Niech ten wpis będzie dla mnie formą terapii, symbolem zamknięcia starego i wejścia w nowe.Chyba dobrnęłam po wielu latach do punktu, w którym powinnam być już dawno temu. Poczułam patrząc na mój dawny związek, że ani minuty dłużej, ani jednego kompromisu więcej. I nie jest to chwilowy stan na skutek jakiegoś działania z zewnątrz. Tylko wewnętrzne przekonanie. W końcu po wielu, wielu latach jestem otwarta na nowe! Zawsze uważałam za jedną ze swoich zalet - cierpliwość. Dawała mi ona zawsze napęd do tego, by nie zniechęcać się z byle powodu.Jednak teraz podziałała ona na moją niekorzyść.Historia wlecze się od lat, R. jest blisko nas bo mamy córkę i mieszka blisko, nie jesteśmy razem po akcji sprzed dwóch lat, ale pozwalałam mu być "przyjacielem rodziny". Dopiero zrozumiałam jaka to jest dla mnie pułapka. Ogranicza mnie, a raczej stawiam sobie sama ograniczenia w głowie uwarunkowane nim, ( zapytam się go, a może ma ochotę iść z nami, nie pójdę do kina ze znajomymi, bo może on chce, itd.) . Nie łączy nas chemia, nie łączy sex, nie ma między nami wymiany myśli, każde z nas ma swój świat.Wyjazd z nim i paczką znajomych do Grecji, obnażył jak bardzo nie ma szacunku do mnie i tego co jest dla mnie ważne. Jest lekceważący do bólu- usłyszałam niedawno nawet "kim ty właściwie jesteś? nikim" NAsza córka ma 12 lat i też to widzi, Otóż to, zawsze traktował mnie jak "nikogo", a ja miałam skrupuły jakieś dziwne, bo ojciec, bo tyle lat, bo jest bezradny.... Potem każda impreza , a właściwie jego zachowanie po niej potwierdzało to. Jak ja chciałam na czymś takim budować poczucie własnej wartości. Niemożliwe! Nie chcę go w swoim życiu. Miałam wyrzuty sumienia, że moja córka (podobnie jak i syn) wychowuje się w domu niepełnym. Ale dysfunkcyjny staje się on dopiero wówczas gdy tatuś jest w pobliżu.
Tyć zaczęłam jak zaczęłam chorować. W pół roku złapałam ok. 30 kg. Było to jakieś 7-8 lat temu.Czułam się jak godzilla, kiedy każda spotkana osoba czuła się w obowiązku poinformować mnie jak bardzo się zmieniłam. Potem czas choroby, leczenia, zepchnęłam temat tuszy na bok, bo inne sprawy były ważniejsze. Potem studia, znów coś ważniejszego, a właściwie to zawsze była wymówka, nie oszukujmy się. Dwa lata temu gruchnęła mi na głowę informacja, że mój partner ma od półtora roku romans. Praktycznie na dwa tygodnie zamknęłam się w domu, nie mogłam oddychać, zrozumieć, tu z Vitalią wracałam do życia. Ćwiczenia i dieta, to były jedyne rzeczy, nad którymi miałam wtedy kontrolę. Schudłam wtedy ok 15 kg. Film "Nigdy w życiu" IDEALNIE pokazuje nasz ówczesny związek i relację. Judyta i jej mąż przed rozwodem- to ja i R.!!! Tylko, że ja nie ruszyłam z kopyta jak ona. Oczywiście mam na koncie więcej sukcesów osobistych, kiedy nie jesteśmy razem, niż przez cały nasz związek, ale jeszcze nie skupiłam się na 100 %. Nikt nie pozbawia mnie tak pewności siebie jak R .Samoocena leci na łeb na szyję, staję się niezdecydowana, niepewna siebie. Takiej siebie nie lubię. Mam takie plany, że dużo mam do zrobienia w najbliższych miesiącach. A o mnie uwstecznia, blokuje... Nie czuję się sama. W ostatnich latach okazało się, że mam wokół wielu sprawdzonych przyjaciół. I rodzinę. ..
Ufff!!! No to pożegnanie mamy z głowy. Teraz przepis na ciasto :-)
Składniki:
- puszka białej fasoli
- 3/4 szklanki wiórków kokosowych
- 3 jajka,
- aromat śmietankowy, albo waniliowy,
- 1/2 szklanki mleka w proszku (granulowane odtłuszczone)
- 1/2 szklanki cukru,w wersji doskonalszej dosładzamy bananem, ale do tego nie doszłam
- łyżeczka niecała sody,
- 3 łyżki olej, ale niekoniecznie, jogurt naturalny
- 3 łyżki (może być 6 wtedy zastępuje olej)
W malakserze mielę 3/4 szklanki wiórków kokosowych.ale nie tak całkiem, żeby coś było czuć pod zębem. Dodaję po kolei: fasolę odsaczona, jajka, cukier resżtę składników. Miksuję jakiś czas. Potem do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia na ok 45 minut w temp. 175 stopni (z termoobiegiem) ale warto kontrolować patyczkiem. Po upieczeniu smaruję polewą z mleka w proszku cukru , masła, mleka (utartej w kąpieli wodnej) i obsypuję wiórkami.