https://kolekcjonermarzen.word...
link do bloga.
Ostatnio dodane zdjęcia
Znajomi (84)
Ulubione
O mnie
Archiwum
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 112743 |
Komentarzy: | 4799 |
Założony: | 26 marca 2022 |
Ostatni wpis: | 20 listopada 2024 |
kobieta, 38 lat, Piernikowo
172 cm, 79.20 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
https://kolekcjonermarzen.word...
Wpis na blogu. O tym, jak spontaniczność mojego męża sprawiła, że wylądowałam na asfalcie. nie opisałam tam tego szczegółowo, ale już się na niego nie złoszczę. Chciał być zabawny i flirtował ze mną, a skończyło się na tym, że cały wyjazd miał poczucie winy. Ja zaś nadal - miesiąc później - mam jeszcze siniaka i ból.
Jakiś czas temu dodałam wpis Dzień Morza Watowego, gdzie pokrótce opisałam, czym jest owo morze i co z tej okazji robiłam. Wtedy też dowiedziałam się, że jest pewna forma atrakcji turystycznej i przygoda, która nazywa się Wadlopen lub Waddenlopen. Jest to wycieczka piesza z przewodnikiem przez Morze Watowe wraz z omawianiem życia i biotopu tegoż morza. Wiecie, znacie mnie.... Od razu zapaliła mi się żaróweczka nad głową i pomyślałam sobie - tak! to dla mnie! mnie! mnie! wybierz mnie!
Gdy pojechaliśmy więc na camping do Fryzji - sprawdziłam gdzie odbywają się te marsze. Zapisałam nas, zapłaciłam i czekałam jak dziecko aż nadejdzie ten dzień. Z uwagi na godziny przypływów musieliśmy wyruszyć wcześnie rano, ale że to nasz pierwszy raz - wybrałam najłatwiejszy z możliwych szlaków. Poszliśmy na wyspę Schiermonnikoog. Pierwszy etap wycieczki to była podróż łodzią. Trwało to około 40 minut i zdążyliśmy wtedy co nieco zmarznąć. Wykorzystałam tą okazję do robienia zdjęć, między innymi fokom wylegującym się na łachach piasku.
Zostaliśmy wysadzeni na brzeg na podobnej łasze. Trzeba było zejść do wody, ale nie było zbyt głęboko. Ogólnie na taki marsz należy się przygotować mając buty na zniszczenie. Mi polecono kupić tanie trampki wiązane nad kostką. Mąż wziął rozpadające się buty z pracy, aby dokonały swojego żywota. Wiele osób wybrało te właśnie sposoby - były i nowe trampki i wyrzucanie butów do śmietnika, gdy dotarliśmy na suche ziemie. Byli też tacy, którzy wrócili na ląd w błotnistych, zaszlamionych butach. Co kto lubi. Do tego trzeba było wziąć jedzenie, picie, przeciwwiatrowe/przeciwdeszczowe kurtki i czapkę lub daszek [o tym zapomniałam]. Dodatkowo zabrałam dwa aparaty. Poniżej będą zdjęcia tylko z jednego z nich. Z drugiego nie znalazłam nic ciekawego.
Szło się najczęściej po kostki w szlamie. Śliskim szlamie składającym się z piasku, iłu, resztek roślinnych oraz malutkich zwierząt morskich oraz ich wydzielin. nierzadko towarzyszył temu zapach portu rybackiego czy gnijących resztek organicznych. Trzeba było nauczyć się określonej techniki stawiania kroków i wyciągania butów z szlamu bez zostawiania ich tam. Towarzyszyło temu specyficzne cmokanie błota.
W innych momentach chodziliśmy jak po polach ryżowych. Im więcej było wody, tym łatwiej się szło. Mieliśmy trójkę świetnych przewodników z laskami drewnianymi, którzy pokazywali nam i tłumaczyli zależności między różnymi organizmami oraz opowiadali o zmianach, jakie zachodzą w lokalnym środowisku w związku z kryzysem klimatycznym.
Towarzyszył nam zarówno rozkład jak i życie toczące się dalej. W miarę marszu, woda wdzierała się coraz dalej w ląd i musieliśmy iść w kierunku wyspy, ponieważ w miejscach, które nam przewodnicy pokazywali, godzinę później miało być już półtora metra wody. Podczas jednego postoju z wykładem, laska naszego nauczyciela znalazła się ponad 10 cm w wodzie - a gdy wykład się zaczynał, postawił ją na kamieniu na suchym miejscu. Wystarczyło kilka minut i wszyscy mieliśmy wodę powyżej kostek.
Pod linkiem znajdziecie nie tylko więcej zdjęć z tego dnia, ale także animację przedstawiającą jeden fragment ziemi, gdzie zestawiłam zdjęcia zrobione w czasie jednej minuty. W ciągu jednej minuty fragment ten znalazł się pod wodą. I tak odbywa się to codziennie na Morzu Watowym. Woda schodzi i wraca. Mając mapy dna oraz godziny pływów, można pływać łodzią. Obecnie jest tam moja koleżanka Marysia z rodziną i żeglują łodzią jej dziadka. Takie zdjęcie od niej dostałam.
Jestem ciekawa czy wy też lubicie takie przygody? Nam się tak spodobało, że w sierpniu planujemy odbyć już trudniejszy szlak [ten miał około 5 km i zajął chyba 3 godziny] już w większym gronie. Ale nie będę spoilerować. Podzielcie się swoją trasą spacerową - może będę kiedyś w okolicy? Aśka - jest coś fajnego koło Torunia?
Pod koniec sierpnia, na urodziny Ukochanego, pojechaliśmy na camping. Tym razem wybrałam camping we Fryzji - historycznej części Holandii, która szczyci się swoją odrębnością, językiem oraz walką z Holendrami na przestrzeni wieków. Poznaliśmy tam legendę farmera, któremu podbito ziemię i zabito żonę, a który później stał się wojownikiem o wolność fryzji - Grutte Pier-a. Lokalnie wyrabia się także browar na jego cześć - a którego piwo nam zasmakowało. Logo piwa ukazuje dwie twarze Grutte Piera.
Przypomina mi to inną fryzyjską legendę o Redbadzie, który bronił Fryzji przed chrześcijanami.
Fryzowie słyną też z rasy krów i koni. Znane nam czarno białe krasule, nazywane są właśnie rasą holsztyńsko-fryzyjską na cześć regionu, z którego pochodzą. Podobnie z końmi fryzyjskimi, znanymi z czarnego w typie kruczym umaszczenia oraz długich grzyw i ogonów. Są to konie raczej niewielkie, często do ciągnięcia niewielkiego wozu niż pod siodło. Ale i tak bywają użytkowane.
Rozbiliśmy namiot na przytulnym kampingu dla kamperów. Codziennie pojawiały się nowe kampery, a stare odjeżdżały. Takie miejsce noclegowe dla ludzi, którzy zwiedzają Europę jadąc z własnym łóżkiem i kuchnią. Chciałabym kiedyś spróbować takiego życia. Mam nadzieję, że emerytura będzie dla mnie właśnie pod znakiem takich podróży. Moja nauczycielka holenderskiego właśnie tak z mężem zjeździła Hiszpanię i Portugalię rok temu. Wydaje mi się to bardzo romantyczne.
Postawiliśmy namiot w bardzo wietrzny dzień. Nie było mowy o rozstawianiu żagla, bo nam wyrywało go wciąż z rąk. Tego weekendu wiatr miał osiągnąć moc 8 bft. Jest to prędkość do około 100 kmph w porywach. Namioty są z reguły odporne na wiatr o mocy 50 kmph. Niestety nie myślałam o wietrze, kiedy wyjeżdżaliśmy z domu. Wszystko było zaplanowane pół roku do przodu. Godzinę po rozstawieniu namiotu i ulokowaniu się w nim, podjęłam decyzję o przeciągnięciu go wraz z całym majdanem w inne miejsce. Schowaliśmy się za żywopłotem sąsiada campingu i trochę to nas osłoniło od największych podmuchów. Mimo to namiot tańcował dniami i nocami - pierwszej nocy prawie nie dając nam spać. Momentami wgniatało sufit w sypialnie tak, że mogłam do podtrzymywać ręką, leżąc. To było momentami bardzo straszne przeżycie. Siedząc w przedsionku dostawałam czasem namiotem w głowę.
Mąż miał bardzo zły humor z tego powodu. Miało być fajnie, zabraliśmy rowery, a tymczasem dupa. Nie szło wyjść na zewnątrz bo tak wiało i momentami padało, że odechciewało się wszystkiego. Siedzieliśmy więc pierwszy dzień w środku, z prowiantem z lokalnego sklepu i odpoczywaliśmy zestresowani, nie wiedząc czy nie powinniśmy się spakować póki jest jasno, bo wiatr połamie namiot i tyle z tego będzie.
W piątek rano było z jego nastrojem jeszcze gorzej. Ja byłam już spokojniejsza, wiedząc, że przeżyliśmy noc, ale dla niego wyjazd był już nieudany. Na wieczór miałam rezerwację w restauracji, aby świętować jego urodziny, ale Ukochany chciał aby ją odwołać. Nie potrafiłam mieć aż tak czarnego nastroju, więc postanowiłam coś zrobić z tym dniem i wyciągnąć go na spacer, skoro wiatr uniemożliwia jazdę rowerem. Nawet elektrycznym! Niestety nie dał się porwać i postanowiłam, że ja musze wyjść, bo się uduszę w tej atmosferze negatywnych myśli.
Jak już pisałam - Fryzowie są ludźmi dumnymi ze swojej odrębności od Holendrów. Jak na przykład wtedy, gdy podczas konferencji holenderskiego piosenkarza na Eurowizji [jeszcze przed dyskwalifikacją] dziennikarz Omroep Friesland zadał pytanie po fryzyjsku i Joost Klein zaczął udzielać odpowiedzi w tymże języku. Dziennikarz powiedział, że jest z Leeuwarden wypowiadając tą nazwę nie jak Holendrzy - leułwarden, ale jak Fryzowie - lojwarden. Podobnie sprawa ma się z miejscowością, w której się zatrzymaliśmy - Eanjum. Na znaku drogowym ktoś zakleił pierwszą literę, bo po fryzyjsku ta miejscowość nazywa się Anjum. Ciekawe czy Ślązacy też tak mają.
Dalej idąc na spacer, robiłam zdjęcia przede wszystkim moim aparatem. Ustawiłam tryb na zdjęcia czarno białe, bo miałam naprawdę parszywy nastrój. Poniżej wybrane zdjęcia ze spaceru, a pod linkiem znajdują się wszystkie zdjęcia. Jestem ciekawa, czy przypadnie wam coś do gustu.
I kolor.
Pogoda podczas spaceru zepsuła się do tego stopnia, że musiałam skrócić trasę i jak najszybciej wrócić do namiotu. Na campingu czekał na mnie mąż z ręcznikiem i ubraniami na przebranie, więc poszłam pod prysznic i umyłam się oraz ubrałam suche ciuchy - nawet bielizna mi zamokła na amen. To było mega przyjemne uczucie.
Nastrój męża był już wtedy lepszy. Wstał, zjadł śniadanie i nawet zebrał siły, aby jednak wyjść na tą kolację. Wzięliśmy auto i poszliśmy zwiedzać Zoutkamp, gdzie w restauracji Oude sluis zjedliśmy urodzinową kolację.
Zdecydowanie nie polecam tej restauracji. Jakkolwiek wszystko było bardzo smaczne - nawet bezalkoholowe wino, które piłam bo byłam tego dnia BOBem - czyli desygnowanym kierowcą - to ceny były nieadekwatne do wielkości porcji. To trochę kalafiora, które widać na zdjęciach kosztowało 16,50 euro! Za takie pieniądze można kupić dwa duże kebaby! Albo niemal całe danie główne w niektórych restauracjach. Dania główne, które z reguły dostajemy to około 200-300g steak, w zależności od opcji, którą się wybierze. Tutaj w tej cenie był steak 100g. Ceny kompletnie nieadekwatne do porcji. A gdy zwróciłam na to uwagę, usłyszałam, że mogę sobie domówić. Gdyby nie frytki i surówka do dania głównego to wyszlibyśmy głodni. Pomimo zjedzenia 4 daniowego obiadu. A nie było to menu degustacyjne, które tak uwielbiam, tylko pełne porcje!
Cała kolacja wyniosła mnie 140 euro!
Później poszliśmy na spacer po miasteczku. Ma ono klimat właśnie Fryzji - maleńkie domki, ceglane uliczki! Fryzja to niemal inny kraj.
Przez cały weekend obserwowaliśmy przez kamerkę, jak radzi sobie nasz kot. Został on w domu i przychodził do niego nasz kolega. Mamy maszynę do karmienia, która wydziela porcje o stałych godzinach, kicia sama ma dostęp do salonu jak i wychodzi na dwór kiedy chce - ma też fontannę z wodą. Zaś na kanapie rozłożyliśmy koc, na którym wie, że wolno jej spać. Zwykle kicia kładzie się na moim miejscu na kanapie, ale tym razem daliśmy koc na miejscu męża, aby zobaczyć, czy wybierze koc czy kanapę - wybrała koc. Za każdym razem. Za każdym razem też, gdy była ładna pogoda - nie było jej w domu, a gdy przechodziła burza, którą my też mieliśmy na campingu - kicia była w domu. Wracała też na większość nocy.
Cały wyjazd można podsumować jako udany - wkrótce dam kolejne wpisy z kolejnymi zdjęciami. Każdemu chętnemu, kto lubi spokój, ciszę, sielskość i lokalne produkty rolne - polecam Fryzję. Dookoła pełno jest mini standów z wyrobami okolicznych rolników - od serów, po mięso na kilogramy przez ciasteczka czy wełniany sweter rybacki z prawdziwej, gryzącej owczej wełny [150 euro!].
Straż pożarna jak co roku zrobiła inscenizację gaszenia pożaru, a na innej platformie dzielnie walczono z powodzią wypompowując wodę z zalanego domu.
Była też szafa grająca i tancerze tańczący twista.
Więcej zdjęć z tego wieczoru znajdziecie po linkiem do galerii google.
Zaś później w nocy pojechałam z koleżanką na plażę, bo miała być zorza polarna. Niestety było zbyt pochmurnie, a sam księżyc bardzo mocno świecił i nie zobaczyłyśmy nic. Posiedziałyśmy jednak z grubych kurtkach i jadłyśmy ciastka, rozmawiając. Było fajnie.
Dzień ten trwał więc bardzo konkretnych 20 godzin i miałam problem potem aby dojść do siebie. Ale było warto.
Robienie wpisów idzie mi opornie....
A oporne pisanie sprawia, że przytłacza mnie to wszystko jeszcze bardziej i nie potrafię się zebrać.
W takim bardzo skrócie to kiedyś kolega z pracy się ze mnie śmiał, że nawet z szydełkowania wychodzę z kontuzją.
Więc moja ręka wygląda tak:
a noga tak:
Z biegania na razie nici. Nie wiem nawet jak skręciłam kostkę. Po prostu ubierałam się na bieganie i zobaczyłam, że jestem niebieska i opuchnięta.
Przymusowo więc mam przerwę. Za to w tym czasie byłam na meczu. Kilka miesięcy temu kupiłam bilety na mecz reprezentacji. Holendrzy grali z Niemcami. Mój pierwszy mecz na stadionie. Bardzo mi się podobało i chętnie będę jeszcze kiedyś kibicować na żywo.
Bardzo długa sobota – część 1.
Do poczytania wpis na blogu: https://kolekcjonermarzen.word...