Link do bloga. nowy wpis.
- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
Ostatnio dodane zdjęcia
Znajomi (84)
Ulubione
O mnie
Archiwum
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 112858 |
Komentarzy: | 4799 |
Założony: | 26 marca 2022 |
Ostatni wpis: | 20 listopada 2024 |
kobieta, 38 lat, Piernikowo
172 cm, 79.20 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
Jaka pracę chcielibyście wykonywać przez tylko
jeden dzień?
Link do bloga. nowy wpis.
Z racji, że nagle pojawiło mi się bardzo dużo miejsca w ogrodzie, postanowiłam posadzić mojego ziemniaka. Miała to być róża w ziemniaku, ale nie dała rady, ziemniak za to ma się świetnie. Znalazłam też na dziko rosnącego ziemniaka w innym miejscu – nie wiem jak, skoro na jesieni przekopałam cały ogródek i wsadziłam tulipany. Tak czy inaczej – ziemniako-róża ma już mini bulwy. Będę miała kilka ziemniaczków zatem do zjedzenia za jakiś czas.
W domu wschodzi wszystko z zestawów „zrób to sam”. W mini szklarence siedzi obecnie papryczka peperoni, żółte pomidory i póki co jedna truskawka opisana jako bardzo słodka.
Mąż kupił smaczne truskawki, więc wycięłam z nich nasiona i po lekkim podsuszeniu, włożyłam do pojemnikach po śledziach na wilgotnym ręczniku. Pomidory tak kiełkują, to może i truskawce się uda.
Ukochany kupił mi też miks kwiatków. Posiałam co nieco w ogrodzie i niech mi rośnie. Chyba mam jeszcze więcej facelii, więc zawsze jest nadzieja na kwitną łąkę pod koniec sierpnia.
Słucham regularnie podcastu o psychologii sportu. Zazwyczaj są to rozmowy z innymi trenerami, sportowcami, którzy robią coś więcej niż tylko sport i tak było i tym razem. CO prawda trener ten nie zajmuje się sportem ale rozwojem w biznesie, ale rozmowa jest bardzo ciekawa i trochę nawet podchodząca pod odchudzanie i fitness. Głowa rządzi -jak budować i przebudowywać nawyki Przesłuchałam tego 2 razy, zrobiłam notatki i zobaczę, co się uda. Póki co przypomnienie w zegarku, aby iść zrobić sporty nie działa, bo łapie mnie albo jak jem czy odpoczywam po jedzeniu – kiedy wracam później – albo kiedy zaangażuję się z coś innego – jak kopanie ogródka – i nie chcę przestać. Muszę znaleźć sobie inny wyzwalacz. Ubieranie się zaraz po pracy w ciuchy biegowe nie wchodzi w grę, bo leginsy do biegania są dość ciasne w pasie, a ja po pracy potrzebuję uwolnić brzuch i dać mu przestrzeń.
Jednak Andrzej Bernardyn w tym podcaście mówił, aby robić choćby małe kroki, ale codziennie, aby ten nawyk wyrobić. Mieć wyzwalacz i na niego zawsze reagować, choćby w znikomym stopniu. Więc skończyło się pranie – poszłam robić jogę. Kiedyś to działało. Jedno pranie dziennie = trening codziennie. Nie wiem, czemu przestałam. Czas do tego wrócić.
Trafiła mi się znów fajna pozycja – rozciąganie klatki piersiowej przez leżenie na wykręconym ramieniu. Zostałam aż mi krew przestała krążyć.
Dziś impreza firmowa. zazwyczaj wypatrywałam ich z daleka, ale w tym roku jakoś nie mam ochoty. Mam umówione spotkanie z psychologiem i staram się zebrać w głowie myśli tak, by nie zjebać go za moje ostatnie myśli samobójcze. Poszłam szukać nowej pracy, bo on naciskał. Nowa praca pokazała mi dużego faka i powiedziała, że nie jestem typem osoby, z którym oni chcą pracować. On miał mnie naprawić, a tymczasem moja osoba jest powodem, dlaczego siedzę w fizycznej pracy mając wyższe wykształcenie. Czuję, że wprowadził mnie na minę i mam mu to za złe. Z drugiej strony wiem, że to nie on aplikował i nie on miał rozchwiany głos na rozmowie kwalifikacyjnej.
Wszyscy żyją, bez paniki. Jednak z mojego punktu widzenia przytrafiło się coś bardzo złego. Mój ogródek, moja duma i radość, nawiedziła choroba grzybowa – szara pleśń tulipanów. Kwiecień był mokry, niektóre cebulki które posadziłam miały lekkiego grzyba, ale uznałam, że co zgnije to trudno. Do tego koleżanka dała mi znalezione gdzieś cebulki przy drodze – wyrosły z nich karłowate, poskręcane rośliny [teraz już wiem, że powinnam je była od razu usunąć, bo to pierwszy objaw choroby]. Ich zdjęcia są tutaj w różnych wpisach. Kilka z tych roślin normalnie zakwitło, ale większość wyglądała źle. I albo to te od koleżanki, albo to te przechowywane przeze mnie w domu, któreś cebulki zawierały zarodniki grzyba Botrytis. W weekend zauważyłam, że niektóre kwiaty mają zahamowany wzrost, kwitną bardzo nisko i główki kwiatów im gniją. Uznałam, że to pewnie z cebul przybyszowych, bo tych miałam sporo w minionym roku i mała cebulka – mały kwiatek. Jednak w środę zauważyłam, że duże kwiaty, które miały piękne kielichy – mają nagle jakieś plamki. I dupa. Zapytałam na reddit co to może być i dostałam konkretną odpowiedź.
Mamy w pracy przypadki grzyba z tego rodzaju, ale na begoniach daje zupełnie inne objawy [gnije dolna część łodygi], a na alstromeriach gnije czubek wzrostu. Żadna z tych roślin nie zwija się ani nie ma objawów na kwiatach. Nie wiedziałam, że istnieje odmiana roślin cebulkowych. No ale mieszkam w zagłębiu kwiatów cebulkowych, więc pewnie też są jakieś spory w powietrzu zawsze.
W polskim internecie znalazłam taki opis.
Choroba, która opanowała te tulipany, to jedna z ich najgroźniejszych chorób grzybowych – szara pleśń (Botrytis tulipae). Objawy chorobowe występują przy wilgotnej i chłodnej pogodzie, najczęściej podczas kwitnienia roślin. Na płatkach i liściach pojawiają się małe brązowe lub szare plamki gnilne, które stopniowo pokrywają się szarym pylistym nalotem (szarą pleśnią). Na gnijących cebulkach pojawiają się czasami drobne czarne wypryski – sklerocja. Choroba ta bardzo szybko się rozprzestrzenia, dlatego, jeśli wystąpi, należy niestety jak najszybciej wykopać i spalić wszystkie zainfekowane rośliny, wraz z cebulami. Jeżeli pozbędziemy się tylko części nadziemnych, w przyszłym roku z zainfekowanych cebul wyrosną rośliny chore i zniekształcone, porażając nam dodatkowo pozostałe, zdrowe okazy
https://muratordom.pl/ogrod/porady-ogrodnicze/choroba-tulipanow-aa-QRwZ-WjZD-jAtB.html
Przekopałam więc wszystko i wykopałam możliwie każdą cebulkę tulipanów, narcyzów, hiacyntów, szafirków. Zostawiłam lilie i frezje. Jedną lilię musiałam usunąć, bo wyglądała nieciekawie, ale mam nadzieję, że się nie rozprzestrzeniło na lilie.
Żeby mi kot nie urządził toalety w świeżo skopanej ziemi, musiałam założyć siatkę oraz porozkładać warzywa ze szklarni. Mam nadzieję, że przeżyją i że grzyb szarej pleśni tulipana nie szkodzi pomidorom – jest gatunek szarej pleśni, który atakuje owoce jagodowe jak pomidory i truskawki i mam nadzieję, ze ten tulipana nie jest tak wszechstronny. Zatem na wierzchu są moje krzaczki malin, alstromerie, fasolka szparagowa, kalarepa, rzodkiewka, 3 rodzaje pomidorów. Zamontowałam też drewnianą barierkę, aby zmniejszyć kotu ilość wolnej przestrzeni i ją zniechęcić. Powbijałam patyczki od pomidorów i zobaczymy co dalej. Moja wysiana fasolka szparagowa teraz to już w ogóle została przehakana i przegrabiona na wszystkie końce świata. Facelia już wschodziła i też wielkie nic z tego będzie. Mogę jeszcze kupić mieszankę kwiatków i je wysiać. Posadzić piwonię do ziemi w nadziei, że kot jej nie wykopie. Może na nowy sezon wkopię agrest bardziej do słońca, a szklarnię przesunę bliżej domu. Na pewno przez kolejne około 3 lata nie mogę mieć tulipanów…
Jak skończyłam pracować w ogrodzie to było już szaro. Słońce niedawno zaszło. Godzina 22, powinnam być już dawno w łóżku. Cały dzień przeleciał, a ja znów nie poszłam biegać.
Bez jest tak obfity, że się ugiął pod swoim ciężarem.
Z mojej doniczki z narcyzami i tulipanami, usunęłam na razie tulipany. Narcyze nie wiem czy zachowują. Mam ochotę je zostawić jako eksperyment. Tulipany były na 100 procent chore.
Na jakie tematy lubisz dyskutować?
Bardzo lubię rozmawiać o filmach. Oglądam ich sporo i do niektórych lubię wracać. Chciałabym mieć wokół siebie osoby, które oglądają również filmy i mogłyby mi coś polecić spoza mojego kręgu zainteresowań. Niestety większość osób, z którymi przebywam na co dzień nie chodzi do kina, nie ogląda filmów w domu, nie interesuje się nowinkami technicznymi ze świata kina.
Lubię poszerzać horyzonty na tematy ze świata nauki. Czasem chodzi o botanikę, czasami o medycynę, innymi razy o astronomię. Byłam nawet w klubie astronomicznym 20 lat temu. Chodziłam z kolegą obserwować marsa na niebie. Teraz zaś lubię pobiegać wieczorem, pogapić się w niebo, ale nie mam z kim o tym porozmawiać. Lubię czytać artykuły ze strony NASA i przeglądać foto of the day. Fajne tapety na komputer można z nich zrobić. [link do NASA]
W poniedziałek mieliśmy lekcję tenisa. Najpierw jednak dałam się wygnieść Erikowi. Bolało mnie ramię, na co on stwierdził, że mam nadal skrócone mięśnie piersi od pracy z rękoma uniesionymi przed sobą – zapylanie roślin wymaga utrzymanie takiej pozycji godzinami. Kolejny raz odradził mi bench press-ów z hantlami, bo jego zdaniem nie powinnam ćwiczyć ani mięśni ani ramion, bo w pracy dostają one dość w kość. Mam je rozciągać. Obkurczone mięśnie ściągają mi ramiona do przodu, powodują, że się garbię i powodują ból w ramieniu. Ponaciągał mi i pougniatał całe ramię, łopatkę i mięsień piersiowy i ból jak ręką odjął. Fakt, bolało jak smok, kiedy uciskał mi mięśnie wykręcając przy tym rękę w stawie, ale po fakcie błogi brak bólu. Zakwasy wyszły jeszcze tego samego dnia.
Lekcja tenisa trochę mnie poirytowała. Naprawdę jestem w tym kiepska. Z jednej strony cieszę się, że mój mąż faktycznie robi postępy i sprawia mu to frajdę, z drugiej strony ciężko jest być tą gorszą. Do tej pory poza gotowaniem, większość rzeczy potrafiłam zrobić lepiej niż mój Ukochany. A teraz widzę, jak on patrzy na mnie wspierająco i trochę z politowaniem, a ja nie potrafię posłać piłki tam, gdzie Jesper mówi. Ja jestem na etapie radości, gdy trafię paletką w piłkę, a tymczasem mam posyłać piłkę w określony sektor pola przeciwnika. Myślę, że dużo pracy przede mną.
Na tenisa szłam trochę przymulona. Złapała mnie senność w domu, więc zrobiłam sobie 10 minutowy power nap. Pomogło. Po tenisie, choć była to 20 godzina, byłam nie tyle pełna energii, co chętna psychicznie, aby iść pobiegać. No i poszłam. Stałym tempem przebiegłam 40 minut i to nawet całkiem dobrym jak na mnie tempem. Jak tak pobiegnę w niedzielę, to powinnam wytuptać 35 minut na mecie. Jest to satysfakcjonujący dla mnie wynik.
Wbrew wcześniejszym deklaracjom, umówiłam dredy na ten rok. Póki co – tymczasowe, zobaczę jak się będę w nich czuła. Jak mi się nie spodoba, to zawsze można je ściągnąć. Wybrałam salon koło Lejdy, więc wzięłam wolne z pracy. Kolejny dzień też mam wolny, abym miała czas się z nimi oswoić. Powiedziałam szefowej po co mi to wolne, była bardziej podjarana niż ja. Spodobał mi się jej entuzjazm. Wydaje mi się, że wszyscy są sceptyczni, bo mam raczej radiową urodę i dready mogą to tylko spotęgować. Ja sama boję się, że będzie jeszcze bardziej widać, że mam głowę jak garnek i wielkie uszy.
Inna sprawa, to mam średnio fajne środowisko w pracy. Jest spora szansa, że będę pośmiewiskiem. Przytoczę kilka cytatów z internetu, bo takich opinii słyszałam też wiele od rodziny i znajomych.
Skomentuję od siebie – my zadbani i weekendowo zdezynfekowani studenci na zajęciach z mikrobiologii robiliśmy wymazy na pożywce z naszych dłoni, twarzy i włosów. Co tam nie urosło po tygodniu! Magia. Tyle grzybów i bakterii człowiek na sobie nosi i to z samego rana w dzień roboczy. Roztocza żyją na co dzień na naszej skórze i w naszych włosach. Insekty? to ktoś musi mieć generalnie problem z higieną, a nie TYLKO posiadać dready.
Miałam kiedyś włosy do tyłka. Słyszałam wiele komentarzy, że sobie pewnie dupę nimi podcieram w kiblu i że jem zupę z włosami. Prawda jest taka, że włosy zwyczajnie można uwiązać lub odgarnąć na bok.
Mój mąż nie jest tak entuzjastyczny jak szefowa. Uważa, że nie będę dobrze wyglądać i że stanę się obiektem kpin w pracy. Myślę, że może mieć rację co do tego drugiego. Ale trudno, nie zrobię to się nie przekonam. Najwyżej mi się nie spodoba. Robię je we wrześniu, bo wcześniej nie było terminów. Szkoda, bo myślałam, że zrobiłabym je sobie na urlop w czerwcu. Będę się robić u tych pań.
Jakim cytatem prowadzisz swoje życie?
Kiedyś miałam taki zeszycik, gdzie spisywałam mądre rzeczy zapisane w książkach, które czytałam. Miałam fazę na Kinga, bo w domu było go wiele. Jednak książki Kinga mają trochę negatywnego ducha. Jego bohaterzy często są smutni i depresyjni, więc porzuciłam tego autora. Dziś sama mam kilka książek Kinga w domu i większość nadal nieprzeczytaną. Szczególnie zapamiętałam jeden cytat tego autora.
I jest to taka powracająca do mnie myśl. Że nie zawsze warto się dla wszystkich dookoła starać. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie miał za złe. Miałam choćby takie koleżanki na stancji jednego roku – dwie przyjaciółki, które jak znalazły sobie mnie – trzecią – to obmawiały siebie nawzajem do mnie i miałam wrażenie, że rywalizowały, która zdobędzie mnie na wyłączność. A gdy przyszło co do czego – skumały się z powrotem, a mnie wykopały z mieszkania, bo ich trzecia koleżanka dostała się na studia i chciały zamieszkać razem. Nie warto się starać.
Drugi cytat pochodzi z książki, gdzie jest jeszcze więcej złotych myśli. Nie znalazłam mojego ulubionego – coś w myśl, że prawdziwy uśmiech trwa tylko kilka sekund, później zostają tylko zęby. Palachniuk ma też dość specyficzny klimat w swoich książek. Nawet jeśli ktoś nie czytał, to na pewno widział film Fight Club. Z tym cytatem też się zgadzam i daje on trochę sensu rzeczom, których nie rozumiem. Najbardziej paskudne osoby, które poznałam w życiu, faktycznie najwięcej problemów mają ze sobą. Mamy chociażby taką współpracownicę, z którą po latach męczenia się zerwałam wreszcie kontakt. Ma ona bardzo specyficzne poczucie lojalności i w zasadzie złorzeczy nawet na ludzi, z którymi aktualnie się trzyma. Natomiast miała epizod kilkuletni kiedy upijała się do nieprzytomności na imprezach firmowych i włączały się jej żale i wychodziło na wierzch sporo niepewności i problemów życiowych. Najwredniejsza osoba w firmie to ta sama osoba, której trzeba najbardziej współczuć.
W niedzielę nie miałam nastroju na wychodzenie z domu poza spacerem z mężem. Waga wzrasta, sił coraz mniej, chyba za dużo sobie na plecy wrzuciłam i teraz to wszystko mnie przytłacza. Przygotowałam za to album i więcej kwiatków. klik Z sobotniego spaceru w ogrodzie polderowym. Tym razem był on odwiedzony głównie przez Ukraińców. Nie mam pojęcia skąd w okolicy tylu Ukraińców, ale całe rodziny przyjechały. I znów włazili w kwiatki. Więc nie tylko Polacy. Zero poszanowania dla cudzej pracy.
Ta dmuchana lala ze zdjęć to taka ozdoba, którą wystawia się przed dom, kiedy ktoś obchodzi 50 urodziny.
Kiedy czujesz się najbardziej produktywnie?
Słyszałam raz teorię internetowego guru o produktywności – najbardziej produktywni jesteśmy, gdy się nudzimy. Powinniśmy pozwalać sobie na godzinę nudy dziennie, abyśmy osiągnęli szczyt naszej produktywności.
Gdy jestem w pracy to mam miliony myśli, co by tu zrobić, jak zrewolucjonizować swoje życie, jak ważyć znów 50-kilka kilogramów. Potem wracam do domu, jestem zmęczona, mam opuchnięte nogi, jestem głodna jak wilk i wszystkie plany idą w piach. Z głodu i zmęczenia zjem za dużo, potem łapie mnie cukrowe zmęczenie [choć to pewnie gówno prawda, bo mierzyłam cukier i nie leci mi ani super wysoko, ani potem super nisko] i nie chce mi się nic. Wchodzenie po schodach mnie męczy i piecze mnie w mięśniach nóg, a kanapa sprawia, że zasypiam w pół docinka serialu.
W planach mam bieganie i dupa. Mam ćwiczenia od poniedziałku i dupa. Mam trzymanie postów i deficytu i dupa.
Mija dzień za dniem, a ja wciąż mam 73 kilo i serdecznie dość siebie i swojego życia. Nieudane staranie się o nową pracę szczególnie zachwiało tym, za kogo się uważam. Za kilka dni bieg na 5km, na który się zapisałam i póki co, nie mam ochoty tam się pojawić. Przyszedł numer startowy, koszulkę z zeszłego roku sprzedałam, nie mam siły psychicznej i fizycznej podjąć się tego wyzwania.
Mój najbardziej produktywny czas to ten, kiedy jestem w pracy i nudzę się. Gdy zaś jestem w domu to jestem zbyt zmęczona by coś robić i myśląc o tym kolejnego dnia i nudząc się, jestem tylko coraz bardziej i bardziej na siebie zla.
Czy byliście kiedyś pod namiotami?
Jakieś 20 lat temu, jeszcze w liceum, zapisałam się do harcerstwa. Krótki to był zryw, bo nie było drużyny z porządnego zdarzenia w naszej okolicy, a jedynie skrzyknięte dzieciaki i koleżanka z klasy wyżej, która tym wszystkim zarządzała. Zrobiliśmy sobie raz obóz w świetlicy pewnej wiejskiej szkoły i organizowaliśmy się przez kilka dni z wyprawami do lasu czy nad jezioro. Dołączyli do nas chłopaki z drużyny harcerskiej z Poznania. Urządzili nam park linowy itp. Nie było jako tako namiotów, ale narobili smaka na nocowanie pod gwiazdami. Namiotowanie wydaje mi się od tamtej pory takie romantyczne.
Później był woodstock. Pojechaliśmy ze znajomymi dwukrotnie nim paczka rozjechała się po Europie za pracą. Było równie fajnie. Zabraliśmy z kolegą materac dmuchany i dzięki temu jako jedyni nie wstawaliśmy połamani rano. Zostaliśmy na polu namiotowym te kilka dni, kąpaliśmy się w rzece, myliśmy w zlewach z zimną wodą. Był pełen luz, dobre jedzenie, kilogramy arbuzów z Lidla polowego. Chętnie pojechałabym ponownie na festiwal.
Mam wciąż mój namiot z tamtego okresu i w końcu przywiozłam go do Holandii. Dopiero rok temu użyłam go ponownie. Pojechałyśmy z koleżanką na kilka dni do Drenthe. Zjeździliśmy rowerami okolicę, w której mieszkałam. Przypomniałam sobie, dlaczego zakochałam się w Holandii. Drenthe różni się znacznie od Holandii Północnej. Mają tam lasy, ale takie prawdziwe lasy. Z naprawdę ogromnymi i gęstymi drzewami. Czułam, jakbym znów była w Polsce. Blisko natury. Gdyby jeszcze w Polsce było więcej ścieżek rowerowych i można było spokojnie pedałować sobie z miejsca na miejsce to byłby raj. I śmieci, gdyby w Polsce lasy były czyste, a pobocza nie upstrzone śmieciami.
Teraz wybieramy się pod namioty z moją przyjaciółką. Ba! Nawet mąż powiedział, że moglibyśmy się wybrać kiedyś pod namioty. Chyba zaczyna do niego ten pomysł pomału docierać i się wygodnie mościć w jego głowie. Wcześniej był on przeciwny zarówno wycieczce rowerowej, jak i weekendowi pod namiotami. Ale chyba zobaczył, że wracam szczęśliwa z takich wyjazdów, albo może nudzi mu się samemu w domu. Tak czy inaczej, W tym roku mam w planach co najmniej dwa razy wyskoczyć pod namioty. Z moją przyjaciółką – 10 nocy – i z koleżanką – jakiś weekend w lipcu/sierpniu.
Korzystając z ostatnich suchych dni, rozłożyliśmy namiot z mężem. Wcześniej próbowaliśmy to zrobić w domu, ale zabrakło miejsca. Musiałabym salon opróżnić, aby zmieścić ten mamiot. Ma on 10m kw, więc więcej niż niektóre pokoje, które wynajmowałam na studiach. Rozkładaliśmy go z zegarkiem w ręku, aby zobaczyć ile to zajmie. W niecałe 10 minut można go złożyć i rozłożyć. Sypialnie są komfortowo duże, a przedsionek przestronny i z możliwością wietrzenia, więc będzie gdzie się schować w słoneczne wieczory.
Wstawiliśmy też rower, aby zobaczyć, czy jest taka opcja podczas podróży. Jest to powód, dla którego właśnie wybraliśmy ten mamiot. Będzie można ładować rowery w deszczu. W przeciwnym wypadku musielibyśmy demontować baterie i zostawić rowery z odsłoniętą elektroniką w deszczu. Możliwe, że nic by się im nie stało – w końcu to rowery i używa się ich na zewnątrz, ale z drugiej strony… wystarczy mieć pecha raz. A to są zabawki warte 5 tys euro i wolałabym nie musieć wzywać pomocy drogowej i odwoływać całej wycieczki po jednym pechowym zdarzeniu. lepiej dmuchać na zimne, a zarówno ciężki namiot z przedsionkiem, jak i lekki namiot z jedną sypialnią, kosztowały tyle samo – 250 euro.
Dni mijają mi bez sportu. Wracam do domu równie przygnębiona jak siedzę w pracy. Czuję, że mój stan psychiczny jest na granicy możliwości. Szukałam informacji o nagłej pomocy psychicznej w okolicy, ale gógiel jedynie wywala mi zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym, a nie tego mi trzeba. Spotkanie z moim psychologiem mam w piątek i muszę się ogarnąć i wziąć sprawy w swoje ręce, bo nie może być jak jest. Za długo to trwa. Czuję, że tracę kontrolę nad moim życiem. Ma to wpływ też na moje relacje z Ukochanym, a to jest moja ostoja, nie mogę tego zniszczyć. W końcu człowiek ma tylko określoną ilosć cierpliwości do innych ludzi i jemu ta cierpliwość może się skończyć.
W sobotę była piękna pogoda, więc wzięłam rower, jadąc na pedicure.
Wstąpiłam do Aktiona po inne farby do malowania. Znalazłam też nowy kieliszek do wina. Od czasu studiów miałam jeden kieliszek, z którym przeprowadzałam się chyba 10 razy. Zawsze miałam masę tobołów, pościele, plecak z ubraniami i walizkę w ręku, a w torebce luzem na wierzchu leżał mój kieliszek. Przetrwał wszystko, ale nie przetrwał jednego cyklu w zmywarce. Mamy kieliszki do wina, których używamy wspólnie, ale ja zawsze miałam jeszcze swój kieliszek do moich „me time-ów”. Kiedy robiłam sobie paznokcie, lubiłam popijać wino. Kiedy siedziałam w ogrodzie z książką, popijałam sobie radlera. A teraz jak sobie idę pomalować, to sączę sobie wino. Dostałam od koleżanki wino musujące, więc wypróbowałam kieliszek i sprawdza się w sam raz. Kieliszek ten jak większość rzeczy, które kupuję pod siebie, jest dziwny, brzydki i tak nietypowy, że mi się spodobal. Do tego był śmiesznie dani, bo kosztował całe 2 euro. Aż dziwne, że nie jest plastikowy.
Mimo wycięcia kolejnych tulipanów do wazonu, nadal jest dużo kwiatów w ogrodzie. Myślę, że jeszcze tydzień lub maksymalnie dwa będą kwitły. Zaczęły się pojawiać późne, bardzo ciemne fioletowe kwiaty. Lilie jeszcze nie mają pąków, ale są coraz bardziej okazałe.
W szklarni zaś następuje zmiana warty. Rzodkiewki pomału już wyjadamy, a fasolka i truskawki wyglądają coraz okazalej. Jeszcze trochę i fasolka trafi na zewnątrz. Chciałabym najbardziej, aby alstomerie szybciej się rozwijały.
Niestety ale chyba jednak dalie, które wkopałam pod szklarnię jednak nie żyją. Miałam nadzieję, że będzie można je odratować, ale chyba trafił je szlag.
Kolejny tydzień z rzędu nie trzymałam popołudniowego postu ani we wtorek, ani w piątek. Chrzanić to! Ogarnę na razie to jakoś inaczej, a do postów wrócę za jakiś czas. Najważniejszy jest deficyt, a najlepiej takie 1700 kcal, bo na 200 kcal nie chudnę. Przydałby się też ruch, ale ostatnio mam na niego naprawdę malutko ochoty.
W poniedziałek dokończyłam w pracy wszystko, co miałam i wzięłam się za krzyżowanie roślin, czyli stanie. Chodzę dla rozruszania kolan, bo tak już mi sztywnieją. Dopiero co narzekałam na to, że musze siedzieć i martwiłam się, że w ewentualnej nowej pracy bym tylko siedziała, to teraz sobie postoję. Do tego przyszła fala ciepła – względnego ciepła – i poczułam od razu, że mi nogi puchną. O bieganiu to w ogóle nie marzę. Po prostu nie chce mi się jeszcze kolejnej godziny być na nogach. Siedzenie z nogami w dół jest niewygodne i czuję dyskomfort. W prawej nodze swędzi mnie skóra na łydce i zastanawiam się, czy kolejne naczynka nie pękają. Słabe to ciało, oj słabe.
Poniedziałek był słaby. Najpierw dostałam wiadomość, że firma jednak nie chce mnie zatrudnić. Mieli zadzwonić, aby umówić kolejne spotkanie, ale chyba w międzyczasie spotkały się oba laboratoria i podzielili swoimi wrażeniami z rozmowy. Jak już pisałam, na RDT poszło mi raczej średnio, więc możliwe, że jedny przkonali drugich. Usłyszałam „istnieją obawy, że możesz nie pasować do zespołu, a jeśli są obawy to lepiej nie ryzykować”. Nic to, i tak zabrnęłam dalej niż z jakąkolwiek inną firmą. Pamiętam jak na studiach i tuż po wysyłałam maile na każde ogłoszenie o pracę i nigdy nie dostałam nawet „wal się” w mailu.
Wieczorem było ostatnie w sezonie spotkanie klubu. Jury wybierało zdjęcie roku. Wygrało zdjęcie z tematu fotografia uliczna w wykonaniu jednej z koleżanek z klubu. Przy okazji zostały omówione wszystkie przedstawione zdjęcia z całego roku – po 3 na osobę. Moje zdjęcia dostały ponownie pozytywny feedback. Albo panie z Jury były takie miłe, albo tylko moi koledzy z klubu są tacy czepliwi. Tak czy inaczej cieszę się, że mogłam w tym uczestniczyć, choć cieszyłabym się bardziej, gdyby któreś z moich zdjęć było choćby w top 10. Trofeum wykonała nasza koleżanka z klubu – Marijke.
We wtorek miałam kontynuację złego humoru. Nie wiem.. może ten wpis, który zrobiłam rano tak mnie zdołował. Kilka godzin trwało zanim się wyciągnęłam z tego nastroju i myślę, że lepiej będzie jak zapomnę o całej sprawie. Zachwiało to moją samooceną tak porządnie. Ktoś kiedyś pisał w komentarzach, że mam taką optykę, że widzę siebie jako ofiarę. Cóż… czuję się, że znowu miałam pecha. Po prostu może mnie się nie da lubić.
W pracy widziałam niesamowity kolor kwiatów. Mam nadzieję, że pójdzie ten numer do dalszej hodowli, bo jest naprawdę wyjątkowy.
Usiadłam wieczorem do malowania. Zamalowałam część sobotniego pejzażu i chcę go poprawić. Gdy odstawiłam go do wyschnięcia, wzięłam pustą kanwę i zaczęłam szkicować plan kolejnego obrazu. niestety przy użyciu farbek w małych tubkach, okazało się, że są strasznie wodniste i spływają po kanwie. Do tego prawie wcale nie kryją. Nosz cholera jasna. Materiały kupione za 30 euro i po wielkie nic. Farbki są słabej jakości. Aż patrzyłam czy to nie akwarela czy coś. Muszę kupić podstawowe kolory w większych tubkach i zobaczę, co z tego będzie. Jestem zawiedziona takim obrotem spraw. Poniżej zdjęcie, które spróbuję namalować.
W środę mąż musiał dłużej pracować. Umówiliśmy się, że nie będę na niego czekać, tylko wstanę o 5 i pojadę do pracy rowerem. Była to słuszna decyzja, ponieważ wrócił on do domu dopiero o 20-tej. Wracając już do domu czułam zmęczenie w nogach. Rano też nie chciało mi się wbić porządnego tempa – przywykłam ostatnio do jazdy rekreacyjnej, a jednak, aby zmieścić się w godzinie to rano trzeba mocniej przypedałować.
Zakwitła mi pierwsza z moich domowych alstromerii. Jakoś przeżyła zimę i ma się dobrze. To chyba najsilniejsza odmiana, jaką mam, bo przeżyły aż dwie roślinki. Z innych kolorów jest cud, że żyją pojedyncze sztuki. Rośliny nie lubią mojego podlewania.
Tak jak pisałam wyżej, na razie rezygnuję z postów popołudniowych. Rano mogę post pociągnąć i zjeść dopiero o 13 pierwszy posiłek w pracy, ale w domu nie potrafię. Podobnie w weekendy nie potrafię. Jem zdrowo – poza słodyczami – więc tragedii nie ma. Jedynie kontrola porcji. Na zdjęciu na przykład jest około 1000 kcal. Jeden kawałek chleba, ser, szynka, resztka sera z kostki, kabanos, rzepa, pomidor, ogórek i trochę majonezu zamiast masła. 1000 kcal.
W ogrodzie kwitną ostatnie tulipany. Odmiana liliowa i fioletowe są ostatnie, późne.
Zrobiłam bukiet z ostatnich narcyzów – bardzo mocno pachną. Wcześniejsze bukiety nie pachniały wcale, ale ten wypełnia zapachem całe piętro domu. Na zdjęciu tego nie widać, ale żółte narcyzy mają biały cień w środku. Ślicznie to wygląda. Białe narcyzy też mi się podobają.
W Holandii trwają wakacje wiosenne. Zaczynają się około dnia króla i trwają do dnia wyzwolenia, zawsze od poniedziałku przez dwa tygodnie. Dzieci przychodzą do pracy, bo mają wolne w szkole, ludzie wyjeżdżają na campingi z dziećmi, wszędzie jest ruchliwie i sporo w naszej okolicy jest Niemieckich turystów.
Z mojego postu w piątek wyszło 1800 kcal. Chyba sobie daruję te posty, bo ewidentnie nie potrafię nie jeść po pracy. Będę pościć z rana.
W szklarni wzeszła mi żółta fasolka. Zielona nadal udaje nieobecną, ale żółta wzeszła w 23 doniczkach na 24.
Świeżo kupione kwiatki są jeszcze nie zagospodarowane. Nie wymyśliłam jeszcze, gdzie chcę piwonię. Goździki poszły między tulipany na zewnątrz, a te maluszki trójkolorowe są w płaskiej misce posadzone na stole.
truskawki białe ładnie się rozwijają. Nie zaczynają jeszcze kwitnąć, więc nie wystawiam ich na zewnątrz. Z resztą te na zewnątrz też nie kwitną, więc pozostaje czekać.
W sobotę miałam dużo ruchu. Rano byłam umówiona na warsztaty malarskie, na które pojechałam rowerem. Warsztaty odbywały się na polu tulipanów, gdzie najpierw mieliśmy małe szkolenie jak malować i na co zwrócić uwagę, a po zakończonym malowaniu poszliśmy omówić style i efekty naszych prac. Bardzo dobrze się bawiłam. Zabrałam do domu swój obraz i pojechałam z mężem do Aktiona po farbki i postanowiłam, że go poprawię. A przede wszystkim dokończę. Wieczorem byłam jeszcze biegać.
W niedzielę dostałam śniadanie do łóżka. Przyznam, że nie chciało mi się w ogóle wstawać. Czułam się zmęczona i jakoś nie potrafiłam się zwlec z łóżka. Koło 13-tej poszliśmy z mężem grać w tenisa. Było tak słonecznie, że postanowiliśmy skorzystać z braku innych graczy i rozebraliśmy się co nieco. O dziwo męża słońce nie złapało, a mnie jak najbardziej. Zmiany stron i odpoczynek w cieniu niewiele dał, bo wieczorem czułam już spalone ramiona i plecy oraz dekolt. nie jest źle, ale we wtorek to już wszystko zaczyna swędzieć. Smaruję balsamem łagodzącym i czekam aż przestanie przeszkadzać nosić ubrania na ciele.
Pojawiły się kolejne odmiany tulipanów. Wydaje mi się, że nie pozostał już żaden kolor, który miałby jeszcze zakwitnąć, a to znaczy, że okres mojego pięknego kolorowego ogrody się skończył. Czas zasiać resztę fasolki pomiędzy kwiatami.
W czwartek 27 kwietnia obchodziliśmy dzień króla. Jest to święto państwowe w Holandii i wszyscy wtedy spotykają się ze znajomymi i rodziną i imprezują, grillują, biorą udział w imprezach plenerowych. Motywem przewodnim jest kolor pomarańczowy, jako kolor symbolizujący monarchię Oranje-Nassau. Na domach wiszą flagi przepasane pomarańczowymi wstążkami. Chciałabym mieć proporzec na domu, abym mogła flagę wyciągać na ważne święta. Nie wiem, czy mąż chciałby polską flagę wieszać – nie chcemy robić sobie problemów, a niestety pijany Polak za granicą spoufala się z nieznanymi mu Polakami – mam jedną koleżankę, która zrezygnowała z samochodu na białych tablicach, bo wiecznie na nią czekał pod sklepem jakiś chłopak i zachowywał się co najmniej jakby z jednej wioski się zjechali do Holandii. Sama byłam też kiedyś straszona przez pijanych Polaków, że mi zrobią wjazd na chatę i zrobią imprezę u mnie – lata minęły, a strach przed rodakami został. Ale flagę Holandii z pomarańczową wstążką mogłabym powiesić. Wkrótce dzień pamięci ofiar II wojny światowej i wtedy też flagi wiszą do połowy masztu, później dzień wyzwolenia i znów flagi wiszą na domach… Chciałabym brać udział w takim świętowaniu. Ale Ukochany wciąż nie zamontował uchwytu na flagę.
Rano poszłam na szybkie bieganko. Średnio mi poszło, czułam się jakaś taka wypruta. Było też o wiele cieplej niż się mogłam spodziewać. Po szybkim prysznicu pojechałam z kolegą do centrum ogrodniczego. Poniżej link do albumu ze zdjęciami. Ogólnie przyjechałam z 5 odmianami truskawek, dwiema płochliwymi mimozami oraz bardzo pachnącym goździkiem. Kupiłam również piwonię oraz jakiś kwiatek na stół w ogrodzie, calibrachoa, w trzech kolorach. Oczy świeciły mi się na jeszcze kilka rzeczy, ale dostałam limit finansowy i trzeba było się tego trzymać. Kupiłam ponadto nasiona papryczki peperoni oraz żółtych pomidorków i słodkiej truskawki. Do tego małą szklarenkę i czekam obecnie na wschody.
W sklepie widziałam fajny stolik roboczy, taki ze zlewem kosztował jakieś 85 euro. Tańszy był aluminiowy i trochę za niski na moje potrzeby, ale już większy drewniany kosztował ponad 160 euro. Trudno, będę sadzić na śmietnikach.
Zaświeciły mi się oczka na takim niskim grillu. Niewielka konstrukcja, bardzo krótkie nóżki, wyglądający jak z kamienia, a naprawdę z blachy, do tego kopuła siatkowana, aby nic nie ukradło jedzenia. Grill to jednak marzenie męża, więc niech on pod siebie wybiera. Ja średnio przepadam za rozpalaniem i czekaniem nie wiadomo ile aż będzie można coś usmażyć. Grill elektryczny bardziej mi odpowiada.
Zdjęcia z ogrodniczego: [Klik]
Pod kolejnym linkiem są zdjęcia z ogrodu polderowego, tak zwanego małego Keukenhof. [klik] Poszliśmy z mężem na spacer w sobotę. Oczywiście standardowo obowiązywał zakaz wchodzenia między kwiaty, schodzenia ze ścieżek oraz nakaz trzymania psów na smyczy. Nie trzeba chyba mówić jakiej narodowości ludzie złamali te zakazy? Polacy nie potrafią grać zespołowo. Wszyscy grają według zasad, a Polak patrzy tylko, żeby jemu było dobrze. Niestety. Znów się potwierdza moja opinia. Padają tu zarzuty, że patrzę złym okiem na Polaków, ale jak mam na to spojrzeć? Pozytywnie? Być dumna? To jest wbrew logice.
W czwartek popołudniu wpadli goście. Mąż zrobił karpatkę, koleżanka zrobiła karpatkę, a ja podjadłam sobie obu próbując zdecydować, które wykonanie bardziej podeszło mi pod gust. Obie były smaczne, bo zjadłam po 2 kawałki z każdej. Ale potem mnie mdliło…