bo to przenosi w trochę inny wymiar egzystencji. Takie stop w ciągu dnia, przerwa na coś więcej, chwila dla duszy. To nawet fragment piosenki może być, cokolwiek. Ja tak mam i się tym cieszę.
A co do kilogramów to dusza zbita, waga zmarła pod szafką z tym blisko 82 na liczniku i nie chce się dać zreanimować.
Obserwacje ostatniego tygodnia mnie poruszyły. Żyłam intensywnie w realu (i nie mam na myśli sklepu), byłam w wielu miejsca, nie zawsze tam gdzie by mnie chcieli widzieć, ale życie nas nie rozpieszcza i musimy stawiać czoło wszystkiemu co nam los przyniesie. I oczywiście pozostać dobrym człowiekiem. Z uwagi na fakt, że grubas zawsze będzie grubasem choćby miał niedowagę, oraz dlatego że przysięgłam sobie już dawno temu, że never and ever nie pomyślę źle o grubej osobie, co oznacza, że nie będę posługiwała się stereotypami w stylu gruba - znaczy leniwa, znaczy nie chce jej się, nie potrafi, słaba itp. itd., staram się obiektywnie patrzeć na wszelkiej maści otyłości krążące po świecie. Po pierwsze dlatego, że wiem jak wygląda walka o każdy kilogram na minus, w sytuacji kiedy okoliczności przyrody nie sprzyjają w żaden sposób walczącemu, po drugie dlatego, że nikt nie jest idealny.
I w tym tygodniu, siedząc w oczekiwaniu na spotkanie w pewnym przybytku publicznym zobaczyłam kobietę. Kręciła się tam, być może pracowała. Nie wiem. Na moje oko miała otyłość na granicy pierwszego i drugiego stopnia i wyglądała przy tej otyłości obłędnie. I pachniała ładnie. A tak naprawdę rzadko spotyka się osoby otyłe tak pozytywnie rzucające się w oczy, a zatem przestudiowałam każdy szczegół jej wyglądu. I wiecie co, rozebrana na czynniki pierwsze nie wyróżniała się niczym szczególnym, poza zadbaniem. Nie miała wyjątkowych rysów twarzy, raczej przeciętne, ale brwi wyskubane i pomalowane, makijaż perfekcyjny łącznie z ustami i konturowaniem twarzy (nie jakiś wulgarny, dobrze się musiałam wślepiać żeby móc ocenić), włosy czyste i ułożone. Paznokcie miała pomalowane pod ciemne kolory swojego ubrania, buty dobrane, dodatki na szyi i w uszach. Ubrania same w sobie też bez fajerwerków, ale to wszystko po prostu grało. I byłam w lekkim szoku, bo naprawdę nic, a nic nie było w niej wyjątkowego, a całość urzekała. Popatrzyłam zdećka zdezorientowana na swój ubiór i chociaż było to spotkanie nieformalne, to i wygląd mój był nieformalny, jednakże i tak poczułam się jak ciocia z prowincji. Niezależnie od wagi.
No i gdyby nie fakt, że w tym samym tygodniu uczestniczyłam w jeszcze jednym spotkaniu, w większej grupie osób, to pewnie zapomniałabym o obiekcie o którym powyżej napisałam. Ale na tym spotkaniu, średnio formalnym, spotkałam drugą osobę o podobnej posturze do postaci opisanej powyżej. Też miała kolczyki, wisior i inne dodatki. Niestety zapomniała o makijażu, umyciu włosów, chyba generalnie zapomniała o umyciu (lub jaki czort, bo wyglądała brudno) oraz o doborze strojów do sylwetki. Bo prostu widać było, że jest otyła i zaniedbana. I wiecie co, jak mówiła, to nikt na Sali nie słuchał. Mój niezbyt ogarnięty umysł zestawił ze sobą te dwa obrazki, na których były te dwie postaci. I siedziałam i porównywałam z niedowierzaniem, że tak można się różnić in plus i in minus. Kiedy była przerwa w spotkaniu, to nawet z nią porozmawiałam o dupie i zupie, tylko dlatego że stała na uboczu. Że tam uciekała. Było mi jej szkoda.
Sama nie mam monopolu na dobry wygląd przy otyłości, ale wiem że można. Ja chociaż się staram. Przynajmniej tak mi się wydaje. Czyli hasło PRL nadal aktualne. Myjcie się dziewczyny, nie znacie dnia ani godziny, kiedy ktoś was będzie oceniał.
Podżeranie to pięta achillesowa większości znanych mi dietujących się postaci. No ja niby taka silna i stabilna jestem w moich postanowieniach. A zatem piszę sobie wczoraj do koleżanek w mojej grupie wsparcia, o powrocie na właściwe tory, po kilku dniach kiedy takie „podżeractwo międzyposiłkowe” stosowałam. Tu skubnęłam dziecku z talerza kawałek paróweczki, tam złapałam od męża kawałek kotlecika, tu od koleżanki jednego cukiereczka, od kolegi ciasteczko itp.itd. Krygując się oczywiście, że ja nie, że nie mogę, że dieta. Niby nic, a jednak zawsze coś i waga w piątek się na mnie za to zemści.
No ale wracając do sedna sprawy, piszę sobie do wyżej wspomnianych współuczestniczek dietowania, to o czym mowa powyżej. I w chwili gdy skończyłam zdanie o powrocie do nawyków i likwidacji „podżeractwa”, wpada do pokoju koleżanka z tortem czekoladowym. Ja standardowo krygując się, że ja nie, ja nie, nosem już czuję zapach, ślinianki zwiększają objętość wydzieliny ustnej, a oczy wychodzą z orbit, bo torcik to chyba jakiś mistrz cukiernictwa robił. I odbyła się w mojej głowie walka Dawida z Goliatem, tylko Dawid nie trafił z tej swojej procy i Goliat go zmiażdżył. A w dosłownym tłumaczeniu oznacza to, że zeżarłam, wpieprzyłam, wcięłam, wpierniczyłam, wszamałam, wtranżoliłam, wtrząchnęłam, spałaszowałam PODWÓJNĄ PORCJĘ TORTU. Był pyszny i wyglądał "przesmacznie". A teraz BUUUUUU, wyrzut sumienia, sumienia wyrzut. Dla chwili przyjemności dla kubków smakowych tak zniweczyć swoje postanowienie. Masakra, a miało być tak pięknie.
W poszukiwaniu frajera na kajak
Jakoś tak trochę zagubiłam się w czasoprzestrzeni. Nie chciało mi się ostatnio nawet dużym palcem u stopy ruszyć. I jak już tak leżałam, sztywno ten palec trzymając, to kontemplowałam o sposobach, które w jakiś cudowny sposób poruszą moje cztery litery. Moje cztery litery oczywiście znajdowały tysiące pretekstów, co by się grzać w ciepełku kanapy, i na każdy pomysł z głowy znajdowały argument przemawiający jednak za wyższością kanapy. Jednakże niepokorna głowa nie dawała za wygraną. I wymyśliła, co by chociaż na spacer w miłym towarzystwie się udać. Tylko w weekend było „zimno i pada, zimno i pada na ten kraj po środku Europy”. Zagaiłam zatem męża, który skutecznie zbunkrowany siedział przed komputerem. Zagajony mąż spojrzał się na mnie spode łba, a następnie powiedział „mhm” i wrócił do tego co na ekranie mu migotało. Mówię zatem do wystającego spod koca nosa córuchny, „chodźże dziecię moje z mamusią na spacerek do parku”. „Nie chce mi się” odparł nos, nie wynurzając się wcale, ale to wcale. Syna starszego się nie czepiałam , bo dzieciak zachorzały, a najmłodsza latorośl jakoś mało konstruktywna na szybki spacer. Myślę sobie podzwonię po znajomych. No i okazało się, że moi znajomi, na dźwięk słów: spacer, kije, park, szybko, reagują podobnie jak moje cztery litery. A do tego są niesamowicie zajętymi osobami, które z chęcią ze mną by poszły, ale:
- nie przyrządziły jeszcze obiadów na przyszły tydzień i właśnie się do tego zabierają,
- boli ich noga/ręka/głowa/inne części ciała,
- za chwile przyjdzie teść/teściowa/mama/tata/szwagier brata ciotki,
- właśnie są w trakcie generalnych porządków,
- za 15 minut będzie wyczekany serial/film/program oraz
- zapomniały że na zakupy iść chciały, dobrze że im przypomniałam.
W zamian za to mogłam:
- przyjść na piwo i byśmy pizze zamówili,
- przyjść na winko,
- wyprowadzić ich psa,
- powłóczyć się po galerii oraz
- umówić się kiedy indziej bo dzisiaj to nie.
O odchudzonej wyobraźni słów kilka
Chudnę, chudnę. W tempie żółwim, ślimaczym, czołgając się po podłodze. No i jak już tak sobie trochę pochudłam, to zaczyna dopadać mnie syndrom płaskodupia, zwisobrzucha i motylomanii ramiennej. Nogi jako tako, bo powoli zaprzyjaźniam się z rolkami - może coś nam z tego wyjdzie.
No i teraz taka zdećka pochudnięta idę sobie na zakupy i kontempluję. Mam chorą wyobraźnię i niezdrowe poczucie humoru. I idę sobie na te zakupy i zamiast planować zawartość koszyka, pomacuję się po mięciutkim tyłku, podnosząc pośladek do góry, puszczam go i dochodzę do wniosku, że przecież mogę sobie kupić majtki podnoszące tyłek. Ciąg myślowy niczym ciąg logiczny idzie dalej. Kupić mogę również „everybody” jednocześnie obciskające brzuch i podnoszące tyłek. Do tego mogę kupić dżins podnoszący tyłek i rajstopy podnoszące tyłek. I mogę kupić wszystko co mnie będzie ściskać, uciskać i będę wyglądała „całkiem, całkiem” i do tego nieźle. I nagle moja wyobraźnia podsuwa mi taki obrazek:
Młoda kobieta, z całkiem niezłą figurą z twarzy podobna zupełnie do nikogo, w małej czarnej i na szpilkach, stoi przy barze na bankiecie. Podchodzi facet, równie młody i atrakcyjny. Następny obraz to jak idą do niej, tudzież do niego, hotelu, w pole lub gdzie tam kto sobie życzy. Chemia aż iskrzy, będzie „co” z tego. I zdejmuje on jej tą małą czarną, a pod nią to nieszczęsne body obciskające. I ściąga z niej, z trudem, siłując się, aż pot na czoło mu wystąpił, to nieszczęsne everybody, a tam plask, plask, klap klap, wyskakuje uwolnione płaskodupie i zwisobrzuch i motylomania. I tak mnie to przestraszyło, przeraziło i dobiło, że tych majtów nie kupiłam. W ogóle nic nie kupiłam. Bo takie myślenie życzeniowe uskuteczniłam, że chciałabym, jak już odpowiednio pochudnę, co by nic mi spod tych obciskaczy nie wyskakiwało, przy akompaniamencie wiele mówiącego dźwięku: plask, plask, klap, klap.
I w tym przerażeniu zrobiłam obwody na brzuch. I pomachałam nogą na dywanie. A wieczorem poszłam na rolki. Uff, to było straszne. Zaczerwieniłam się, chociaż z pod tych obciskiwaczy nie wyskakiwałam ja.
Siedziałam sobie w pracy i tępo patrzyłam w monitor. Nie pierwszy raz łapię takie zawiasy umysłowe, także mnie to specjalnie nie dziwi. Czoło nie skażone żadną konstruktywną myślą, zwis policzków, usta na wpół otwarte. Ot takie tam babskie zawieszenie w przestrzeni. A zatem siedzę sobie, gapię się tępo w monitor, kompletnie nie widząc co na tym monitorze jest. Ruch powietrza w pokoju również nie wytrąca mnie ze stanu letargu, bo pokój wieloosobowy, także i ruchy powietrza tam się zdarzają. W pewnym momencie, jak u tego z bajki o zaczarowanym ołówku, piłeczka pingpongowa stuka mnie w czubek głowy. Zatem czoło zaczyna być skażone myślą. I wymyśliłam.
Ni z tego ni z owego, wymyśliłam, nie po raz pierwszy z resztą, że potrzebuję jakiejś głębszej myśli aby poruszyć zastałą mózgownicę. Takiej o sensie naszego istnienia, motywującej itp. itd. wzniosłe hasła. Takiej myśli niezależnej od toksycznego pracodawcy, oponek „miszelę” i aktywności fizycznej. Myśli tak głębokiej, że po jej pomyśleniu, rozebraniu na czynniki pierwsze, ciarki będą chodziły po plecach. No, ale sama przecież tego nie wymyślę, szczególnie skoro zawieszenie mnie dopadło. Ale już z pomocą się zgłosił zawsze pomocy wujek Google, i już się na monitorze wyszukiwarka się świeci. I wrzucam w Google hasło: „głęboka myśl”. I w czasie kiedy google się mieli, to ja „przemyślowywuję” sobie, że przemyślę pierwszą lepszą wyszukaną myśl i wezmę się dalej do roboty.
I wyskoczyły mi jako pierwsze - obrazy dla „głęboka myśl”,
i pierwszym obrazem był poniższy:
Spojrzałam za okno, a tam śnieg pada. I nie było co przemyśliwać, skoro jest fejs i jest kiełbasa, a za oknem ten śnieg wali. I poczułam się oszukana przez głębokość tej myśli, a potem zaczęłam się śmiać. I nikt nie rozumiał z czego się tak histerycznie śmieję. No, a przecież nie chciałam wiele, chciałam tylko jednej głębokiej myśli z życia, a wyszedł fejs i kiełbasa, czyli jak zwykle. I jak w erze cyfryzacji mieć głębokie życie wewnętrzne. A może ta myśl jest głęboka, tylko ja po prostu taka nie rozumna.
Przedłużający się nagły atak Kajetana P.
Rzygam już Kajetanem P. Taki sobie psychopata, a atakuje mnie od kilku tygodni z każdego medium. Wyskakuje z pudełka telewizora codziennie. Kajetan spał tu, Kajetan poszedł tu, złapałem Kajetana, Kajetan wyleciał, doleciał, przeleciał. Biedna niebiedna babcia robi reklamę hotelu na Malcie. Zamaskowany bohater służb naszych, opowiada jak złapał Kajetana. Niedługo pilot cesny poinformuje mnie na jakiej wysokości leciał i co wtedy czuł. Koledzy z celi w areszcie śledczym opowiedzą, jak wypróżnienia Kajetana wpływają na atmosferę w areszcie. Strażnicy więzienni będą informowali o konsystencji przeżutego przez Kajetana pokarmu oraz o własnych odczuciach, dotyczących części estetycznej tegoż przeżutego pokarmu.
Czuję się jak psycholog, pracujący pro publico bono, na poczet zaburzeń psychicznych wszystkich osób ,które dotknęły lub których dotknął Kajetan P. I każdego dnia coraz mniej jestem zainteresowana ich terapią. Mało również obchodzi mnie sam Kajetan P. Wystarczy mi informacja, że go złapali, przewieźli, osadzili. Potem niech poinformują o zakończeniu spawy i tyle. Niech ich ręka boska broni transmitować proces. Robi się z patologicznych zachowań news dnia, tygodnia lub miesiąca, a potem większa ilość patologii chce zostać newsem. Niech już dadzą spokój i niech Kajetan P. przestanie wyskakiwać z mojego radia, telewizora, komputera i komórki, bo niedługo wyskoczy z szafki z bielizną.
Wyrzygałam Kajetana P. i w tym tygodniu schudłam 0,5 kg. Niech moc będzie ze mną. W następnym też tyle poproszę tyko bez Kajetana P.