Już tak zwykle wychodzi, że niedziela jest czasem spotkań rodzinnych i mniejszych lub większych wtop jedzeniowych. Ustanawiam sobotę dniem ważenia. I tak ważę się prawie codziennie, ale nie jestem wtedy w stanie ocenić realnych postępów.
Pierwsze podsumowanie:
- waga 17.02.2018 r. - 92,9 kg
- 3 razy siłownia i raz basen
- niedzielny cheat - kawałek ciasta i 3 kawałki pizzy - makro wyszło fatalnie
- waga po cheacie - 93,0 (+0,1)
Dzisiaj mini detox - rezygnuję z mojego ukochanego pieczywa, które najbardziej mi nie służy i nie potrafię zjeść mało.
Wczoraj rozmawialiśmy rodzinnie o redukcji. Wszyscy mają za sobą większe lub mniejsze sukcesy, porażki i jojo. W zasadzie oprócz mnie, bo ja tylko raz schudłam 7 kg, a poza tym to systematycznie, powoli tyje/stoję w miejscu. Teściowa, teść i tż w pewnych momentach życia zmagali się z dużą otyłością, więc nie jest to odchudzanie rzędu 5, a 25 kg. Może Ameryki nie odkryję, ale zgodnie stwierdzili, że jak już się przezwycięży organizm i trzyma to kilogramy ruszają. Inna sprawa utrzymać to potem. Jestem trochę pocieszona, bo zawsze się poddaję z braku rezultatów. Może nigdy nie miałam wystarczającej motywacji? Jedni chudną od razu, a inni potrzebują 3 miesięcy.
Mój ojciec po ok. 10 latach otyłości wreszcie rozprawił się z kilogramami. Cieszę się bardzo. Schudł około 25 kg w ciągu 2 lat. Czyli książkowo. Co ciekawe, nie odżywia się super zdrowo, tylko je wszystko, w mniejszych ilościach.